Przypominam, właśnie weszliśmy naszą szalupą na jakąś podwodną rafę i teraz usiłujemy zorientować się w sytuacji...
No tak, wszystko "ładnie, pięknie", wesoło jest, humory nam dopisują, ale już najwyższy czas, aby zobaczyć w końcu co się z naszą szalupą stało..! Wprawdzie i tak przez cały czas epizodu z Kucharzem nie spuszczaliśmy z oka dna łodzi, ale teraz trzeba wreszcie zabrać się za to poważnie. Bo żartów po prostu z tym nie ma. Toteż czym prędzej pozdejmowaliśmy z części dziobowej wszystkie gretingi (to taka drewniana, pozbijana z deseczek podłoga), ażeby przebadać dokładnie wszystkie zenzy i po chwili z prawdziwą radością odkryliśmy, że nie ma w nich ani śladu wody..! Co więcej, nie widać było od wewnątrz żadnego, najdrobniejszego nawet przebicia dna. A zatem, dobra nasza, ale… A jak jest na zewnątrz..?
Bo sam tenże fakt, iż do środka nie dostała się ani kropla wody, ani też, że nie widać żadnego uszkodzenia jeszcze w pełni nie świadczy o tym, iż wszystko już się szczęśliwie zakończyło. O nie..! Trzeba było jeszcze rzucić okiem na dziób szalupy, ale… od spodu. Czyli spod wody, która na szczęście była wystarczająco czysta, żeby to umożliwić. No tak, ale dopiero w tym momencie zorientowaliśmy się, że nasza łódź stoi w jakiś nienaturalny sposób, tzn. nie porusza się po wodzie, nie kiwa się wskutek naszego przemieszczania się w jej wnętrzu lecz tkwi jakby usztywniona i ani drgnie..! Czyli co jest..? Czyżbyśmy jednak na tę rafę się nadziali..?
Ale nie. Po bliższym przyjrzeniu okazało się, iż zderzając się ze skałą szalupa swoim rozpędem niejako na tę przeszkodę "naskoczyła", wynurzyła się potem nieco na dziobie i w takiż to sposób, wytracając swój impet osiadła na jej szczycie. Dokładnie tak, jakby wpłynęła na plażę, gdzie pod łagodnym kątem dno zbliża się do powierzchni wody. Ależ fart..!
No tak, ale piasek plaży to nie twarda koralowa rafa, zaś prędkość szalupy była jednak w momencie uderzenia dość znaczna. Trzeba więc to było sprawdzić spod wody i już. Nie ma po prostu innego wyjścia. Wyskoczyły więc na zewnątrz dwie osoby - Asystent Pokładowy i Starszy Marynarz – i stanęły na szczycie tej nieszczęsnej rafy, na którą „się naślizgnęliśmy", aby zepchnąć szalupę z powrotem na wodę - tak, aby odzyskała pływalność i żeby mógł ją potem ktoś od spodu zlustrować. Problemu z tym zresztą nie było żadnego, łódź zeszła ze skały jak "po maśle", Marynarz wskoczył z powrotem do środka, zaś Asystent zanurkował pod wodę.
Długo to zresztą nie trwało. Po chwili wypłynął na powierzchnię, wskrabał się do wnętrza szalupy i zdał nam dokładną relację z tego, jak wygląda uszkodzenie. Na nasze szczęście (ufff) nie było to nic wielkiego. Uderzyliśmy bowiem w rafę (i wpłynęliśmy na jej szczyt) dokładnie naszym dziobem, czyli cały impet zderzenia "przyjęła" na siebie biegnąca wzdłuż całej podwodnej części kadłuba łodzi specjalnie wzmacniana stępka, znajdująca się w linii jej diametralnej (czyli w samym środku). Tak więc stępka ta - będąca przecież znacznie grubsza od znajdującego się w jej sąsiedztwie dna (i w dodatku wystająca nieco poniżej powierzchni tegoż dna) – została w pewnym stopniu zniszczona. To znaczy, wytarta przez ostrą rafę – i to w taki sposób, iż ów ubytek materiału osiągnął nawet z dobrych kilka centymetrów..! Dla niewtajemniczonych być może nic to nie mówi - ot, te raptem parę centymetrów spiłowanego drewienka, prawda..? No tak, ale… niech ktoś spróbuje, nawet bardzo silnym i ostrym pilnikiem (!), zeszlifować kilka centymetrów grubości, wykonanej z twardego drzewa (np. dębowego) belki - i to na długości około 20-30 centymetrów..! A przecież było to zaledwie jedno uderzenie..! I w dodatku wcale nie aż takie silne! Pamiętać jednak należy, iż koralowa rafa jest po prostu niczym piła - i już niejeden statek (stalowy, nie drewniany!) poszedł na dno po spotkaniu z taką "niewinną" zdawałoby się zwierzęcą kolonią. Na szczęście szalupa jest dość lekka i pomimo jej rozpędu skutek takiego spotkania zawsze będzie dużo łagodniejszy. Toteż takim był…
A zatem pod wodą posypały się jednak drzazgi, ale sama struktura dna pozostała całkowicie nienaruszona. Szczęście, prawdziwe szczęście..! Bowiem gdybyśmy tak zlądowali na tejże skale nie pod idealnie prostym do niej kątem, ale choćby nieznacznie do niej ukośnie, to mogłoby być naprawdę "krucho" i niemalże w 100% pewności można stwierdzić, że jakiegokolwiek uszkodzenia dna nie udałoby się uniknąć..! A tak po prostu "spadliśmy na cztery łapy" i mogliśmy dalej kontynuować naszą wycieczkę. A zatem jazda po dalsze przygody..! Bo widać, że szczęście nam sprzyja, nieprawdaż..?
