Jedziemy z tekstem dalej...
Otóż, wyznaczony przez Armatora Shipchandler przywoził na statek odpowiednią ilość zamówionego już uprzednio prowiantu potrzebnego załodze na czas postoju w porcie - bo jak już wiemy, taki zakup był obowiązkowy. Służby sanitarne plombowały bowiem zapasy statkowe, czyli z całą pewnością mięso, wędliny, ryby, konserwy, napoje i owoce oraz prawdopodobnie - również i warzywa, mleko, sery i pieczywo (prawdopodobnie - bo akurat tego pewnym nie jestem). Jak natomiast było z produktami sypkimi, czyli z mąką, cukrem, kaszą czy ryżem, tego nie potrafię już sobie przypomnieć. Jednak, nie chodzi tu teraz w tym wszystkim o to, żebyśmy bawili się w szczegółowe wyliczanie co nam akurat można było posiadać i używać, a czego nie, ale jedynie o fakt, iż takie restrykcje w ogóle istniały i przez miejscowych urzędników były egzekwowane.
Z tym że nie było to jednak zupełnie niczym specjalnie uciążliwym dla załogi, bo co nas to w końcu mogło obchodzić..? Jeśli były jakieś kłopoty z tym związane, to jedynie dla naszego Armatora, który musiał ponosić dodatkowe koszty. Toteż je ponosił, ale na naszych stołach z tego tytułu nigdy niczego nie brakowało. Zresztą pod tym względem, czyli jakości i ilości artykułów żywnościowych (nawet i w sytuacji utrudnionej, czyli np. w takiej jaka miała miejsce właśnie tutaj, w Auckland) na naszego ówczesnego Armatora PRZENIGDY narzekać nie mieliśmy prawa. (To rzecz jasna był "Pan PLO")
A jak było z wodą..? Również nie znam szczegółów dotyczących tej sprawy, ale wiem na pewno, że pobierano tu próbki z naszych zbiorników i gdyby cokolwiek z naszą wodą (już po zbadaniu tych próbek, rzecz jasna) było nie w porządku, to z pewnością ewentualne problemy z tym związane nie uszłyby mojej uwadze. Toteż wiem, że statkową wodę używać było można, jednakże dopiero po przebadaniu jej jakości…
Tak więc, od strony kuchni (czyli w sprawie posiłków) wszystko grało i żadnych kłopotów się nie zauważało (no, może z wyjątkiem smaku ichniej baraniny - beeee, istny koszmar..!) natomiast, kiedy tylko chciało się coś zrobić w tej materii "na własną rękę", to można się było natychmiast "nadziać na kontrę" i narazić się na dość wysoką karę pieniężną. Chodzi po prostu o to, iż jeśli istnieją już takie restrykcje jak np. absolutny zakaz wynoszenia czegokolwiek z prowiantu (czyli, albo jedzenia, albo jakiegokolwiek napoju) ze statku, wychodząc z portu poza bramę na spacer do miasta, to nie powinno się z tym dyskutować, a jedynie pokornie się z tym pogodzić, bowiem każdy kraj do ustalenia takich przepisów ma pełne prawo i nic nikomu do tego..! Ale, jak ta nasza "pokora" wyglądała w praktyce..?
Ha - ano, jak zwykle. Jak to my, Polacy; "Eeee tam, na pewno przesadzają. Jakoś to będzie…" A zatem, jak czasami wyglądało to "jakoś to będzie"..? Otóż, na bramie portowej niemal każda paczuszka, torebka, siateczka, itd., którą się z sobą niosło była bardzo starannie przez strażników przetrząsana, właśnie w poszukiwaniu żywności i napojów. I z reguły nic innego z zawartości naszych tobołeczków ich nie interesowało, a jedynie to, czy wynosi się poza port jakąś żywność lub napój. I kiedy tylko coś takowego znaleźli, od razu zaczynały się kłopoty, a i nawet niejednokrotnie… wybuchała afera. Oj, tak.
Wszystko wtedy było natychmiast konfiskowane, bardzo często dane takiego delikwenta, który próbował coś wynieść były spisywane (to zresztą zależało od, nazwijmy to „stopnia bezczelności” w stosowaniu tego swoistego przemytu) oraz odpowiednie ostrzeżenie w tej materii po niedługim czasie docierało do Agenta i na statek. Z gorącą "prośbą" oczywiście, aby więcej się to nie powtórzyło, bo następnym razem oni (czyli ci strażnicy, ma się rozumieć) tacy pobłażliwi już nie będą i wtedy nie skończy się jedynie na samym ostrzeżeniu lecz na tym, że osobnik łamiący te zakazy "w warunkach recydywy" zostanie ukarany wysoką grzywną pieniężną. Absolutnie bez litości.
