Odcinek ósmy, zapraszam...
Jak to więc było (a na starszych wiekiem statkach jeszcze jest) z tradycyjnymi szalupami..? Otóż, szalupy starego typu opuszcza się pionowo w dół. Po prostu - ona opada (już po wychyleniu żurawików poza burtę) pod swoim ciężarem, jednakże prędkość jej opadania reguluje się specjalnego typu hamulcem wyposażonym w mimośrodową ferrodę (a dajmy już sobie spokój z wyjaśnieniami tych terminów!), ażeby nie "pacnęła" ona o powierzchnię wody jak pocisk, a dopiero potem po specjalnych linowych drabinkach zrzucanych wzdłuż burt schodzą do niej ludzie.
Można rzecz jasna opuszczać ją w taki sposób także i z kilkoma osobami na pokładzie (i tak się z reguły robi), które trzymają się wówczas dla bezpieczeństwa specjalnych lin zwanych mantałami zawieszonymi na topryku (a topryk to stalowa lina rozpięta między żurawikami, jasne..?), ale przenigdy nie robi się tego z całą załogą wewnątrz łodzi..! Po pierwsze – byłby to przeogromny ciężar, którego liny biegnące do talii zwisających z żurawików mogłyby nie wytrzymać, a po drugie – a kto niby wówczas zostałby na pokładzie, aby sterować hamulcem? Przecież taki ktoś tak czy siak musiałby wtedy użyć owej linowej drabinki, więc taki "masowy zjazd" pozbawiony byłby zupełnie sensu…
Tyle więc, jeśli chodzi o spuszczanie takiej łodzi w celach (odpukać!!!!) ratunkowych, a jak jest z tym w wypadku ćwiczeń? Otóż, dokładnie tak samo i... o to właśnie chodzi! A poza tym RZECZ NAJWAŻNIEJSZA – już po wszystkim (czyli po tych ćwiczeniach właśnie) po prostu podpływa się łodzią pod zwisające talie, podhacza się je z powrotem na dziobie i rufie, zaś na statku ktoś przy żurawikach (zazwyczaj Elektryk lub Bosman) przydusza sobie jedynie odpowiedni guziczek i elektryczny silnik (wcale nie taki wielki) wciąga szalupę z powrotem do góry. Wspomniany hamulec jest rzecz jasna w tym momencie odblokowany (on i tak zresztą opada pod własnym ciężarem, bo jest to po prostu zwykła dźwignia z przeciwwagą).
Gdyby zaś ów silniczek zawiódł, to z kolei do dyspozycji załogi pozostają jeszcze najzwyklejsze korby, którymi kręcąc nawija się na bęben (taką stalową szpulę) liny ciągnące szalupę do góry. I to nic, że robi się to wówczas na tzw. "chamską parę" - bo przecież najważniejsze jest to, iż w ogóle istnieje jakieś wyjście z sytuacji kiedy już zdarzy się jakaś awaria, prawda..? Cóż, takie awaryjne działanie jest oczywiście dość męczące dla tych "kręcących", ale nadal - podkreślam to; NADAL - wciągnięcie szalupy z powrotem jest możliwe..! I nawet wtedy, gdy całkowicie zawiedzie "elektryka", taka operacja jest dużo szybsza (sic!) niż w wypadku tych "cudownych nowoczesnych pojazdów kosmicznych". I jeżeli "wszystko gra", to po 20-30 minutach od podjęcia decyzji o powrocie łodzi na statek, jest ona już na swoim miejscu i w dodatku solidnie zamocowana.