A tak na marginesie, przy tejże okazji krótka smutna refleksja… Pisząc akurat te słowa przypomniałem sobie postać owego Asystenta Pokładowego, który wówczas nurkował pod szalupę. Bardzo porządny i zdolny młody człowiek, był naprawdę naszym dobrym i szalenie lubianym kolegą. Osobą, którą m.in. z tych właśnie powodów dobrze się pamięta i mile wspomina. Ale niestety niedawno dowiedziałem się o jego tragicznej śmierci. Bodajże w roku 2001 lub 2002 został znaleziony martwy w swojej kabinie na statku stojącym w brazylijskim porcie Paranagua. Szczegółów jednak nie znam. Podobno serce… Cóż, taki los…
Ale wracajmy na Nowe Hebrydy… Zeszliśmy z przeszkody, nic na szczęście się nie stało, humory nam nadal dopisują, przed nami jeszcze mnóstwo wolnego czasu, więc..? Co robimy dalej? Chwila gorączkowej narady i decyzja zapada. Płyniemy tym razem w kierunku niewielkiej widocznej z oddali wysepki, na której nie dostrzegamy dla odmiany żadnych palm kokosowych, ale roślinność jakby zupełnie innego rodzaju. Inne gatunki drzew i tak jakby (przynajmniej tak było widać z daleka) inne krzewy porastające brzegi, a przede wszystkim, widać było żółtą piaszczystą plażę! O, i o to właśnie nam chodzi! Kurs zatem obrany, jazda!
Czyli "pryk, pryk, pryk" silniczkiem - i do przodu. Bez zwłoki, bowiem czasu wprawdzie dość, ale wysepka jednak leżała dosyć daleko. Trudno było tak "na oko" ocenić do niej odległość, ale z pewnością była to co najmniej z godzina żeglugi. Na szczęście paliwa do silnika mieliśmy w wystarczającej ilości - a zresztą w razie czego, to przecież jeszcze były wiosła. Tak więc chwila ciszy (nie licząc rzecz jasna warkotu silnika), zamyślenia i lustrowania przesuwającej się przed naszymi oczyma jak film okolicy.
Kryształowo czysta, niebieskawa i gładka jak jezioro powierzchnia oceanu oraz wspaniała soczysta zieleń roślinności obrastającej brzegi dość licznych, a będących wciąż w zasięgu naszego wzroku wysepek. Ponad tym wszystkim natomiast prześliczne błękitne i bezchmurne niebo ze świecącym wprost na nas słoneczkiem. Raj, istny raj, czyż nie..? Było więc na czym "zawiesić oko", a i atmosfera rzecz jasna sprzyjała pełnej zadumie. Toteż cisza (tylko to "pryk, pryk") i relaks, zaś obraz wyspy, do której zmierzaliśmy, stawał się z upływem czasu coraz wyraźniejszy, jej rozmiary wprost "rosły w oczach" w miarę naszego zbliżania się do niej, a widok plaży w pełni nasze przypuszczenia potwierdzał. Tak, to było to! W oddali najwyraźniej mienił się i błyszczał w słońcu niemalże złoty piasek… A zatem przygodo czekaj nas, bo już jedziemy..!
