Odcinek piąty, gorąco do jego lektury zapraszam...
Długo tejże zatoczki nie szukaliśmy. Dał nam zresztą na nią dokładne "namiary" z odpowiednim opisem charakterystycznych punktów orientacyjnych, których powinniśmy wypatrywać, aby do niej trafić. Nie pamiętam już zresztą co to było, chyba jakaś skałka lub kępa drzew na małym cyplu, ale głowy za to nie dam, jednakże to nieistotne, prawda..? Ważne, że wygląd owej zatoczki pokrywał się dokładnie z opisem jaki nam wówczas przedstawił. A było to po prostu coś cudownego..! Prawdziwie bajkowy krajobraz..!!!
Wpłynęliśmy bowiem niezbyt szerokim przesmykiem do małej, owalnego kształtu zatoczki o przepięknym lazurowym kolorze wody i obrastających ją wokoło kokosowych palmach, z których niemalże każda wyglądała zupełnie inaczej..! To nie były proste, stojące w zwartym szeregu jak w lesie drzewa. Pnie owych palm miały najprzeróżniejsze dziwaczne kształty. W większości drzewa te wyrastały bezpośrednio z plaży pod pewnym pochyłym kątem (skierowane zawsze ku wodzie), by na wysokości około 1-2 metrów niejako "zawisać" poziomo ponad trawą lub piaskiem, "biec" tak z dobre 5-10 metrów nad powierzchnią lądu albo już i wody, by potem już swoją pełną liści i orzechów koroną "wystrzeliwać" ponownie ku niebu. I rosły one sobie w takiż to sposób ze wszystkich stron tejże zatoki, nawet i na brzegach wąskiego przesmyku, tworząc zatem nad nim coś w rodzaju przepięknego drzewiastego baldachimu lub swoistego rodzaju łukowatą bramę..! Bajka..! Dosłownie jak z "dyżurnych", do granic możliwości oklepanych już zdjęć reklamujących wyspy Pacyfiku, zamieszczanych w folderach turystycznych. Jednakże tutaj obrazy te nie miały w sobie niczego z kiczu, jakim raczy się nas w Biurach Podróży, kusząc potencjalnych obieżyświatów o wypchanych portfelach, żądnych polinezyjskich atrakcji. Tutaj, w owej zatoczce, wszystko to było po prostu namacalną rzeczywistością.
I w istocie, zgodnie z zapowiedzią tutejszego gospodarza znajdował się tu mały drewniany i łatwo dla naszej szalupy dostępny pomościk. I kiedy już do niego przybijaliśmy, warkot pracującego silnika naszej łodzi zwabił w jego pobliże całą (dosłownie!) chmarę dzieciaków, które powyłaziły ze wszech stron z pobliskich zarośli, w których to po chwili dostrzegliśmy cały szereg małych i niskich domków, przypominających swoim widokiem raczej szałasy lub tymczasowe schronienia, niźli mieszkalne pomieszczenia dla całych, jak się później okazało dość licznych rodzin. Zaś niektóre z owych "niby-domków" to i nawet swoim stanem niezbyt wiele różniły sie od tamtej hacjendy, którą na tej wysepce mieliśmy okazję pozwiedzać, wyganiając z niej uprzednio nietoperze i ptaki. Z tą tylko różnicą, iż tutaj to chociaż dachy były na swoich miejscach. No i w tym momencie... czar co nieco prysł. Łeee...
Ale za to przywitanie i gościnę zgotowano nam iście po królewsku..! Natychmiast pojawił się ów robotnik, z którym się tutaj umawialiśmy (jak się okazało, był on chyba w tej "mini osadzie" główną personą) i szerokim wylewnym gestem rozłożenia ramion zaprosił nas wszystkich na "klepisko" (czyli mały udeptany placyk przed chatkami, który tak ochrzciliśmy), na nim zaś stały już, przygotowane specjalnie dla nas (!), "robiące za stoły i ławki" ułożone równolegle do siebie ociosane pnie palm oraz pniaki jakichś innych drzewek, poprzykrywane wielkimi palmowymi liśćmi jak obrusami..! Aż się po prostu nie chciało wierzyć własnym oczom..! Miało się wrażenie jak gdyby tuziemcy przygotowani byli do celebrowania jakiegoś swojego święta, nie zaś do zwykłej wizyty przybywających z obcego im świata marynarzy…
Wzruszające. Wzruszające i podtrzymujące wiarę w Człowieka. (No tak, ale nie zapominajmy, iż "jesteśmy" teraz w roku 1985)… No i co..? I co było dalej..? Ot, głupie pytanie..! Jak to co..? Porozsadzano nas przy tych niby-stolach i…
- "Pieczona rybka z rusztu..?" - "Ależ oczywiście..! Plenty..! Ile kto chciał..!"
