A zatem, witam w Nowej Zelandii...
Nie będę jednak teraz opisywał na czym polegają i jak wyglądają manewry cumowania, bowiem niniejszy rozdział jest już i tak nazbyt rozbudowany. Zajmę się tym przy okazji wizyty w innym porcie (bo przecież to i tak was nie ominie!). Gdybym bowiem rozpisał się na ten temat już teraz, to rozdział o Auckland przemieniłby się w trudną do przetrawienia (ze względu na swą długość rzecz jasna, bo przecież nie treść - ta jest wszakże przeciekawa, no nie?) epistołę. Muszę zresztą tak postanowić, czyli "zaoszczędzić" sobie nieco miejsca w tym tekście, bo przecież jeszcze tyle (tutaj, w Auckland) przed nami… Cumujemy więc…
Podpływają do nas dwa holowniki, podajemy im nasze liny jako hole z dziobu i z rufy i powoli podchodzimy do nabrzeża. I wtedy właśnie zaczyna się istny cyrk! Wiecie bowiem na czym polega podchodzenie do nabrzeża..? Otóż, rzuca się najpierw na ląd (czyli na keję) specjalną cienką linkę, zwaną rzutką, która przywiązywana jest uprzednio na statku do tej właściwej liny (czyli do cumy), którą z kolei – ową rzutką właśnie – wciągają na nabrzeże robotnicy zwani cumownikami (to jasne) i nakładają tę cumę na odpowiedni poler. (Poler to taki stalowy, niski, gruby, wyglądający nieco jak grzyb bardzo wytrzymały drąg, służący do zakładania na niego lin przytrzymujących statek przy kei podczas postoju w porcie, jasne..? Ufff…) Podaje się wówczas w taki sposób dwie liny, po jednej z dziobu i z rufy, nakłada się je na owe polery, a potem statkowymi windami (kabestanami) wybiera się je (czyli ciągnie "do siebie"), powodując tym zbliżanie się statku do nabrzeża (bo przecież liny dzięki pracy wind się skracają).
(O cholera..! A jednak opisuję przebieg cumowania..! A tak się zarzekałem, że nie będę..! Ale cóż, skoro już zacząłem, to… pal to licho! Jadę z opisem dalej). Holowniki w tym czasie, w razie potrzeby, albo dopychają statek, albo odciągają dziób lub rufę poprzez połączone z nimi hole - tak, aby burta statku zbliżała się do kei, będąc z nią w równoległym położeniu. Tak jest bowiem najprościej, najszybciej i najbezpieczniej. Powolutku i ostrożnie… Proste..? A tak, proste – bardzo proste… Tylko że... Nie tutaj – wszędzie, ale nie tu, w Auckland..! Do rzeczy więc…
Podajemy na ląd dwie nasze rzutki i… nic..! Nikt z cumowników nie kwapi się jeszcze do ich podjęcia i wciągania nimi naszych cum na nabrzeże w celu założenia ich na polery. Po co bowiem..? Przecież taka lina jest ciężka, czyż nie..? To nic, że zarówno na dziobie jak i na rufie stoi przy polerach po pięciu ludzi (czyli w sumie dziesięciu!), skoro takie liny są naprawdę ciężkie..! Tak dla porównania podam, iż np. w Polsce bywa tych cumowników w sumie czterech. I to w zupełności wystarczy. No chyba że jest zła pogoda, silny wiatr, a co za tym idzie, manewry są utrudnione, to jest ich więcej - sześciu lub nawet ośmiu. A tutaj – dziesięciu. Przy przepięknej bezwietrznej pogodzie! I na razie sobie stoją i… patrzą. Co jest więc..?