Ale… W pewnej chwili gładka dotychczas jak lustro powierzchnia wody zaczęła się nieco marszczyć, nie wiadomo skąd pojawił się nagle wiatr. Najpierw leciutka bryza, a potem już dość silne jego podmuchy (no, może to nieco przesada, ale te 4 w skali Beauforta to było na pewno), które w wystarczającym stopniu potrafiły unieść i spiętrzyć powierzchnię wody w cieśninie. Potworzyły się nagle całe szeregi bardzo krótkich fal, które zaczęły z impetem bić o burtę szalupy i się o nią rozpryskiwać. To oczywiście nie był sztorm, nic z tych rzeczy, jednak fale o wysokości dochodzącej niemalże do pół metra i ze spienionymi od wiatru białymi grzywami bardzo skutecznie potrafiły popsuć nam nasze nastroje i w dodatku wywołać w nas pewne obawy, bo wiadomo przecież co to mogło oznaczać. Po prostu zbliżała się burza..!
Krótkotrwała zapewne i raczej niezbyt gwałtowna – bo takie z reguły zdarzały się w tej okolicy - ale jednak burza..! Zaś na pierwszy odgłos pioruna długo czekać nie musieliśmy. Trzasnął gdzieś potężnie i na tyle blisko (bez wątpienia), że wszyscy aż podskoczyliśmy z wrażenia... No tak, nadciąga burza z piorunami, a my na szalupie - na jedynym wystającym z wody obiekcie w promieniu dobrego kilometra..! Jak samotne drzewo w polu..! A na ucieczkę z tego pustkowia nie ma po prostu najmniejszych szans, bowiem najbliższy ląd - czyli owa plaża właśnie, do której z taką radością zmierzaliśmy - była jeszcze od nas dość daleko i za nic w świecie nie zdążylibyśmy tam dotrzeć przed nadejściem ulewy. Wszakże nadciągała ona - jak na złość - akurat dokładnie z tamtego kierunku..! Pech, po prostu pech…
Toteż, nie tylko że dystans ten był przez nas w krótkim czasie nie do pokonania, ale i nawet zaczął się on powiększać, bowiem wzmagający się dość szybko wiatr spowodował dryfowanie naszej łodzi i to pomimo pracy silnika! Tak więc zaczęliśmy się od tejże plaży oddalać, czyli "klops"... Cóż zatem robić..? "Piłować" silnika przez cały czas burzy nie było najmniejszego sensu. To i tak nic nie dawało, był on zbyt słaby na to, aby przezwyciężyć nacierające fale, toteż czym prędzej go wygasiliśmy. Natomiast kierunek dryfowania zupełnie od nas nie zależał, na to najmniejszego wpływu nie mieliśmy - tak jak wiało, i tak jak pchały nas fale, tak musieliśmy się posuwać i tyle. Mogliśmy jedynie w znacznym stopniu ten proces spowolnić. Co też oczywiście uczyniliśmy. Wyrzuciliśmy bowiem za burtę tzw. "dryfkotwę", czyli specjalny rodzaj dosyć sporej wielkości worka z otworem w środku i na uwięzi, czyli z przyczepionymi doń linami, które zamocowaliśmy na knagach znajdujących się na burtach szalupy. To taki "niby-spadochron", który zanurzony pod powierzchnią wody, stawia jej bardzo poważny opór, stąd też łódź nie jest zbyt szybko znoszona, nawet mimo dość silnych porywów wiatru.
No dobrze, jesteśmy już na spotkanie z burzą przygotowani, zrobiliśmy wszystko co tylko było w naszej mocy, tak więc teraz pozostawało nam już jedynie tę chmurę obserwować i modlić się, aby była jak najmniejsza, i żeby jak najszybciej "sobie poszła" i dała nam spokój. A już najlepiej, żeby w ogóle przeszła sobie bokiem. Ale niestety akurat na to się zupełnie nie zapowiadało, bo kiedy spojrzeliśmy w kierunku, z którego nadciągała, to miny nam naprawdę zrzedły. Plaży, ani nawet najmniejszego skrawka tejże wysepki już zupełnie nie było widać. Wszystko było bardzo szczelnie przesłonięte niesamowicie gęstą i szybko się do nas zbliżającą ścianą wody..!