- "Jakieś dziwne, podpiekane kraby prosto z ogniska..?" - "Ależ oczywiście..! Tylko brać..!" (Były one jednak jakieś inne i większe niż te z owej plaży. I również, tak mówiąc między nami - "fuj", co za paskudztwo, nie do zjedzenia..!)
- "Gotowane w garnku zawieszonym nad ogniskiem jajeczka jakichś tutejszych zaroślowych ptaków podobnych do naszych kuropatw lub przepiórek..?" - "Ależ oczywiście..! Ile kto chciał, "na pęczki"..!" (Tfu..! Zjadłem jedno i myślałem, że rzyg… tzn. "zwrócę")
- "Suszone na słońcu małe rybki wielkości naszych sardynek..?" - "Ależ oczywiście..! Całymi garściami..!" (One to akurat były przesmaczne)
- "Może trochę owocków i jakichś dziwnych warzyw, pozbieranych prawdopodobnie gdzieś w pobliskich trawach..?" - "Ależ oczywiście..! Proszę sobie nie żałować..!" (Tego nawet nie tknąłem. Ameba..! Nie wolno o tym nigdy zapominać..!)
- "Mleczko kokosowe prosto z drzewa..? Ze świeżo rozłupanego orzecha..?" - "Ależ oczywiście..! Już dzieci przygotują..!"
Eeech, łza się w oku kręci… Dzięki ci losie, iż było mi dane przeżyć coś takiego…!
I tak to właśnie wyglądało nasze umówione "handlowe" spotkanie z tubylcami. Zaś nam z biegiem czasu robiło się coraz to bardziej "łyso" i głupio. Bo jakże to tak..? Ugoszczono nas jak jakichś przybyszów z obcej planety, niemalże po cesarsku, a my nie mieliśmy dla nich nawet tych naszych najzwyczajniejszych w świecie poczciwych pieczonych kurczaków lub gotowanych kurzych jajek, bo niemal wszystko zdążyliśmy zeżreć na tamtej plaży, bawiąc się jednocześnie w obserwowanie krabich bitew. Te marne resztki, które nam jeszcze pozostały (odkryliśmy na szczęście jeszcze nieco Kiełbasy Zwyczajnej i parówek, hurrra..!) dołożyliśmy do wspólnego "palmowego stołu" - trochę jabłek, pomarańczy, ciastek, a nawet i kilka jajek - ale i tak czuliśmy się niezbyt komfortowo. Lecz, czy mogliśmy się tego spodziewać?
Umawialiśmy się przecież tylko na "wymianę" naszego piwa na jakieś ryby, bo to zawsze jest jakąś odmianą statkowej kuchni i nieco egzotyki, ale mogliśmy pomyśleć, że zakończy się to wszystko wspólną, około trzydziestoosobową (sic!) biesiadą, wespół z czarnoskórymi mieszkańcami wyspy..? Przecież przygotowalibyśmy się do tego jakoś lepiej, pokazalibyśmy się nieco "bogaciej", a tak, to pozostało nam jedynie gnać czym prędzej na pomost do szalupy i wyładować z niej owe trzy pełne kartony "Żywca" i postawić je gospodarzom, nie żądając już za nie (broń Boże..!) nic w zamian..!
Ale oni i tak mieli już dla nas przygotowane wcześniej swoje "wymienne towary". Było to co najmniej z 10-12 kilogramów najprzeróżniejszych gatunków ryb (niektóre z nich były takie cudaczne, że aż strach było je jeść!), kilka całkiem sporej wielkości langust (to tutaj są langusty? Nie wiedziałem…), trochę tych "przesmacznych" krabów i… - uwaga - kilkanaście jaj morskiego żółwia..! (Skąd je mieli..?) Tak na marginesie - posmakowałem jedno z takich jaj, już na statku, ale absolutnie do gustu mi to nie przypadło. (A może Kucharz po prostu źle je przyrządził?) Tychże krabów już rzecz jasna nawet nie tknąłem, natomiast z przyrządzonych na parze langust każdemu na statku dostał się zaledwie mały kąsek (no w końcu było to ponad 30 osób załogi!), ale nic straconego, bowiem jest to wprawdzie dla nas towar bardzo luksusowy, ale smakiem niczym właściwie nie różniły się od popularnych krewetek. Smaczne oczywiście, ale już nieco, że się tak wyrażę; "spowszedniałe"... Wiem, że to zabrzmiało nieco dziwnie, trochę "po hrabiowsku" ale rzec by można, iż; "podróże kształcą", owszem, ale i "psują" też nieco charaktery. Niestety...