I niestety - jak pokazała praktyka, czyli przypadki w tej kwestii, z którymi się tutaj zetknęliśmy – nie były to wcale czcze słowa. Nie tylko na naszym statku rzecz jasna, bo przecież dotyczyło to wszystkich, bez wyjątku. Co pewien czas zdarzali się zatem tacy pechowcy, którzy owym strażnikom mocno podpadli i doczekiwali się w efekcie zastosowania wobec nich takowych pieniężnych kar (szkoda, że nigdy nie zainteresowałem się ich wymiarem - toteż niestety nie mam pojęcia o ich rzeczywistej wysokości).
Podczas mojej pierwszej wizyty w Auckland - czyli tej, którą właśnie opisuję - nikogo z naszego statku taka "przyjemność" nie spotkała, nikt żadnej kary nie zapłacił (chociaż przyłapywania "na gorącym uczynku" się zdarzały, a jakże! O tym jednak za chwilę), ale kiedy tu byłem po raz drugi, dwóch z naszych załogantów nawinęło się jednak tutejszym strażnikom pod rękę i zostali odpowiednio ukarani. Nie pamiętam już kogo dokładnie to dotyczyło i akurat jakiego występku się dopuścili. Wiem jedynie, że na pewno taki przypadek miał miejsce. No bo przecież my, Polacy, zawsze musimy "tańczyć na linie" i dopóki sami, na własnej skórze czegoś nie doświadczymy, to oczywiście przenigdy nie chce nam się – ot, tak zbyt łatwo i od razu – uwierzyć we wszelkie ograniczenia i zakazy. Zawsze więc na tej przysłowiowej „własnej skórze” odczuć to musimy, i tyle. Nie inaczej oczywiście było i w tych sprawach, bowiem, jak już napisałem, z naszą pokorą wobec przepisów bywało "różnie", toteż nasze "próby" przekonywania się co do nieuchronności takich kar nieustannie trwały. Zawsze znajdywał się ktoś, kto lekceważył zagrożenie i robił po swojemu. No bo przecież wszyscy wiemy jacy my jesteśmy, prawda..? Cytuję; "Eeee tam, jakoś to będzie…"
Niestety, mnie również przydarzyła się taka wpadka, kiedy w takim to właśnie przekonaniu, że "jakoś to będzie" wybrałem się na spacer do miasta, już następnego dnia od naszego zacumowania. Nie wziąłem zresztą wtedy z sobą niczego szczególnego, żadnych np. kanapek czy owoców lecz zaledwie jedną jedyną małą i zakapslowaną jeszcze butelkę z polską wodą mineralną. Wiadomo przecież, zwykły zapas napoju na drogę w sytuacji gdy temperatura powietrza przekracza 30 stopni, a słońce grzeje niemiłosiernie. Ale oczywiście strażnik na bramie od razu i bez żadnych trudności (bo przecież nawet jej nie chowałem) wyłowił mi ją z torby, informując mnie jednocześnie (niezbyt grzecznie zresztą, niestety), iż jest to absolutnie zakazane (no przeca wiem, a jużci! Ale… „jakoś i tak to będzie”), że musi mi ją skonfiskować (to jasne), i że jest to dla mnie z jego strony "pierwsze i ostatnie ostrzeżenie" (o cholera!). A znaczyło to ni mniej, ni więcej jak tylko to, że jeżeli się to powtórzy, to zapłacę wysoką karę (o nie, nie zapłacę, bo się nie powtórzy! I już!).
O, i w ten oto prosty i bardzo skuteczny sposób - jak to dobrze zresztą, że już od razu, "na samym starcie" - przekonałem się, że tutaj żartów z tym związanych po prostu sobie nie robią. A zakazy owe dotyczą nie tylko produktów przywiezionych tutaj przez statki ze swoich krajów, ale nawet i tych, które zakupione były już tutaj, w Auckland (sic!). Ot, po prostu – jak już raz wjechały do portu, to już nigdy więcej nie mają prawa go opuścić. A jeżeli kogokolwiek z nas podczas spaceru "przypili" pragnienie lub głód, to może sobie coś kupić w tutejszym sklepie. "Czy to jasne, marynarzu..?"