No tak - stoją i patrzą, bo przecież statek jest jeszcze od nabrzeża bardzo daleko (a jakże, wszak to "aż" z 10-15 metrów) a wspomniałem już, że lina jest „ciężka”. (Jakbym się zawziął i dobrze wytężył, to sam bym ją na te nabrzeże wciągnął. Albo i nawet obie na raz..!) Nooo cóż, ale ona JEST ciężka i już..! Serio..! No bo przecież oni stoją jeszcze i czekają, czyli jakiś powód być musi, prawda..? I nie dosyć, że jest ciężka i długa (ufff… i to jak..!) to przecież jeszcze trzeba się po nią... SCHYLIĆ..! Ot, co…
O właśnie. Dlatego więc tutejsze Związki Zawodowe wywalczyły odpowiednie przywileje w tej materii dla cumowników, bowiem - należy najpierw wspomnieć o rzeczy najważniejszej – mianowicie, średnia wieku tych dziesięciu osób oscylowała w granicach lat 60-ciu..! Czy możemy się zatem dziwić ich postawie..? Absolutnie nie..! No przecież o Człowieka (właśnie takiego przez duże "C") i jego prawa należy zadbać, nieprawdaż..? Toteż dbają… Stoją sobie, czekają - czyli dbają. O siebie… Oni stoją, a Związki walczą - walczyły, wywalczyły i z pewnością jeszcze długo będą o coś walczyć… Ufff…
A teraz pytanie z mojej strony; czy nie sądzicie, że w moim powyższym opisie jest nazbyt dużo złośliwej ironii i bezgranicznego sarkazmu..? Być może, akurat temu nie przeczę, ale… poczytajcie sobie dalej, a dopiero potem mi na to moje pytanie odpowiecie, zgoda? Kontynuujmy więc…
Statek, będąc już ustawionym równolegle do nabrzeża, powoli się do niego zbliża, obie nasze rzutki leżą już na kei, ale nadal nic się nie dzieje. Zbliżamy się dalej. Bez lin..! Epokowy wynalazek zważywszy na rozmiary naszego statku, nie ma co..! Ale, przybiliśmy w końcu do kei, holowniki nas dopychają i… nic…! Nadal nic. Czekamy dalej..! Panowie Cumownicy bowiem w tym właśnie momencie udali się najpierw do stojącego w pobliżu samochodu, z którego powyciągali swoje… rękawice robocze, które z kolei bardzo starannie, pieczołowicie i niespiesznie (a jak!) zaczęli wciągać na swoje sterane sześćdziesięcioletnim żywotem spracowane dłonie. A rzutki leżą..!
I co dalej..? Sądzicie, że to już koniec owego cyrku pod tytułem; "cumowanie w Auckland"..? O nie..! Najlepsze dopiero przed nami… Czytajmy zatem…
Cała piątka owych gentelmanów, już przyodzianych w gustowne i nowiuśkie (a jakże!) rękawice, podeszła do rzutki i rozpoczęła jej wciąganie na brzeg, wybierając w ten sposób także dowiązaną doń naszą cumę. (Opisuję przebieg tych manewrów na przykładzie rufy, bo tam byłem. Co się w międzyczasie działo na dziobie tego w szczegółach nie wiem, nie widziałem tego, ale jak się możecie domyślić, było podobnie) Kiedy już oko naszej liny znalazło się na kei, w rękach tychże panów, jeden z nich odłączył się nagle od grupy (a pozostałych czterech nadal to oko trzymało!), podszedł do samochodu, wsiadł do niego (ale przedtem co najmniej ze dwie minuty zdejmował rękawice!) i powoli podjechał tyłem do swoich kolegów. A wiecie dlaczego..? Bo na rufie samochodu był zainstalowany specjalny duży hak, na który owi panowie założyli wspomniane już oko naszej cumy. Ale… nie tak od razu, o nie..! Najpierw jeszcze… POCZEKALI na swojego kolegę (czyli tego kierowcę), który wysiadłszy, długo jeszcze zakładał rękawice z powrotem na swoje szlachetne robotnicze dłonie, by potem już razem, w pięciu (wszak grunt to kolektyw!), zarzucić to oko na hak. Reeety!
A my stoimy oparci o relingi i z niedowierzaniem całą tę operację obserwujemy. A to przecież jeszcze nie był koniec..! Z pewnością zapytacie mnie teraz; skoro potrzebny był do tego samochód z hakiem to chyba oznacza, że poler był bardzo daleko, czyż nie..? Otóż nie..! To było zaledwie 15, co najwyżej z 20 metrów jazdy samochodu ciągnącego za sobą naszą cumę, bo tam już stał ten "nasz", właściwy poler..! I wówczas… owego cyrku ciąg dalszy… Albowiem…
Samochód przystanął, czterech panów czeka ponownie na swojego kolegę-kierowcę aż ten wysiądzie zza kierownicy, założy swoje rękawice (oczywiście starannie i z pietyzmem) i pomoże im (znowu kolektyw, skąd my to znamy?) przenieść oko liny z samochodowego haka na "głowę" polera. Ufff… I jak sądzicie..? Wygłupiłem się z tym opisem..? Przesadziłem..?