Chociaż, tak właściwie, czy marynarz nie ma prawa być choć trochę "zblazowany" jeśli ma okazję (zazwyczaj raz do roku) posmakować żółwiego jaja, krewetek, krabów, langust czy też "innych" homarów..? Jak elita, po prostu elita i "światowcy"..? Przynajmniej w ten sposób można sobie zrekompensować fakt, iż na co dzień przez dobre 16 godzin na dobę w ogóle nie "wyskakujemy" z kombinezonów roboczych i innych tego typu "eleganckich" ciuchów. Ot, co...
Koniec dygresji, wracamy do "naszej" zatoczki. Posiedzieliśmy tak i pobiesiadowaliśmy na tym "klepisku" z dobre trzy godziny. Ależ to było wspaniałe przeżycie..! A tak przy okazji, małe pytanie; "czy ktoś z was pił może piwo z łupiny orzecha kokosowego, z muszli lub też ze zwiniętego "w trąbkę" palmowego liścia..?" Polecam. Gorąco polecam. Może to i niezbyt higieniczne, ale za to naprawdę niezapomniane…
Wróciliśmy na statek niemalże o zmierzchu… Niektórzy mieli to szczęście, że mogli od razu "wskoczyć" do kojki i odespać do rana wycieczkowe wrażenia, ale ja miałem jeszcze nocną służbę i musiałem najpierw zmagać się nieco z ogarniającą mnie sennością, zanim rano, dopiero po śniadaniu mogłem się z czystym sumieniem położyć. Ale było warto, nieprawdaż..? Bo takich wrażeń przecież nie doświadcza się, ot tak, na co dzień…
Pragnę jednak jeszcze raz przypomnieć, iż powyższe opisy nie dotyczyły li tylko jednej naszej całodniowej wyprawy. Wyjaśniałem już przecież, że zbiorę "do kupki" wszelkie epizody, które zaistniały podczas takich trzech lub czterech "wypadów" i stworzę z tego zaledwie jedną, ale za to bardziej treściwą i w dodatku "mrożącą krew w żyłach" opowieść. Dokładnie tak, jakbyśmy wybrali się w taką wycieczkę tylko jeden jedyny raz. Ale wiemy już wszyscy, że tak jest mi po prostu wygodniej, bowiem czy jest to naprawdę aż takie ważne jaka była chronologiczna sekwencja powyższych wydarzeń..? Wydaje mi się, że nie, toteż pozwoliłem sobie na taką formułę i myślę, że ona w istocie całkiem nieźle się sprawdza. Takie jest przynajmniej moje zdanie na ten temat. Bowiem najważniejszą sprawą jest fakt, iż wszystko to co powyżej, jest wprawdzie "dość mocno sfabularyzowane", ale jak najbardziej uczciwie prawdziwe…
Co więcej nawet - ze szczerą przykrością muszę oznajmić, iż niektóre epizody i wydarzenia, które również miały miejsce podczas naszych "szalupowych ekskursji" w tym porcie nie znalazły niestety swojego miejsca w powyższych opisach. Zostały przeze mnie jak najbardziej świadomie pominięte - zrobiłem to celowo, a to z tegoż względu, iż można sobie łatwo wyobrazić jak długa wówczas byłaby taka opowiastka – już i tak przecież zanudzam was tym portem już przez pięć długich odcinków..! Czyż nie jest to więc już nazbyt długo..? Zwłaszcza że czekają jeszcze "w kolejce" inne wydarzenia, które zaistniały w Santo, a których to w żadnym wypadku nie chciałbym już pomijać. Niedługo więc nimi się zajmę, lecz teraz chciałbym jeszcze poświęcić parę zdań kilku refleksjom, które nasunęły mi się podczas spisywania wspomnień z naszych wypadów szalupą "w nieznane"…
W moich wspomnieniach zabrakło miejsca dla kilku (lub nawet kilkunastu) epizodów, pominąłem np. opis połowów ryb na płytkiej rafie przy pomocy wykonanych w warsztacie maszynowym prymitywnych harpunów (polowanie zresztą było zupełnie nieudane - zaledwie jedna "nadziana" na harpun rybka), na opis bezowocnych prób złapania w wiaderko morskiego, bajecznie kolorowego węża (omal nie skończyło się to tragedią, kiedy to któryś z Mechaników w ostatnim wręcz momencie uniknął ukąszenia), na opis kąpieli w przerwie biesiady w owej zatoczce, kiedy to niespotykana czystość tamtejszej wody umożliwiała obserwację chodzących po dnie ciemnogranatowych rozgwiazd i innych przedziwnych stworzeń, podczas gdy głębokość w tymże miejscu przekraczała - uwaga - 10 metrów..! (Tak, tak - aż się wierzyć nie chce, ale naprawdę widać tam było dno!).