"Ależ Panie Strażniku, oczywiście, tak jest..! Wyrażam jednocześnie moje najgłębsze ubolewanie z powodu zaistniałej sytuacji, w której będąc nieświadomym zła (uwierzył..?), które z kolei mogłem spowodować moim lekceważącym i absolutnie niegodnym ludzkiej istoty uczynkiem, dopuściłem się niniejszego naruszenia tutejszych postanowień przepisów porządkowych w kwestii zapobiegania przywleczenia niechcianych na tutejszej ziemi bakterii i zarazków, czym niewątpliwie nie tylko że naruszyłem dobra osobiste miejscowych obywateli, ale i jeszcze jednocześnie naraziłem ich na ewentualną groźbę utraty zdrowia spowodowanej prawdopodobnym (ba, pewnym!) działaniem wyżej wymienionych świństw, które to mogły znajdować się w mojej – tak bardzo w tej sytuacji podejrzanej – wodzie mineralnej.
Wyrażam zatem moją głęboką i najszczerszą skruchę oraz, co jest rzeczą najoczywistszą, sumiennie obiecuję poprawę mojego nieodpowiedzialnego postępowania, którego zresztą w stopniu najwyższym z możliwych żałuję. Co więcej - o zaistniałym właśnie incydencie i o całej sytuacji, tak przeogromnie przecież przykrej dla obu stron i niewątpliwie mogącej mieć niekorzystny wpływ na nasze wzajemne stosunki partnerskie między naszymi krajami i narodami, jak i również nieprzewidywalne konsekwencje w przyszłości (dla owych stosunków właśnie, bo jakże by inaczej!?), czyli o sytuacji, w której doszło do przypadku złamania przeze mnie lokalnego prawa (bez cienia wątpliwości słusznego!), nie omieszkam w najbliższym możliwym terminie poinformować także i członków mojej statkowej społeczności, ażeby oni również, już przenigdy więcej, nie dopuścili się tak niecnego uczynku, na jaki pozwoliłem sobie ja. Tak mi dopomóż……, itd.…"
No co..? No i co się tak z politowaniem uśmiechacie..? Ja się naprawdę wówczas w taki właśnie sposób próbowałem usprawiedliwiać (nooo, prawie) i wytłumaczyć ze swojego podłego (niezaprzeczalnie, a jakże) postępku, serio..! Wprawdzie nie wyraziłem tego rzecz jasna werbalnie, ale w całej wyrazistości widać to było w moich zawstydzonych oczach oraz "powiedziałem" to do owego strażnika tzw. mową ciała, która polegała na okazywaniu cierpiętniczych min oraz przejawiała się drżeniem łydek i rąk. W duchu jednak rzekłem; "a weź się facet odpier…! Bo skoro mi tego nie wolno, to "wielkie sorry" i możesz zabrać sobie tę flaszkę. Lepiej jednak jej ukradkiem nie wypijaj, kiedy to ciebie z kolei "przypili" pragnienie i przysuszy cię w tym upale, bo jest to woda nienajlepszej jakości, a poza tym… już i tak przeterminowana… Ale moje oczy (oraz "mowa ciała", rzecz jasna) nadal mówiły co innego…
Podsumowując więc - gość zabrał mi oczywiście tę butelkę, ja zaś przynajmniej wiedziałem już na pewno "co się z czym je" w tych sprawach. Szkoda jedynie, że owa lekcja nie odbyła się w atmosferze, że się tak wyrażę; bardziej "układnej" i w formie ogólnie przyjętej na świecie jako cywilizowana lub po prostu grzeczna. Bo teraz mogę już zdradzić, że spotkałem się na owej bramie z niebywałym wprost chamstwem ze strony tegoż jegomościa (o wyraźnie azjatyckich rysach twarzy zresztą, zdecydowanie nie wyglądał on na potomka angielskich kolonialistów), stąd więc wynika cały ten sarkazm mojej powyższej "mowy obrończej".
No tak, ale jakby na to nie patrzeć, całą tę nieprzyjemną sytuację sam sprowokowałem, więc na własne życzenie zostałem przez owego człowieka tak jak sztubak skarcony. Zatem, dobrze mi tak..! W duchu więc udawałem chojraka, a na zewnątrz odgrywałem człeka skruszonego, pilnie wsłuchującego się w słowa reprymendy tegoż Szacownego Pana Strażnika, przewracając oczyma ze zrozumieniem i skwapliwie potakując głową, dając mu w ten sposób znać, że chłonę każde jego słowo jak gąbka i biorę je sobie na serio do serca. Zaś w myślach powiedziałem sobie; "ty idioto (to do siebie), i po co ci to było..? Zgrywasz świętszego od papieża..? Dla głupiej buteleczki z mineralną wodą pozwoliłeś, aby jakiś Azjata sięgający ci głową zaledwie do ramion, wywijał ci grożąco paluchem przed nosem, udzielając ci wykładu poszanowania prawa..?! I na dokładkę, pomijając już formę owej wypowiedzi, miał przecież rację. A zatem, kur… , musiałeś stać grzecznie nie mogąc zareagować ani się postawić, bo "miał cię w kieszeni"..! Ufff… Kolejna nauczka na przyszłość..!"