Ufff… Widok ten był iście diabelski..! Aż po dziś dzień doskonale go pamiętam..! Może nieco przesadzę (zapewne tak - ale takie były w owym momencie moje odczucia) jeśli powiem, iż miałem wtedy wrażenie, że zbliża się do nas jakieś monstrum, bowiem widok ciemnogranatowej, szybko zbliżającej się do nas potężnej wysokiej, sięgającej nieba nieprzeniknionej ściany wody w pełni na takie określenie zasługiwał… Pomimo wczesnej jeszcze popołudniowej pory (było chyba coś około godziny 12 lub 13) wszystko dookoła pogrążyło się nagle w takim mroku, jakby – nieomal w sensie dosłownym – nastąpiło zaćmienie słońca..! I na dokładkę jeszcze (o rany!), zbliżająca się do nas chmura co i rusz przecinana była blaskiem błyskawic, po których niemalże natychmiast następowały potężne grzmoty piorunów.
A my..? No cóż, w takimż to właśnie momencie siedzimy sobie bezradnie na małej unoszącej się na oceanie łupince… (Przepraszam za patos, ale… tak mi się to jakoś napisało… W każdym razie, brzmi to nieźle, czyż nie?) Ale tak właściwie to przecież prawda! Zbliża się bowiem do nas wyglądająca jednak na dość gwałtowną burza - a my w istocie siedzimy na niezbyt dużej łodzi kołysanej przez fale oceanu! To nic, że w cieśninie pomiędzy dziesiątkami wysp i wysepek, ale jednak nie na rzece, nie na jeziorze ani jakimś zalewie, ale na Pacyfiku..! Zresztą żarty na bok - bowiem tak naprawdę w owej chwili wcale nam do śmiechu nie było. I nawet (dmuchać na zimne!) niektórzy z nas założyli na siebie kapoki (kamizelki ratunkowe). Szanse na wywrotkę szalupy były wprawdzie bardzo niewielkie, ale przecież nigdy nic nie wiadomo, czyż nie..? Strzeżonego Pan Bóg strzeże. Ot, co…
Nie, nie powiem, że struchleliśmy - bo aż tak źle to z nami nie było, o nie. Jednakże czekaliśmy na spotkanie z ową, już będącą "tuż tuż" ścianą wody w napięciu i z zapartym tchem – i gdyby nie fakt, że było się tam osobiście i trzeba było się z tym żywiołem "oko w oko" spotkać i z nim zmierzyć, to z pewnością obserwując to wszystko gdzieś z boku, patrzyłoby się na to w prawdziwym zachwycie i w urzeczeniu. Bowiem widok ten był - no co tu ukrywać – straszny, lecz jednocześnie... przepiękny. Wszakże to zupełnie nie to samo co burza na lądzie. Bo tutaj widzi się to wszystko inaczej, bardziej - że się tak wyrażę; "namacalnie" - albowiem tę nacierającą z impetem "ścianę" widać bardzo wyraźnie, a na dokładkę ma się wrażenie, iż "wisi" ona dosłownie nad głową, rozciągając się zresztą na dość znacznej szerokości. I właśnie tego po prostu na lądzie zobaczyć się nie da…
No tak, ale… Teraz to już zdrowo "dałem czadu"..! Zacząłem bowiem pisać o tej burzy już na początku poprzedniej stronicy i tak sobie ją opisuję i opisuję, tak się tymi widokami zachwycam i zachwycam, zupełnie bez końca… "Potężna ściana wody tak się do nas zbliża i zbliża, i zbliża", ale… wciąż się zbliżyć nie może. Ciągle coś wieje, gromy trzaskają, fale nacierają, ulewa huczy… Ufff… Ale jakoś ten wciąż nadciągający żywioł dosięgnąć nas jeszcze nie może, burzy jak nie było tak wciąż jeszcze jej nie ma..! Tak więc pora już chyba skończyć to (nomen omen) "wodolejstwo" i zabrać się wreszcie za opis tego, co w końcu i tak przecież nieuchronnie nastąpiło. (Eeech, to moje gadulstwo..! Czy ja już nigdy się z tego nie wyleczę..?)
Zatem do rzeczy… Nawałnica nas w końcu dopadła… Co ciekawe jednakże, tuż przed uderzeniem w nas tej ulewy wiatr całkowicie się uspokoił. Dosłownie "zdechł do zera"..! A i nawet powierzchnia wody stała się nagle ponownie gładka. W mgnieniu oka zniknęły te dość wysokie już fale, wokoło widać było jedynie niezliczoną ilość podskakujących w górę bryzgów, wzbijanych bombardującymi z impetem powierzchnię wody kroplami deszczu. Ależ to była pompa..! Iście diabelskie zjawisko. Bo czy możecie sobie wyobrazić, iż w kulminacyjnym jej momencie będąc na rufie nie mogłem w ogóle dostrzec osób siedzących na dziobie szalupy, aż tak gęsta bowiem była ta ulewa, że zdolna była przesłonić widok znajdujący się ode mnie o zaledwie kilka metrów..?! Powiedzieć zatem, iż zmokło się wtedy dosłownie do przysłowiowej „suchej nitki" to niestety zdecydowanie za mało - to zbyt łagodne określenie stanu w jakim byliśmy i wyglądu jaki sobą prezentowaliśmy. Bo miało się po prostu wrażenie, że przemokliśmy dosłownie "na wylot" (jeśli w ogóle takie określenie jest w polszczyźnie stosowane…).