Ależ, ani trochę..! Tak było i sam to na własne oczy widziałem..! Wprawdzie opowiadano mi już przedtem o takich cumowniczych misteriach w tym porcie – i to kilkukrotnie - ale dopóki sam, właśnie teraz, nie zobaczyłem tego "jak na dłoni", to po prostu dotychczas moim kolegom, którzy mi to - nierzadko nawet dość obrazowo – opisywali, nie wierzyłem. Bo nie wydawało mi się to możliwym. A jednak! Takie rzeczy trzeba po prostu w swoim życiu zobaczyć na własne oczy, żeby uwierzyć, że na tym naszym świecie tak właściwie spodziewać się można wszystkiego. Nic nie jest niemożliwe..! Myślałem, że śnię. Sądziłem, że takie durnoty nie mogą istnieć w rzeczywistości, a tu - proszę..! Nie tylko, że jednak możliwe to jest, ale jeszcze dane mi jest widzieć to na własne oczy. Jest to jak najbardziej REALNE..! Bo przecież stoję zaledwie 30 metrów od owego przedstawienia i je widzę..! A pijany na pewno nie jestem..! No i co na to powiecie..? Czy nadal sądzicie, iż posłużyłem się nadmiarem sarkazmu i złośliwości w moim opisie tegoż widowiska, czy też w istocie jest to uzasadnione, bo było one tego warte..? Eeech…
No tak, piszę tak sobie o tym cumowanku, wyżywam się ile wlezie na owych gentelmanach, ale jednocześnie zastanawiam się, czy znowu nie ryzykuję wywołaniem konfliktu dyplomatycznego, o którego ewentualności uprzednio wspomniałem - jeśli ktoś się tego doczyta i "usłużnie doniesie" odpowiednim tutejszym władzom, że tak sobie bezkarnie dworuję z nowozelandzkiej klasy robotniczej. Bo przecież, jak można tak sobie drwić z Proletariatu..?! Obojętnie w której części świata, czy w Europie, czy na Antypodach!
No cóż, ale z pewnością znowu mnie o coś zapytacie, a mianowicie; toż to dopiero była PIERWSZA LINA, a ile ich w sumie podaje się na ląd na jeden raz podczas cumowania..? Toteż skwapliwie odpowiadam; cztery liny rufowe i dwa szpringi, czyli w sumie sześć. To znaczy - po sześć na dziobie i rufie, jasne..? (Ale akurat to, że jest ich dwanaście jest już bez większego znaczenia, bowiem oba takie misteria odbywają się równocześnie.) A zatem, przyszła pora na kolejne wasze pytanie, bo przecież nadal jesteście ciekawi, prawda..? Toteż na pewno chcecie wiedzieć; "czy to więc oznacza, że z KAŻDĄ kolejno podawaną liną powtarzał się dokładnie taki sam cyrk?" I oczywiście natychmiast zaspokajam waszą ciekawość; tak, jak najbardziej tak..! Dobre, co..? Jest tylko jedno "ale"...