Chociaż, tak prawdę mówiąc, być może w powyższym opisie nieco przesadziłem - bowiem cała ta sytuacja aż tak zawstydzająco i dramatycznie dla mnie nie wyglądała (przynajmniej dla kogoś kto obserwowałby ją z boku), zważywszy jednakże na mój charakter, człowieka na wszelkie uwagi chyba zbytnio przeczulonego i przewrażliwionego, było to zdecydowanie za dużo, ażeby z tym tak łatwo przejść do porządku dziennego. Po prostu nie cierpię sytuacji, w których jestem całkowicie bezradny, nie mogąc się skutecznie "odszczekać" (no bo przecież coś jednak "zmalowałem"!), odpysknąć na spotykający mnie afront i chyba dlatego właśnie ten widok żółtego palucha "fruwającego" mi przed nosem w znanych nam wszystkim gestach wyrażających; "oj, oj" aż do dzisiaj stoi mi przed oczami. Nawet jeśli było to zaledwie pół minuty, bo dłużej z całą pewnością owa reprymenda nie trwała…
Ale, dosyć już tej (przyznaję, że zbyt długiej, zgadza się) dygresji dotyczącej mojej wpadki na portowej bramie, bo chyba niepotrzebnie wybiegam w przód z rozwojem wydarzeń. Jednakże... O właśnie. Przynajmniej ten epizod będę już miał "z głowy", bowiem i tak przymierzałem się do jego opisania – toteż, może jednak źle się nie stało? Mam przecież jeszcze w zanadrzu kilka innych wydarzeń czekających w kolejce na swoje "pięć minut", więc w przyszłości będzie mi już dużo łatwiej. Zatem, nic innego mi już nie pozostaje, jak tylko powrócić w czasie do naszej przerwanej akcji, przecież wciąż jeszcze trwa odprawa wejściowa statku połączona z całym szeregiem najprzeróżniejszych kontroli…
Zajęliśmy się już sprawami prowiantu i wody, należy zatem wspomnieć jeszcze o najzwyklejszych, rutynowych i spotykanych niemalże wszędzie na świecie kontrolach dokumentów, zarówno statku, jak i załogi, czyli przegląd całej listy certyfikatów, świadectw, itp., ze szczególnym naciskiem na wszelkie papiery związane ze sprawami sanitarnymi.
Bo przecież wszyscy już doskonale wiemy, że właśnie to jest "oczkiem w głowie" tutejszych oficjeli. A zatem; Książeczki Szczepień, Świadectwo Odszczurzania statku (jest również i coś takiego), tzw. "Clearance" z poprzedniego portu, listy znajdujących się na statku roślin i zwierząt (to nas nie dotyczyło, więc w odpowiednich rubrykach mieliśmy wpisy "NIL"), listy osób chorych (także "NIL"), itd. Oficerowie Quarantine posprawdzali co trzeba, wystawili odpowiednie zaświadczenia o przeprowadzonych kontrolach i wynieśli się ze statku.
Teraz zaś do głosu dochodzą inspektorzy innych "branż", a zatem; najpierw kontrola tak długo opisywanego uprzednio przeze mnie drzewa sztauerskiego, a jakże..! Nie po to przecież "bawiliśmy się w grabarzy", aby teraz nie mieć przynajmniej tej satysfakcji, że nasz wysiłek nie poszedł na marne i udało się nam tutejszych speców w tejże materii wykiwać, prawda..? Tak więc, odpowiedni Pan Inspektor (Nr "któryś tam…") udał się w towarzystwie Oficera Służbowego (czyli akurat wtedy dotyczyło to mnie) oraz Bosmana na długą "wycieczkę" po ładowniach. Wiadomo po co - skoro statek nie zgłosił żadnego drzewa będącego akurat bez "zatrudnienia", czyli leżącego sobie spokojnie, powiązanego w "hiwy", to czekała nas obowiązkowa kontrola w celu potwierdzenia tegoż faktu. Rutyna. Oczywiście niczego takiego nie znalazł, bowiem do ładowni z koprą wchodzić nawet nie miał zamiaru, zatem obejdzie się bez obowiązkowej fumigacji desek i kantówek, ufff. Jednakże, przy tej okazji naszła mnie pewna refleksja…
Otóż, mieliśmy w ładowniach po trzykroć więcej innego drzewa sztauerskiego, aniżeli tego zagrzebanego uprzednio w koprze, a które to przecież "nie udawało, że go nie ma", bo użyte już było do zamocowania znajdującego się akurat na statku ładunku i było jak najbardziej widoczne, więc jak to w końcu jest..? Czy takie deski, w odróżnieniu od tych schowanych, są pod względem bakteriologicznym lub biologicznym "czyste" i nie stanowią zagrożenia dla miejscowych przepisów sanitarnych..? Przecież to było dokładnie to samo drewno i gdyby leżało sobie gdzieś z boku, nigdzie nie podłożone pod ładunek ani nie użyte już do jego zamocowania, to byłoby podejrzane i natychmiast, niechybnie, doczekałoby się zaszczytu kosztownej dla kieszeni Armatora fumigacji.