Ale nic to - bowiem deszcz był wprawdzie niespotykanie gęsty, zaś uderzenia jego kropel nawet i dość bolesne (tak, tak!), ale za to jego temperatura była chyba nawet i wyższa niż wody w oceanie. Miała po prostu co najmniej ze 30 stopni Celsjusza..! I być może byłoby to dla nas i "super przyjemnością" gdyby nie fakt, że przecież wciąż jeszcze mieliśmy dość napięte nerwy, bowiem pioruny wcale nie przestawały godzić w powierzchnię okolicznych wysepek i otaczającej nas wody. Kanonada trwała – jak najbardziej – i muszę przyznać, że wcale tak komfortowo w tym momencie się nie czuliśmy. Wprawdzie napisałem już, że ani przerażeni, ani struchlali nie byliśmy (o nie!), ale do absolutnej pewności siebie było nam niestety zdecydowanie daleko. Jednakże, na szczęście, mieliśmy w tym czasie zajęcie, które bardzo skutecznie odciągało nasze myśli od "dumania" na temat ewentualności uderzenia jakiegoś wściekłego gromu w szalupę. Mianowicie, przecież to oczywiste, że z nieba lały się tony wody i coś trzeba było z nią robić. I to na bieżąco..! Wszak nie można było czekać na przejście nawałnicy, bowiem w szybkim tempie woda zaczęła wewnątrz łodzi przybierać i już po krótkiej chwili całkowicie wypełniła jej zenzy, wylewając się ponad poziom gretingów. Zatem - pompa zenzowa, wiadra i czerpaki w ruch… Bo po prostu żartów nie było..!
Jednakże, tak szybko jak owa burza się pojawiła, tak samo szybko na szczęście się zakończyła. Ulewa przeszła po zaledwie 15-20 minutach (na pewno nie trwało to dłużej), odetchnęliśmy więc z ulgą i od razu przystąpiliśmy do "wylizywania się z ran". Wyciągnęliśmy więc i powiesiliśmy do wysuszenia naszą dryfkotwę, wypompowaliśmy resztki wody z zenz poza burtę - przede wszystkim zaś… "rozejrzeliśmy się po świecie".
I co..? Ot, okazało się, że wcale nas tak daleko nie zniosło. Zatem dobra nasza..! Przynajmniej nie ponieśliśmy większych strat w "zdobywaniu" terenu. Wysepka z "naszą" plażą nadal była na wyciągnięcie ręki, tak więc nic innego nam nie pozostawało jak tylko zapalić silnik, ruszać w drogę i lądować na cieszącym z oddali nasze oczy złotym piasku...
No tak, łatwo powiedzieć "zapalić silnik", ale… On tak od razu włączyć się nie dał..! Bo ta nawałnica – jak się okazało - zrobiła jednak swoje. Ale, jak zapewniali nasi Mechanicy, nie było to takim wielkim problemem, nic poważnego się nie stało - ot, po prostu "coś" tam im się zalało i potrzebowali z kilkanaście minut, ażeby się z tym uporać. Czyli co..? Trzeba po prostu odczekać, i tyle. Ale… Czekać tak bezczynnie i nic w tym czasie nie robić..? Eeee, toż to „kłóci się” przecież z naszą sarmacką, wiecznie niespokojną duszą..! Bo wtedy… (Ach, ci niepoprawni Polacy..!) Nas to już chyba nikt, nic i przenigdy nie nauczy rozumu, rozsądku i rozwagi..!
Otóż - skoro już byliśmy przemoknięci "do suchej nitki", skoro każdy z nas wyglądał jeszcze gorzej aniżeli przysłowiowa "zmokła kura", skoro błękitna i gładka jak zwierciadełko powierzchnia oceanu aż tak bardzo kusi naszą ułańską naturę, to co nam szkodzi wykąpać się w międzyczasie, zanim chłopaki przygotują maszynerię do ruchu..? Ano nic… Zatem...
Ale o tym, co później nastąpiło, dowiecie się już z odcinka następnego, bowiem odcinek niniejszy czas zakończyć...
louis