Geoblog.pl    louis    Podróże    Nowa Zelandia - Auckland    Nowa Zelandia - Auckland-5
Zwiń mapę
2018
10
lis

Nowa Zelandia - Auckland-5

 
Nowa Zelandia
Nowa Zelandia, Auckland Harbour
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Moi drodzy, pozwólcie, że przypomnę ostatnie zdanie poprzedniego odcinka, bo przecież musicie wiedzieć, co się wreszcie na naszym statku zacznie dziać...
Otóż: „Niebawem przybyli więc Panowie Stevedorzy…”

No cóż, być może to, co za chwilę napiszę okaże się dla was nieco szokujące lub wręcz niewiarygodne, ale całym moim honorem zaręczam, iż tak właśnie było. Otóż, już od razu, na samym wstępie, ledwo co zaczął się wyładunek, a już doczekaliśmy się pierwszego strajku robotników..! I zapytacie zapewne; a z jakiegoż to powodu? Odpowiadam więc; po jakichś dwóch, może trzech godzinach od rozpoczęcia pracy, któryś ze stevedorów znalazł na pokładzie… martwą koprówkę..! Niewiarygodne..! Tak, tak - ani trochę nie przesadzam – martwą koprówkę. Z tym jedynie, że nie był to znany nam już żuczek, o którym z takim zapałem kilka stron temu pisałem, czyli o wielkości 3-4 milimetrów, ale był to chrząszcz o rozmiarach naszego poczciwego polskiego majowego chrabąszcza. A jednak, co ciekawe, to też była koprówka.
Do tejże pory nawet sobie nie zdawałem sprawy z tego, iż w ogóle istnieją w tym samym gatunku również i tak wielkie osobniki. Dowiedziałem się o tym dopiero w tym momencie, kiedy to z niedowierzaniem przyglądałem się temu owadowi. Wyglądał on dokładnie tak samo jak jego pobratymcy, miał jednak długości z dobre dwa centymetry, może i nawet nieco więcej... I wówczas to właśnie dowiedziałem się wreszcie od naszych statkowych "znawców", czyli częstszych niż ja bywalców na Pacyfiku, kiedy ich o to wypytałem, że w istocie (bardzo rzadko, ale jednak) trafiają się takie znacznie odstające wielkością od innych przedstawicieli tego gatunku osobniki. Wysłuchałem więc na ten temat odpowiedniego wykładu i teraz już to wiem. W późniejszych latach zresztą było mi już dane spotkać takie giganty w innych portach, w których również ładowaliśmy koprę, np. w Noro na Wyspach Solomona, jednak proszę mi wybaczyć, lecz aż dotychczas nie zainteresowałem się przyczynami, dla których takie zjawisko w obrębie tegoż gatunku występowało. No cóż, w końcu zoologiem być nie zamierzam. A swoją drogą – ciekawe jak mocno taki gigant potrafiłby ugryźć, skoro jego malutcy kuzyni dawali nam aż tak bardzo "do wiwatu"..? Brrr… Lepiej się już o tym nie przekonywać…
Lecz co było dalej z protestem robotników spowodowanym dokonaniem tego znaleziska..? Otóż, przerwali oni oczywiście robotę i zeszli ze statku, ale trwało to na szczęście niezbyt długo, może z jakieś półtorej godziny zaledwie, jednakże dało to nam już pewne wyobrażenie o tym, co się może tutaj wydarzać w przyszłości, był to już bowiem przedsmak siły tutejszych Związków, w którą nie wszyscy z nas (np. ja sam) chcieli dotychczas uwierzyć. Mieliśmy więc, na razie drobną jeszcze zapowiedź tego, co się może tu dziać i… oczywiście się działo. Niemal każdego kolejnego dnia bowiem, przy byle okazji, kiedy tylko spływał nagle na Panów Stevedorów tzw. "słuszny robotniczy gniew", mieliśmy okazję oglądać podobne przedstawienia. Ale o tym napiszę nieco później… Nadmienię jedynie, iż ten obecny protest spowodowany odkryciem tej gigantycznej koprówki zakończył się tym, że zawezwany natychmiast na statek jakiś spec w tejże dziedzinie stwierdził z całą pewnością, iż nie jest to żaden nieznany i groźny owad, świadczący o ewentualności przywleczenia do Auckland jakiejś zarazy, toteż wkrótce po tym oświadczeniu robotnicy na statek powrócili…