To rzecz jasna zależy od sprawności załogi, ale mówię przecież o normalnych prawdziwych marynarzach, a nie o przypadkowych osobach, które nie wiedzieć dlaczego jakoś na morze "zabłądziły". Powyższy czas dotyczy więc np. Polaków, Ukraińców, Chorwatów – generalnie mówiąc Europejczyków oraz załóg filipińskich, natomiast w wypadku Tajów, Chińczyków, Indonezyjczyków, Malajów czy też Birmańczyków (bardzo sympatycznych skądinąd, z którymi miałem niegdyś "okoliczność" pływać w tej samej załodze) trzeba taki czasokres co najmniej podwoić. Ale to już jest zupełnie inne zagadnienie…
No dobrze, a jeśli chce się szalupę ponownie użyć (bo na przykład chcemy jechać do "naszej" zatoczki, na "klepisko" na rybkę z rusztu lub te podłe przebrzydłe kraby), to co..? Ano nic… To wówczas po prostu ponownie wystarczy zaledwie 20-30 minut i łódź jest znowu na wodzie… I koniec… I kropka… Zgoda, "topornie" nieco, ale skutecznie. Ot, co…
I jeszcze jedna, tym razem już naprawdę ostatnia (!) w tej materii sprawa. Wyobraźmy sobie co będzie, jeśli pośród ewakuującej się szalupą z tonącego statku załogi będzie, choćby TYLKO JEDNA osoba, która straciła przytomność. Z powodu wypadku, poparzenia, stresu, zatrucia, itd., - no w końcu to przecież katastrofa..! To co wtedy..? Otóż, w przypadku użycia szalup starego typu, to takiego delikwenta umieszcza się po prostu na jej pokładzie (bo wciągnąć go tam wcale nie jest aż tak trudno), reszta załogi zaś robi dalej swoje – czyli opuszcza łódź na wodę. Z reguły nikt nikomu wtedy nie przeszkadza, bo każdy ma swoje wyznaczone zadania i praktycznie rzecz biorąc nie ma specjalnie wielkich opóźnień w przebiegu akcji ratunkowej.
Bo przecież w pierwszej kolejności należy uciekać, a nie zajmować się pacjentem, prawda..? Toteż, tak jak powyżej zaznaczyłem, najpierw się go jakoś umieści na pokładzie wewnątrz szalupy, a dopiero potem, kiedy już czas tak nie nagli, można się takim poszkodowanym spokojniej zainteresować i mu jakoś pomóc. W zależności oczywiście od przyczyn, które jego stan nieprzytomności spowodowały… Jak natomiast jest w "pojazdach kosmicznych"..?
O właśnie..! Zaczynamy… Jest wówczas dokładnie tak, jak niegdyś we francuskiej Legii Cudzoziemskiej, czyli; "maszeruj albo giń..!" Co, wygłupiam się może..? Żarty sobie stroję..? Bynajmniej. Po prostu poczytajmy razem, a wy postarajcie się pomyśleć logicznie. (Ja przemyśliwać tego, ani tym bardziej wyobrażać sobie już nie muszę, bowiem widziałem już to na własne oczy i na własnych barkach podczas ćwiczeń to poczułem).
Nowoczesna szalupa ratunkowa ma tylko jedno i to bardzo wąskie wejście do jej środka. To raz… Jest umiejscowiona pod kątem około 45 stopni (jeśli statek tonie "grzecznie") – zatem jest tam mniej więcej tak samo, jak na zwykłej klatce schodowej przeciętnego mieszkalnego bloku, z tą tylko różnicą, iż przejście pomiędzy szeregami krzesełek wewnątrz łodzi ma jedynie 60-80 centymetrów szerokości (tak, to nie żart..!). To dwa… A trzy - czy ktoś z was kiedykolwiek próbował usadzić na zwykłym (nie wąziutkim i trudnodostępnym..!) krześle lub nawet w fotelu nieprzytomną osobę..? Albo po prostu pijaną – bo to przecież niemalże tak samo bezwładne ciało, prawda? A potem jeszcze przypinać takiego gościa – i to dokładnie, żeby mu przypadkiem głowy nie wyrwało z karku, kiedy szalupa będzie już "z wdziękiem" opadać na wodę..?! Bo przecież nie można tego kogoś, tak po prostu rzucić w kąt jak worek kartofli, bo wtedy to już szans na wyjście z takiego zderzenia łodzi z powierzchnią wody nie będzie miał żadnych…
No, może i co nieco przesadzam - patentu na rację nie mam, ale... Jak sądzicie - ile może potrwać dokładne zapinanie pasów bezpieczeństwa na zupełnie bezwładnym ciele..? (Ot, popróbujcie. Ja nie muszę, bo już to wiem…) A jak sądzicie - ile może potrwać wtaszczenie takiego człowieka poprzez wąskie drzwiczki, w których ledwo mieści się jedna osoba..? Pokombinujcie, proszę. Ja znowu nie muszę, bo już to wiem – wszak jednego takiego "bezwładnego" podczas ćwiczeń udało nam się jakoś "wrzucić" do środka, z drugim zaś tak łatwo już nie było. Bo niestety zablokował się biedaczyna przy framudze i jeszcze na dokładkę… pokaleczyliśmy mu ręce..! Fajnie, co..?