No właśnie. Myślicie, że ta dzielna i nadzwyczaj liczna brygada dotrwała do naszej ostatniej, szóstej liny..? Że wystarczyło im cierpliwości, samozaparcia, a przede wszystkim odpowiedzialności..? O nie, nic z tych rzeczy..! Zrobili jedynie jeszcze dwa następne takie kursy swoim samochodzikiem (czyli w sumie po około godzinie mieliśmy "na mocno" zaledwie dwie liny rufowe i jeden szpring), potem długo zdejmowali rękawice ze swoich spracowanych proletariackich dłoni i – uwaga! – WYRZUCILI owe rękawiczki do stojącego w pobliżu śmietnika, wsiedli do swojego autka i odjechali. Resztę lin zakładaliśmy więc sami, już po wyłożeniu naszego trapu na keję. Na dziobie zaś owe manewry przebiegały podobnie, z tą tylko modyfikacją, że tam nie mieli samochodu ale specjalny malutki cumowniczy traktorek (sic!) z wielkim hakiem. Ufff… Zacumowaliśmy… Jesteśmy więc w Nowej Zelandii…
Zanim jednak opiszę ciąg dalszy, zmuszony jestem do zamieszczenia pewnej osobistej refleksji. Byłem w tym porcie - czyli w Auckland - jak dotychczas już sześciokrotnie i z prawdziwą przykrością muszę stwierdzić, iż takie zachowanie cumowników (nie tylko ich zresztą! Ale o stevedorach będzie później) było wówczas, niestety, absolutną normą. Tak bowiem zdarzało się za każdym razem. Ale, co ciekawe, a przede wszystkim wręcz szokujące jest to, iż w innych nowozelandzkich portach (i to w żadnym z nich!) czegoś takiego nie spotykało się w ogóle..!
Dosłownie miało się wrażenie, że Auckland jest jakąś enklawą, jakby "państwem w państwie", bowiem tutaj działo się to tak, jak opisywałem powyżej, natomiast w wielu innych tutejszych portach takie manewry przebiegały w sposób jak najnormalniejszy - tak jak niemal wszędzie na świecie. Szybko, sprawnie i fachowo. I nie można tu bynajmniej mówić o jakimś przypadku, bowiem zaobserwowałem to i w Taurandze, i w Nelson, i w Wellington, i w Picton, i w Lyttelton, i w Timaru, i w Napier! Więc co, czy nie jest to, w istocie, zjawiskiem przedziwnym..? No tak, ale zbyt mało wiem o tym kraju, ażeby się na ten temat wymądrzać i nadal pastwić się nad tym tematem – toteż pozostawię już to bez komentarza i dalszych osobistych przemyśleń, bo to po prostu nie ma sensu. Wracamy zatem do naszej akcji. Zacumowaliśmy… Jesteśmy w Auckland…
No i się zaczęło… Nie, nie wyładunek..! Jeszcze nie. Najpierw zaczęły się kontrole. Jestem już nieco zmęczony nadmiarem natworzonego przeze mnie tekstu dotyczącego tego portu, toteż postaram się teraz jak najkrócej i jak najbardziej zwięźle owe kontrole opisać. Podam jedynie, o co w nich tak właściwie chodziło oraz ograniczę się do niezbędnych faktów z tymi inspekcjami związanymi bez zbytecznego wgłębiania się w szczegóły w miejscach, w których nie jest to absolutnie konieczne.
A zatem; najpierw kontrola wyłożenia naszego trapu zanim jeszcze ktokolwiek z tuziemców zjawił się na naszym statku. Toteż jak spod ziemi wyrasta nagle Pan Inspektor Nr1. Sprawdził on więc stan ogólny trapu - czy aby nie jest nazbyt zardzewiały lub brudny i rzecz jasna, czy jest wystarczająco bezpieczny dla mającego tu niedługo nastąpić wzmożonego ruchu osobowego. W celu tym ów jegomość najpierw wyjął z kieszonki białą chusteczkę (sic!), którą starannie od góry do dołu przetarł obie poręcze naszego trapu. Potem oczywiście dokładnie ową chusteczkę zlustrował i kiedy już uznał, że ilość wytartego przez niego ewentualnego brudu mieści się w granicach dopuszczalnej normy (ciekawe jakiej?), zabrał się z kolei za dokładne oględziny sztyc te poręcze podtrzymujących.
Zweryfikował więc stan naciągnięcia bocznych linek zabezpieczających oraz sprawdził czy każda ze sztyc jest prawidłowo umieszczona w swoim gnieździe i dokładnie w nim przekręcona. Szarpał więc nimi kilkakrotnie, ale poruszyć się one nie dały. Ufff, kochane sztyce..! A potem, już na sam koniec, Pan Kontroler udał się na keję i stamtąd, spod spodu trapu, dokładnie przyjrzał się owiniętej wokół niego siatce - czy jest porządnie powiązana i czy nie ma w niej przypadkiem jakichś uszkodzeń. Było OK. Kochana siatka..! I wówczas, kiedy już upewnił się, że "wszystko gra", dał znak oczekującym w tym czasie na kei osobom, że mogą już absolutnie bezpiecznie wejść na statek. Ufff… Odetchnęliśmy… Kochany trap..!