Teraz natomiast przyszedł już wreszcie czas na mój pierwszy spacer po nowozelandzkiej ziemi… O godzinie 20 skończyłem moją służbę i wyruszyłem na przechadzkę po porcie. Nie zamierzałem jeszcze wybierać się gdzieś dalej, czyli poza bramę portu do miasta, bowiem muszę moim Wielce Czcigodnym Czytelnikom przypomnieć o pewnym bardzo znamiennym fakcie, który taką wyprawę wówczas bardzo skutecznie mi utrudniał. Pamiętacie przecież chyba o stanie moich stóp po rozegraniu sławetnego meczu piłkarskiego w Santo..? Naciągnąłem sobie wtedy dość poważnie ścięgna w pobliżu pięt - a od tejże chwili, w której owej kontuzji doznałem minęło przecież dopiero kilka dni i wciąż jeszcze nie mogłem się z tego powodu "pozbierać". To wszakże wymagało czasu. Toteż jeszcze tutaj, w Auckland, zamiast dumnego marynarskiego kroku stosowałem technikę poruszania się, którą akurat wówczas, przy okazji rozdziału o Santo opisywałem. Czyli, nie stawiałem stóp podczas chodzenia w taki sposób, jak na prawdziwego Morskiego Wilka przystało, a jedynie szurałem sobie dostojnie i powoli nogami w płaszczyźnie poziomej jak, nie przymierzając, staruszek dreptający w rannych bamboszach po swoim mieszkanku. Ot, dla dopełnienia tego żałosnego obrazu chyba już jedynie laski do podpierania mi brakowało.
Zrozumiałe zatem, że tegoż wieczora nie chciałem jeszcze zapuszczać się zbyt daleko i ograniczyłem swoje plany do zaledwie krótkodystansowej wyprawy wzdłuż portowych nabrzeży. I jak na razie tylko taka, ograniczona w swoim zasięgu ekspedycja musiała mnie zadowolić. Jednakże, paradoksalnie, właśnie dzięki temu faktowi, czyli moim ograniczonym możliwościom poruszania się, udało mi się zobaczyć coś, co najprawdopodobniej podczas naszego postoju w tym porcie bym przeoczył i nie miałbym chyba nigdy okazji dowiedzieć się o tym, że prawdziwie „światowego formatu” historia, którą za chwileczkę opiszę, wydarzyła się dosłownie tuż obok mnie – a o której zaistnieniu oczywiście jeszcze wtedy nawet najmniejszego pojęcia mieć nie mogłem. O czym mianowicie..?
Otóż, kręcąc się tak bez celu powolutku po terenie portu, zaglądając do wszelkich możliwych zakamarków i zwiedzając leżące na uboczu stare i rzadko już używane nabrzeża – nota bene niektóre z nich będące już w tak opłakanym stanie, że do niczego się już raczej nie nadawały - natrafiłem nagle na stojący przy jednej z odległych kei statek, który w jakiś nienaturalny sposób wydawał się być do tejże kei przycumowanym. Taki obraz dostrzegłem z oddali, toteż ruszyłem z ciekawością w tym kierunku aby przyjrzeć się jemu dokładniej i kiedy zbliżałem się już do tego stateczku zauważyłem, iż jest on po prostu dość mocno przechylony na jedną z burt. Jak stary i porzucony wrak, chociaż zdecydowanie na takiego właśnie zdezelowanego do cna wraka nie wyglądał. Bynajmniej.