Zabrakło również i opisu nadepnięcia przez jednego z Motorzystów na jakiegoś dziwnego kolczastego zwierza czającego się pod piaszczystym dnem (chyba jeżowca?) i wyciągania potem ze stopy tego pechowca całej garści długich i twardych igieł (na szczęście nie trujących!), sytuacji, w której idący w zarośla "za potrzebą" jeden z Marynarzy wyskoczył z nich nagle z paniką w oczach (i ze spuszczonymi do kostek spodenkami, a jakże! Nooo, nie zdążył ich wciągnąć..!), bowiem nie zaznał tam "spokoju i skupienia", gdyż akurat wtedy, koniecznie w tym właśnie momencie (nie czekając na oddalenie się tegoż Marynarza), jakieś nieznane nam biegające zwierzątko zainteresowało się jego, no… że tak powiem… jakby to nazwać… no, pozostawionym przez niego po sobie "śladem", dotykając go w dodatku (z ciekawości zapewne), spod spodu w… (niedomówienie) swoimi wąsikami..! (Ależ to był numer..!) Nie zamieściłem także (bo i w końcu po co..?) opisów zbierania muszli, odłamków raf, porzuconych skorup i szczypiec krabów, jakichś egzotycznych roślinek oraz tym podobnych trofeów.
Czyli, jakby na to nie patrzeć, było jeszcze tego całkiem sporo, prawda..? (A przecież nie wszystko jeszcze wymieniłem) No tak, ale przecież łatwo sobie wyobrazić jak długie i nużące byłyby takie opowieści, gdybym tak uparł się koniecznie wszystko co tylko tutaj zaistniało, tak po kolei "toczka w toczkę "opisać..! Już i tak przecież, jak zaznaczyłem powyżej, mocno w tej materii "przegiąłem". A poza tym - i tu właśnie dochodzę do sedna moich zamiarów dotyczących wspomnianych refleksji - gdybym tak od razu za "jednym zamachem" poopisywał wszystkie możliwe podczas takich wycieczek atrakcje, to o czym wówczas pisałbym, aby się już nie powtarzać, "biorąc na warsztat" następne takie szalupowe wypady w innych, dogodnych ku temu portach..? Przecież temat ten by się wyczerpał, czyż nie? I co wtedy..? Rezygnować z opisów wypraw, które wszakże również były całkiem interesujące i "owocne" w przygody..? O nie..! Nigdy..!
Znacznie lepiej będzie zatem "poobdzielać" wszelkie te "wyprawy w nieznane" po równo zaistniałymi podczas nich zdarzeniami lub epizodami (właśnie dlatego, aby się nie powtarzać) i wówczas będzie "i wilk syty i owca cała", bowiem było w moim życiu takich wypraw dość sporo, a o wielu z nich naprawdę bardzo pragnąłbym wspomnieć. Po cóż by zatem było dublować opisy burzy (a było ich kilka) lub też kąpieli w pobliżu dryfującej szalupy, zakończonych również (a jakże!) nabiciem sobie przez kogoś potężnego guza..? Postaram się więc jakoś rozsądnie tymi wydarzeniami "pogospodarować". Toteż, aby nie "wiązać sobie rąk" na przyszłość tutejsze wycieczki, w Santo, nieco "okroiłem" - i jedno co mi zatem pozostaje, to prosić was o zrozumienie i cierpliwość. Na wszystko przyjdzie czas...
O, podobnie jak przyszedł wreszcie czas poruszyć temat, który starszym „morskim stażem” marynarzom ciągle leży „na sercu i na wątrobie”, bowiem ów żal po tych „latach minionych” wciąż jeszcze nas... boli. Tak, boli, czy też raczej... bolą nas wspomnienia i...
Lecz o tym już w odcinku następnym, jako że zapowiedziany temat jest nazbyt obszerny, aby mógł zmieścić się w odcinku niniejszym. Zapraszam zatem do lektury odcinka szóstego...
louis