A jak sądzicie - ilu trzeba ludzi do pomocy, aby po stromej (i nierzadko śliskiej!) podłodze (bez schodków!) móc go znieść pomiędzy krzesełkami (przypominam o tych zaledwie 80 centymetrach odstępu..!) nie czyniąc mu przy tejże okazji krzywdy..? No, pomyślcie. Ja oczywiście już to wiem – otóż, choćby nawet i wszyscy chcieli się przyłączyć do pomocy, to i tak miejsca wystarczy jedynie dla dwóch. I to niestety raczej tych "mikrych", u których z siłami "nie za bardzo", a dla tych "z szerokimi barami", którzy by temu zadaniu podołali, to z kolei miejsca w tym wąskim przejściu nie wystarczy - ze względu na te "bary" właśnie. Czyli też fajnie, no nie..?) A jak sądzicie - czy w chwili zagrożenia, kiedy liczy się dosłownie każda sekunda, opuszczający statek ludzie (ratujący wszak swoje życia!) zniosą spokojnie to napięcie i wytrzymają nerwowo zwłokę spowodowaną „cackaniem się” z takim delikwentem (mimo faktu, iż przecież bezwzględnie wymaga on pomocy..!), kiedy statek tonie, a czas nagli..? (Pomyślcie. Ja już wolę sobie tego nie wyobrażać…) A jak sądzicie - co należałoby zrobić jeśli takich nieprzytomnych osób jest więcej, a nie tylko jedna..? (O, o tym to już lepiej w ogóle nie myślcie. Ja zresztą też…)
A jak sądzicie - czy chce mi się jeszcze o tym pisać..? Ależ oczywiście, macie świętą rację..! Już mi się nie chce… Dosyć już… Dodam jedynie, iż miałem kiedyś dwukrotnie okazję pracować na statkach japońskiej budowy, na których nawet nie zawracano sobie tym głowy i w ogóle nie zamontowano tych cudów techniki. Były tam tylko i wyłącznie gumowe tratwy ratunkowe oraz malutka, 4-5 osobowa łódź ratownicza (nie mylić z ratunkową!), której celem byłoby ewentualne podnoszenie z wody rozbitków. I koniec, i kropka, i basta...
I tyle (wreszcie!) o szalupach. To znaczy - o ich obsłudze i tzw. "walorach użytkowych", bowiem o następnych wycieczkach "w nieznane" w innych portach będę przecież jeszcze pisywał. I to, podejrzewam, nie raz… No tak, ale przez to moje nieokiełznane gadulstwo oraz "uniwersyteckie" wykłady, zdążyliśmy już wszyscy pozapominać gdzie tak właściwie teraz jesteśmy..! Toteż przypomnienie; jesteśmy w dalszym ciągu w Santo, w kraju o nazwie Vanuatu i właśnie wróciliśmy z wyprawy szalupą po okolicy - z wycieczki, która to właśnie "dała mi asumpt ku temu", aby na temat owych szalup powymądrzać się przez - uwaga - aż trzy kolejne odcinki..! O rety, ale się sprężyłem, nie ma co…
Jednakże teraz już naprawdę koniec… "Spadamy z powrotem na ziemię", czyli wracamy na statek, na którym trwa przecież już od kilku dni załadunek kopry… Ale o nim nie będę już nic wspominał, bowiem temat ten również jest już zamknięty… Wszak o koprze wiecie już wszystko, prawda?