Mało tego – sprawiał nawet wrażenie bardzo zadbanego – dlatego też tym bardziej mnie to zaintrygowało, czym prędzej więc „doszurałem się” do płotu, który owe nabrzeże od pozostałych odgradzał. Teren ten więc był dość szczelnie od reszty portu odseparowany, co oczywiście jeszcze bardziej moją ówczesną ciekawość tym faktem wzmogło. „Ciekawe cóż to jest..?” – zastanawiałem się w myślach, widząc wyraźnie, że akurat tenże płot wydawał się być całkiem nowym w porównaniu do innych w jego okolicy, jakby naprędce w tym miejscu postawionym.
Niestety za bardzo zbliżyć się do tego ogrodzenia, a co za tym idzie także i do tego statku nie mogłem. Stanąłem więc tuż przy owym płocie, będąc w odległości jakieś 100-150 metrów od tegoż stateczku i wówczas dostrzegłem coś, na widok czego natychmiast otworzyły mi się szeroko oczy ze zdziwienia. Odczytałem bowiem jego nazwę; "Rainbow Warrior" (Tęczowy Wojownik). Aż mnie zelektryzowało. "Rainbow Warrior" tutaj..? W Auckland..? TEN słynny statek, o którym dopiero co w światowych wiadomościach o jego tragicznym losie czytałem..?! I to o tragedii, mającej miejsce na pewno nie wcześniej niż zaledwie 2-3 dni temu..?! Nie przywidziało mi się czasem..?
Fakt, nazwa nie była zbyt dokładnie widoczna, była to bowiem jednak dość znaczna odległość od płotu, przy którym stałem i nie będąc pewnym znaczenia literek, które widziałem z tego oddalenia, w tymże momencie głowy bym za to nie dał, jednakże z późniejszych informacji, które do mnie dotarły (bo przecież nie omieszkałem się potem tym odkryciem podzielić z innymi i rzecz jasna wypytaliśmy o to kogo trzeba - przede wszystkim naszego Agenta) wynikało, że jednak wzrok mnie nie zawodził. Potwierdziło to zresztą również i kilka innych osób przez nas o to zapytywanych, więc jakby na to nie patrzeć mogę uznać, że w pewnym sensie byłem w owej chwili tzw. „świadkiem Historii”. A to dlatego, iż właśnie ten statek był wówczas na ustach całego niemal świata… I wcale nie tylko dlatego, że jego fascynujący światową opinię los był historią całkiem jeszcze „świeżą”, ale i także z wielu innych, równie ważnych powodów.
Należy się wam zatem wyjaśnienie – jeżeli ktoś nie wie jakaż to historia wiąże się właśnie z tym stateczkiem. Być może niektórzy z was kojarzą już o co chodzi, była to bowiem w owym czasie bardzo głośna sprawa, znana na całym globie, szeroko w wielu środowiskach dyskutowana, jak i równie mocno potępiana, powiązana zaś z dość poważnym międzynarodowym skandalem. Była sprawą wywołującą duże emocje i w wysokim stopniu poruszającą światową opinię publiczną. Jednakże, prawdę mówiąc, zbyt wielu szczegółów na ten temat nie znam (a szkoda), ograniczę się zatem jedynie do przypomnienia głównych aspektów z ową historią związanych.
W latach osiemdziesiątych XX-go wieku Francja szykowała się do przeprowadzenia serii testów swych nowych rodzajów broni, podobno m.in. również i broni nuklearnej, które to próby miały mieć miejsce gdzieś w obrębie terytorium Polinezji Francuskiej, na którymś z niezamieszkałych atoli koralowych, od których zresztą w tamtym rejonie aż się roi. Nie potrafię jednak powiedzieć o jakie konkretnie miejsce wówczas chodziło. Sprawa ta rzecz jasna wywoływała ostre protesty, najgłośniejsze zaś ze strony całego szeregu organizacji, nazwijmy je; "o zabarwieniu pacyfistyczno-ekologicznym", oczywiście z największą tego typu organizacją, czyli "Green Peace" na czele. Protesty te nie ograniczały się wówczas jedynie do organizowania ulicznych demonstracji we Francji lub w innych krajach Europy Zachodniej, bowiem pewna mocno zdeterminowana grupa aktywistów postanowiła wybrać się na Pacyfik osobiście wynajętym w tym celu statkiem do francuskiej bazy wojskowej znajdującej się na wyspie Mururoa leżącej na pograniczu archipelagów Gambier i Tuamotu (jest to około 1100 km na południowy-wschód od Tahiti).