Toteż zaczęła wchodzić na nasz pokład ludzka kawalkada, ale… Nie robotnicy jeszcze, bynajmniej..! Najpierw wspinali się do góry… kolejni Inspektorzy. Rzecz jasna razem do spółki z odpowiednimi władzami przeprowadzającymi rutynową odprawę celną i graniczną statku. Czyli, urzędnicy Immigration oraz miejscowego Urzędu Celnego. Ot, standard. Jednakże najwięcej było inspektorów, jakieś z 5 czy 6 osób. Ci pierwsi jednak nie stanowili dla statku wielkiego kłopotu, bo trzeba uczciwie przyznać, że w Nowej Zelandii akurat z takimi odprawami jest całkiem "do rzeczy", można by nawet uznać, iż nierzadko jest tutaj z tym lepiej niż w wielu innych regionach świata. Oni, praktycznie rzecz biorąc, wielkich ceregieli z niczym nie robili. Czego niestety nie można już było powiedzieć o Panach Inspektorach. Inspektorach od… wszystkiego…
Najpierw męczyli Kapitana i Ochmistrza dwaj gentelmani sprawdzający nasze produkty żywnościowe oraz wodę, zarówno pitną jak i sanitarną. Szczegółów niestety nie znam, ale wystarczy nadmienić, iż wszystkie nasze chłodnie zostały dokładnie zlustrowane a potem zaplombowane, bowiem podczas postoju w tutejszych portach należało do konsumpcji używać jedynie produktów miejscowych. Te zatem, które zjawiały się tutaj z zewnątrz, czyli – jak to na przykład miało miejsce w naszym wypadku – w statkowych spiżarkach oraz chłodniach, jako niechciane (bo niewiadomego pochodzenia), musiały na ten czas zostać zamknięte.
Mówiąc więc krótko; statkowe mięso, ryby, wędliny, konserwy, itd. „poszły pod klucz”, natomiast do kuchni, na użytek załogi na okres postoju w tym porcie bardzo szybko dostarczono wszelkie potrzebne ku temu zestawy aprowizacyjne zakupione przez statek u miejscowego Shipchandlera. Cała lista potrzebnego na ten czas prowiantu została już zresztą dużo wcześniej do firmy dostawczej przesłana drogą radiową, bowiem fakt, że owe kroki zostaną podjęte był oczywisty - to nie było żadną niespodzianką dla Armatora. Wszystkie więc związane z tym sprawy poszły szybko, sprawnie i bez komplikacji. I to także było już tu standardem. Nikt już się niczemu nie dziwił, bowiem takowe przepisy istniały tutaj od dawna. Zatem nastąpiła obowiązkowa ale rutynowa już praktyka: zaplombowano chłodnie, uniemożliwiając w ten sposób ewentualne korzystanie w tym czasie z zapasów statkowych (no niechby tylko któryś z Kapitanów ten zakaz złamał!)
A więc wiemy już, że do przygotowywania posiłków należało się zaopatrzyć jedynie w miejscowe wiktuały, bardzo sprawnie zresztą i bez zwłoki na statek dowiezione. Nie znam zbyt wiele szczegółów z tym związanych, nigdy nie było to moją "broszką", dostępu więc do żadnych danych na ten temat nie miałem - w swoim opisie zatem opierać się muszę na informacjach "z drugiej ręki", czyli na tym, co przy każdej okazji, kiedy tutaj zawijaliśmy od osoby za to odpowiedzialnej usłyszałem. Zanim więc napiszę o tym kilka słów, muszę zastrzec, że skoro wielu szczegółów nie jestem pewien, skupię się jedynie na tym, co mogę uznać za absolutnie miarodajne i wiarygodne oraz na tym, co sam widziałem. Toteż zbiorę to wszystko jeszcze raz "do kupki" i napiszę o tym krótko i najprościej jak mogę...
Ale o tym będzie już w odcinku następnym...
louis