Zatem teraz czas na opis innych zajęć i atrakcji… To oczywiste, iż spędzanie naszego wolnego czasu w tym porcie nie ograniczało się jedynie do organizowania szalupowych wycieczek po okolicznych wysepkach i zatoczkach. Nic z tych rzeczy. Kiedy tylko nadarzała się ku temu okazja ruszaliśmy "w miasto", jednak o jego zwiedzaniu i "zdeptywaniu" kolejnych uliczek także już pisałem i powtarzać się nie zamierzam, przyszła więc pora, aby wspomnieć o jeszcze innych naszych równie ambitnych wyczynach. Na przykład o tzw. "zdobywaniu tężyzny fizycznej poprzez uprawianie sportu". Głównie rzecz jasna piłki nożnej…
Brało się z sobą ze statku ze dwie, trzy piłki (zawsze mieliśmy ich kilka) i szło się gdzieś na jakieś pole w pobliżu portu lub po prostu "pod palmy" pokopać sobie trochę - tak dla rozrywki i odprężenia. Niegdyś takie "zabawy" były nawet dość powszechne, rozgrywało się nawet mecze pomiędzy załogami różnych statków stojących akurat niedaleko siebie, albowiem dawniej (np. w tych czasach, o których aktualnie piszę) "skrzyknąć" odpowiednią drużynkę w załodze było stosunkowo łatwo – ot, zawsze znalazła się wystarczająca ilość chętnych, ażeby zmontować skład do rozegrania z kimś całego, "poważnego" meczu. Zdarzało się to nawet dość często, wystarczyła bowiem jedynie odrobina dobrej woli, sprzyjające okoliczności i rzecz jasna wolny czas - ale z tym to akurat był najmniejszy problem. Czasu praktycznie rzecz biorąc nie brakowało nigdy. Mało tego - były porty, w których Domy Marynarza organizowały nawet regularne rozgrywki, było tak np. w Antwerpii i w Rotterdamie, zdarzyło mi się kiedyś wziąć udział w takim turnieju, w którym podczas jednego postoju w porcie rozegraliśmy aż sześć meczów..!
Pamiętam nawet naszych niektórych ówczesnych przeciwników - załogi statków z Hondurasu, Jugosławii, Rumunii oraz z Japonii. Aż trudno w to dzisiaj uwierzyć, bowiem wówczas, nie tylko że coś takiego w ogóle organizowano, to jeszcze jeśli mówiło się o statku np. angielskim, to oznaczało to jednoznacznie, że przeciwko nam na boisko wybiegną Anglicy, a nie jakaś międzynarodowa zbieranina, złożona nierzadko nawet i z kilkunastu narodowości (sic!), jak to się dzieje obecnie, kiedy to załogi statków stanowią bardzo często istną "Wieżę Babel". I nawet w specjalnych Biuletynach ITF-u oraz innych morskich publikacjach podawano potem wyniki..! Oj tak… Tak było - naprawdę… A jak jest dzisiaj, w pierwszej dekadzie XXI wieku?
W obecnych czasach..?! Ha, ha, ha… Pusty śmiech… Dzisiaj jest z tym dokładnie tak samo, jak ze wszystkim innym dotyczącym naszego wolnego czasu – czyli, mówiąc krótko, nie ma szans..! Już dawno zdążyliśmy zapomnieć co to znaczy pograć sobie trochę w piłkę dla zabawy, "złapania kondycji" lub dobrego samopoczucia. Nie ma na to po prostu czasu. Kompletnie! To po pierwsze. A po drugie; a niby kto miałby sobie zagrać taki mecz (i z kim?) jeśli dzisiaj średnia wieku takiej przeciętnej statkowej załogi oscyluje w granicach lat pięćdziesięciu..? Żeby poumierali na boisku..?
Tak więc brak nie tylko czasu ale również i chęci - i po prostu zdrowia. Ale jest i także inny powód, znacznie ważniejszy od pozostałych, czyli po trzecie; gdyby nawet wystarczyło chęci, dobrej woli, zdrówka i czasu, to w jaki sposób można by zagrać z innym statkiem takiego "mecza"..? Dwóch na dwóch..? Trzech na trzech..? Czy może i nawet "w porywach" czterech na czterech..? Przecież bardziej licznych drużyn z dzisiejszych załóg sklecić by się absolutnie nie dało..! Nie ma po prostu tylu ludzi..! A nawet gdyby i ten warunek został spełniony i udałoby się jednak jakoś "wyskrobać" z tych dzisiejszych, mocno już okrojonych załóg, jakieś "niby-drużynki" - które jakoś "od biedy" mogłyby już stanąć naprzeciw siebie i rozegrać jakieś towarzyskie futbolowe spotkanie - to i tak czasu, jak podejrzewam, wystarczyłoby zaledwie na jedną połowę, bo zaraz potem gnać by trzeba w pośpiechu z powrotem na statek bo czeka albo robota, albo wachta.