A statkiem tym, na którym zamierzano tam dotrzeć oraz w sposób czynny w pobliżu owej bazy zaprotestować, był właśnie tenże "Rainbow Warrior". „Skrzyknięto się” zatem i zebrała się na nim dość liczna załoga złożona z działaczy oraz aktywistów "Green Peace", która wypłynęła niebawem w ten swoisty rejs, robiąc oczywiście uprzednio bardzo dużo hałasu wokół sprawy będącej celem ich ekspedycji. Właśnie po to, ażeby jak najbardziej ją nagłośnić i w ten sposób wzmóc swoje protesty oraz jak najskuteczniej poruszyć światową opinię. Załogę statku stanowiło międzynarodowe towarzystwo, głównie młodych ludzi z wielu krajów europejskich. Cóż, nie potrafię powiedzieć skąd dokładnie owa wyprawa wyruszyła, zapewne z któregoś z portów w Europie (szczegółów tej sprawy niestety nie znam, nigdy specjalnie się w nią nie wgłębiałem – a szkoda), ale można sobie łatwo wyobrazić to, iż mały statek, mający przecież przed sobą tak długą eskapadę musi zawijać po drodze do jakichś portów w celu uzupełniania zapasów paliwa, prowiantu i wody. To jasne. A jednym z owych podrożnych portów było nowozelandzkie Auckland. I tutaj właśnie owa wyprawa znalazła niestety swój kres, w sposób dramatyczny i tragiczny przerwana w okolicznościach nie do końca (podobno) wyjaśnionych. Nie było bowiem żadną tajemnicą, iż odpowiednie tzw. "czynniki", które zainteresowane były przeprowadzaniem owych prób (ale my zbytnio w to wnikać nie będziemy, polityka jest nie dla nas!) będą się za wszelką cenę starały tę wyprawę zdezorganizować lub ją wręcz uniemożliwić, ażeby w ogóle nie dopuścić do pojawienia się tegoż statku w pobliżu wspomnianej bazy.
Nikt chyba jednak nie przypuszczał, że odbędzie się to w sposób aż tak bezwzględny i brutalny. Mianowicie, pod zacumowany w Auckland stateczek podłożono bombę, dość sporych rozmiarów ładunek wybuchowy, którego eksplozja spowodowała nie tylko trwałe uszkodzenie i w efekcie unieruchomienie jednostki, ale także ofiarę śmiertelną wśród jej załogi, co oczywiście natychmiast wywołało szok światowej opinii publicznej. Uznano to bowiem za najzwyklejszą akcję terrorystyczną przeprowadzoną najprawdopodobniej przez francuskie służby specjalne, które rzecz jasna od razu, niejako „z urzędu”, zostały o to oskarżone, a zwłaszcza o wręcz niewiarygodnie cyniczną w owych działaniach premedytację. No tak, dziś już wiemy, że było chyba w tym coś na rzeczy, bo późniejsze śledztwa, o których zresztą dość wyczerpująco i często pisywano potem w światowej prasie, wykazywały z dużą dozą prawdopodobieństwa, że tak właśnie musiało to być zorganizowane. Doszukano się nawet i ujawniono z imienia i nazwiska domniemanych sprawców tego zamachu - o ile dobrze pamiętam, dwóch francuskich agentów - ale niestety, o dalszym ciągu tejże historii zbyt wielkiego pojęcia już nie mam, poprzestać zatem musimy na tej wiedzy, którą powyżej się z wami podzieliłem.