Kiedy natomiast już miało swoje "zatrudnienie", to absolutnie nie stanowiło przedmiotu zainteresowania Pana Inspektora, pomimo faktu, że przecież Stevedorzy, którzy niedługo się tu zjawią, będą MUSIELI jego dotykać, będą wszakże tenże ładunek najpierw rozmocowywać, a potem wyładowywać..! I walać się będzie tego drzewa wokoło nich "od groma i jeszcze trochę"..! I wówczas co..? Ewentualne zagrożenie automatycznie znikało z chwilą podkładania pewnej ilości takich desek np. pod beczki z chemikaliami załadowanymi we francuskim porcie Le Havre z przeznaczeniem właśnie do Auckland..? Rozumiecie coś z tego..? Hmmm, bo ja to raczej jednak rozumiem, przynajmniej się tego domyślam, ale pisać mi o tym nie wypada. No bo przecież te wspomniane już ewentualne konflikty dyplomatyczne… Albo napięcia „na linii NZ-Lechistan”… Po cóż więc wkładać kij w mrowisko?
I wreszcie, już na koniec, przyszła kolej na Inspektorów z ramienia instytucji pracujących na rzecz i w imieniu tutejszych Związków Zawodowych. Uuufff… Teraz to dopiero zaczęła się prawdziwa upierdliwość..! Dosłownie cały osprzęt ładunkowy, który miał być używany przez tutejszych robotników został gruntownie zlustrowany i sprawdzony. To znaczy, wszystkie stalowe liny (gaje, renery, itd.), będące integralną częścią ładunkowych bomów oraz dźwigów doczekały się kontroli oznaczeń (czyli numerów) na nich się znajdujących, które oczywiście musiały być zgodne z tymi jakie znajdowały się na ich certyfikatach. To samo dotyczyło wszelkiego innego tzw. "loose gear", czyli haków, talii, krętlików, szakli, itd. (czyli ponownie sprawdzanie numerków na nich wybitych oraz ich zgodność z certyfikatami).
Potem rzecz jasna przyszła kolej na lustracje klap ładowni, stanu drabinek w wejściówkach, dostępu do ładunku, stanu pokładu (czy aby nie za śliski), itp., itd.… To były całe, dość długie tzw. "check listy", zawierające co najmniej z kilkadziesiąt pozycji. Na koniec zaś skontrolowano działanie wszystkich dźwigów i bomów i dopiero tutaj znaleziono na nasz statek pierwszego i jedynego "haka". Mianowicie, jeden z dźwigów nie działał według opinii Inspektora perfekcyjnie na którymś z biegów (rzekomo się zacinał i nie przyśpieszał jak należy), a zatem został zdyskwalifikowany, co skutkowało tym, iż na tymże luku, który ów dźwig miał obsługiwać, zatrudniony będzie dźwig portowy - czyli kolejny, tym razem niestety już nieprzewidziany, dodatkowy koszt dla naszego Armatora.
No i wreszcie, po dobrych trzech godzinach z "okładem", zakończyły się wszelkie inspekcje. Było jeszcze kilka innych pomniejszych, które jednak świadomie pominąłem, ażeby nie "utonąć" w nadmiarze tekstu – np. kontrole naszych lin cumowniczych i wind i lustracja kuchni czy mes. Zresztą, ich opisy z pewnością nie byłyby zbyt zajmujące, toteż żałować nie ma czego… A zatem… Przyszedł już czas (najwyższy!) na rozpoczęcie prac przeładunkowych. Niebawem przybyli więc Panowie Stevedorzy…
Koniec odcinka czwartego. Wszystko już na statku przez odpowiednich inspektorów sprawdzone, więc... Do roboty, do roboty..!
louis