O wytrzymałości, kondycji czy też sprawności to już nawet nie wspomnę, bowiem podkreślałem już, że gatunku literackiego pod nazwą "science fiction" nie uprawiam… Wszak czegoś podobnego już dawno pośród nas nie ma..! Ależ! A taki ewentualny mecz byłby przecież dodatkową, zupełnie zbędną utratą sił, których - jak się możecie łatwo domyślić - marynarze zbyt dużo mieć nie mogą, zważywszy na charakter pracy, którą wykonują na co dzień i przez wiele, wiele lat. Te "siły" oraz "zdrówko", to oczywiście są, jak najbardziej - ale "na papierze", kiedy to przed kolejnymi kontraktami wyrabia się tzw. "Health Certificate", czyli Świadectwo Zdrowia. Ale to również jest zupełnie inne zagadnienie… Wracamy do piłki… A gdyby tak jeszcze na dokładkę (nie daj Boże!) podczas takiej gry przytrafiła się komuś jakaś kontuzja..? O ho, ho… O tym, to nawet lepiej nie myśleć. Wtedy to już zupełna rozpacz i nic więcej… Bo tego by jeszcze brakowało..!
Wszak kto by się wówczas z takim, za przeproszeniem; "sportowcem", cackał..? Armator? "Unfit for duty" (czyli niezdolny do pełnienia swoich obowiązków) i… jazda do domu! "Paszoł won..!" Który z Pracodawców czekałby cierpliwie aż taki delikwent się wykuruje, skoro nagli robota, zamykająca się zazwyczaj okresem kilkunastu godzin dziennie, zaś o tzw. "wymienności funkcji" zapomnieliśmy już dawno..? I nierzadko nikt takiego "sprawnego inaczej", nie miałby szans zastąpić..? Toteż siedzimy sobie w naszym wolnym czasie jak myszki po kabinkach i oglądamy Video albo DVD. Tak jest zdecydowanie bezpieczniej. Nie tylko zresztą dla nas, ale przede wszystkim dla naszych Rodzin, które nie muszą się wówczas obawiać utraty "jedynego żywiciela", któremu akurat zachciało się gdzieś w dalekich krajach "załapać nieco zdrówka" i w efekcie tegoż obił sobie np. kość ogonową lub naciągnął ścięgno Achillesa. Albo co gorsza, skręcił lub nawet złamał nogę..! Ufff… Zatem, taki "Żywiciel Rodziny" siedzi sobie grzecznie w swoim wolnym czasie w foteliku, ogląda film i wówczas wszyscy są spokojni i zadowoleni. No, chyba że się "przedobrzy" przy tej okazji z ilością piwka, ale to już jest zupełnie inna "bajka"… Nie tym się teraz zajmujemy…
Eeeech, znowu należałoby tylko westchnąć i rzec; łza się w oku kręci… No cóż, tak jest w dzisiejszych czasach, ale ja przecież opisuję teraz rok 1985..! A zatem…
"Skrzyknęliśmy" któregoś ranka drużynkę składającą się z dobrych 15-16 osób (tak, tak - wtedy było to możliwe, 15-16 osób!) i wybraliśmy się w miasto w poszukiwaniu odpowiedniego boiska lub choćby skromnego klepiska lub placyku do "pokopania sobie" trochę, tak dla zdrowia i rozrywki. Długo zresztą szukać nie musieliśmy. Niedaleko portowej bramy natknęliśmy się na dość stromą piaszczystą dróżkę prowadzącą na niewysokie wzgórze, obrośnięte dużą ilością kokosowych palm, pod którymi już z oddali dostrzegliśmy jakieś małe budyneczki i stojący samotnie wysoki maszt z wciągniętą nań nieznaną nam flagą.
Tak więc, może to jakiś klub sportowy i jest tam odpowiednie boisko..? Kiedy jednak wskrabaliśmy się już do góry okazało się, że owa flaga nie miała nic wspólnego z żadnym istniejącym tu ewentualnie sportowym klubikiem. Było to raczej jakieś logo tutejszej firmy albo też i miejscowy urząd, ale nie to było najważniejsze. Bowiem w istocie w tej okolicy na boisko się natknęliśmy… Dobra nasza więc..! Wprawdzie bez bramek, ale cóż to dla nas..? Stało w pobliżu nieco mieszkalnych domków - zatem, jak się domyślaliśmy, taki wolny placyk spełniał tu rolę taką samą, jak nasze podwórka. Kręciło się tu także trochę młodzieży, również i z piłkami, toteż sprawa była jak najbardziej jasna. To tu… Zatem zaczynamy…
Szykujemy się do gry „w nogę”, ale co będzie dalej, to o tym już w odcinkach nastepnych...
louis