O, i właśnie teraz stoję oparty o płot w nowozelandzkim Auckland i przyglądam się temu stateczkowi, przechylonemu smętnie na jedną z burt, świadkowi tamtych tragicznych wydarzeń, kiedy to podczas skrytobójczej akcji zginął na jego pokładzie młody portugalski dziennikarz, kilku innych członków załogi zaś odniosło dość poważne obrażenia. Cóż, szkoda, że właśnie tak wygląda w obecnych czasach nasz świat, na którym polityka odgrywa rolę najważniejszą, choć niestety nie zawsze pozytywną…
Na koniec tego wątku natomiast, chciałbym jeszcze poczynić pewne zastrzeżenie, które najprawdopodobniej może się okazać dla was dość niezrozumiałe, a i nawet nieco w swej naturze dziwaczne. Otóż, sytuacja ta, którą właśnie opisuję, z całą pewnością miała miejsce - stałem bowiem z przylepionym do tego płotu nosem i przyglądałem się temu stateczkowi z ogromnym zainteresowaniem, z zadumą i w przekonaniu, iż oto właśnie (chociażby i tylko w małej skali, ale jednak) jestem świadkiem i w pewnym sensie uczestnikiem Historii naszego świata, jednakże jednocześnie… nie pamiętam dokładnie czy było to właśnie akurat tego konkretnego dnia w 1985 roku, czyli już pierwszego dnia naszego ówczesnego postoju w tym porcie, czy też może dopiero ostatniego..? Podobnie zresztą nie pamiętam faktu, czy ów słynny wypadek zaistniał tam już podczas naszego pobytu przy pobliskim nabrzeżu, czy też może wcześniej, jeszcze przed naszym tam przyjazdem. Rzecz jasna nie ma to już teraz aż tak wielkiego znaczenia, bo to i tak znaczyłoby co najwyżej kilka dni czasowej różnicy.
Wróciłem na statek z postanowieniem, że rano, zaraz po śniadaniu, wyruszam na długą wędrówkę do centrum miasta… A czasu na to, na szczęście, miałem dość dużo… Tak zatem się stało. Już o świcie, ledwo co otworzyłem jedno oko, a już rozpocząłem gorączkowe przygotowania do wyprawy, pełen ciekawości co też ujrzę na nieznanej mi wówczas jeszcze nowozelandzkiej ziemi. A zabrałem się za owe przygotowania tak wcześnie, bo przecież (jeszcze raz przypominam) z uwagi na wciąż jeszcze nienajlepszy stan moich ścięgien u stóp byłem zmuszony dość starannie, mocno i ciasno owinąć je zawczasu elastycznymi bandażami, ażeby w ogóle umożliwić sobie dalekodystansowe eskapady. A to zajmowało niestety dość sporo czasu, ale warto go było poświęcić i wstać wcześniej. Taki zabieg bowiem pozwalał mi lepiej znosić ból, wciąż jeszcze nierozerwalnie związany z moją kontuzją, nie wspominając już o tym, że usztywnione bandażami stopy "dodawały mi skrzydeł" w moim "posportowym" kalectwie, dawało się nimi bowiem łatwiej i szybciej szurać (ha, ależ potworek językowy mi się nagle wymyślił..!) po ziemi, a co za tym idzie, mogłem wówczas rozwinąć większą szybkość posuwania się po nowozelandzkim gruncie. A owa szybkość właśnie była mi niezbędna, bowiem plany na tenże dzień miałem naprawdę ambitne.
Toteż, zaraz po obfitym śniadaniu wyruszyłem na podbój Auckland, tym razem niestety samotnie, gdyż trudno było przypuszczać, ażeby któremuś z moich kolegów wystarczyło cierpliwości na tyle, ażeby wlec się u boku "szurającego stópkami dziadziusia", tracąc w ten sposób cenny czas, podczas gdy tam, w oddali, czekają Przygody… Czyli sklepy i knajpy, ma się rozumieć… Zwłaszcza, że nie każdy z nich dysponował akurat wówczas taką ilością wolnego czasu jak ja. Tak więc, kto już był po służbie albo miał wolne wyrywał czym prędzej do miasta, nie oglądając się na nic i albo już na wstępie pozostawiał mnie daleko z tyłu, lub też któryś z nich mijał mnie "w biegu" jeśli zszedł ze statku później ode mnie.
A ja sobie dostojnie i powoli; "szur, szur, szur…", aby do przodu… Z wieloma przerwami zresztą, z konieczności oczywiście, kiedy to dla odpoczynku przesiadywałem na napotykanych po drodze ławeczkach. Ale, może to i lepiej..? Przynajmniej miałem okazję przyjrzeć się wszystkiemu wokół znacznie dokładniej, bez pośpiechu, staranniej i bardziej uważnie. Ale o tym za chwilę, bowiem teraz muszę jeszcze powrócić na kilka zdań do tego epizodu, o którym już uprzednio pisałem. Mianowicie; do mojego pierwszego zderzenia z nowozelandzką rzeczywistością, dotyczącą egzekwowania tutejszych przepisów sanitarnych – czyli, do mojego spotkania na portowej bramie ze skośnookim strażnikiem, który wyłuskał mi z mojego tobołeczka ową nieszczęsną butelczynę wody mineralnej. Bo to miało miejsce właśnie wtedy, kiedy to samotnie i z uporem przymierzałem się do mojej długiej trasy. Już na wstępie więc pozbawiony zostałem mojego żelaznego zapasu napoju (a pal to licho, przecież nie o to chodziło!), ale co najważniejsze, na samym początku tej eskapady facet mi po prostu zwarzył humor - nie samym dokonaniem swojego wiekopomnego odkrycia w mojej torbie ale, jak już wspomniałem, swoim zachowaniem. Służbista, cholera..! Miałby chociaż wzgląd na kalekę..!
No tak, ale ja tak pisać mogę, bo mam poczucie humoru, tenże gość zaś z całą pewnością był jego pozbawiony… Chociaż, może i z tym poczuciem nieco przesadziłem, bowiem, kiedy spojrzałem poza jego ramię (o czym uprzednio nie pisałem – ot, tak „taktycznie” chwilowo to przemilczałem), dostrzegłem na jakimś małym stoliczku... kilka innych stojących tam już w karnym szeregu buteleczek, zarówno tej samej wody, którą miałem ja, jak i polskiego piwa..! Toteż, chyba właśnie dlatego ja zostałem w końcu odbiorcą słusznej reprymendy za łamanie wiadomych przepisów oraz "słuchaczem" nieocenionego w swej treści wykładu na ten temat. Z pewnością dlatego, że byłem najwolniejszy z całej naszej grupy (ach, te stopy!) i nawinąłem się gościowi w momencie kiedy już jego "urobek" stojący na blacie stoliczka, a odebrany już uprzednio moim kolegom był dość pokaźny. Toteż najprawdopodobniej facet powoli zaczynał już tracić cierpliwość i kiedy „doszurałem się” do niego właśnie ja, czyli osobnik najpowolniejszy i najbardziej bezradny w swoim kalectwie (a zatem, niemogący mu tak od razu zwiać szybko sprzed oczu), zajął się mną znacznie dokładniej, udzielając mi niezbędnych pouczeń. Czyli, chcąc nie chcąc „dostało mi się po uszach” za wszystkich. Bo ja po prostu zjawiłem się tam niejako „na deser”, stawiając w tym momencie przysłowiową „kropkę nad i” na miłości własnej i poczuciu odpowiedzialności rzeczonego strażnika. No cóż, zgadza się, ale to chyba nie usprawiedliwia jednak owego "fruwającego" mi przed nosem jego palucha. Ot, co…
Skończmy jednak już raz na zawsze ten wątek i przejdźmy do sprawy w tejże chwili najważniejszej - do zwiedzania kolejnego już na mojej trasie nowego miasta, portu i kraju...

A zatem, już najwyższy czas właśnie w tym momencie tekstu niniejszy odcinek zakończyć, zapraszając was jednocześnie do lektury odcinka następnego...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020