No to wreszcie zacznijmy zwiedzać tę Nową Zelandię!
Lecz już na wstępie tegoż odcinka zaznaczam, że wszelkie opisy potraktuję bardzo skrótowo i zajmę się jedynie tymi rzeczami, o których wspomnieć naprawdę warto, nie będę się bowiem rozwodził nad tematami dotyczącymi życia, funkcjonowania, wyglądu Auckland, czy też napotkanej tutaj architektury, bo i po co niby..? W jakim celu..? Wyjaśniałem już przecież, że ani mi w głowie spisywanie przewodnika turystycznego - o czym zresztą miałbym tutaj wspominać..? Opisywać miasto..? Zgoda, w przypadku takiego np. Santo na Vanuatu poświęcenie jego opisowi kilkunastu zdań miało jakiś sens, bowiem była to dla nas pewna egzotyka, jak i miejsce to należało do szczególnych, ale Auckland..? To tak, jakbym nagle zechciał przykuć waszą uwagę opisami np. Marsylii, Liverpoolu czy też naszych polskich Katowic. Owszem, miasta duże, znane, ale zabytków w nich oraz rzeczy naprawdę ciekawych jak na lekarstwo. I tak samo jest właśnie w przypadku tegoż miejsca - Auckland jest duże, nowoczesne, dobrze zorganizowane, jednakże żadnych szczególnych "wyróżników" w sobie nie posiada. Ot, bogata, kolorowa i wygodna dla jej mieszkańców, ale jednak najzwyklejsza metropolia.
Domków aż po horyzont, jeden w jeden niemalże taki sam. Chciałoby się wam więc o czymś takim czytać..? I w dodatku, zważywszy na moje skłonności rozpisywania się ponad miarę, aż przez kilka stron tekstu..? Żeby potem wertować niniejsze "dzieło" w poszukiwaniu akapitów, w których w ogóle coś się dzieje..? Nieee… Żaden szanujący się twórca nie pozwoliłby sobie przecież na taki brak poszanowania swoich W. Cz. Czytelników, igrając ich czasem i wystawiając ich cierpliwość na ciężką próbę, o nie..! Toteż, także i ja ograniczę swoje zapędy i skoncentruję się tylko na tym, co w szczególny sposób zwróciło moją uwagę. W pewnym sensie zresztą nawet zrobić tak muszę, bowiem tutaj, w Auckland (chodzi mi o miasto, a nie teren portu) nie wydarzyło się nic godnego uwagi i ograniczyło się to wszystko (podczas aż sześciu kolejnych wizyt w tym miejscu) jedynie do najzwyklejszego "szlifowania bruków". Wielokrotnego wprawdzie i niekiedy nawet dość długotrwałego, ale zupełnie pozbawionego przykuwających uwagę wydarzeń… Sprawa ta zatem jest już wyjaśniona, więc dodam jeszcze jedynie, iż wszelkie poniższe spostrzeżenia będą jak zwykle zebrane "do kupki", tzn. nie dotyczą one tylko i wyłącznie roku 1985, ale wszystkich moich odwiedzin tegoż miejsca, bo pod tym względem akurat niewiele przecież mogło się zmienić. Czy to bowiem dla was ma jakiekolwiek znaczenie, że jakieś miejsce, o którym wspomnę, doczeka się swego opisu z roku 1985, 1988 czy 1989, skoro wyglądało ono wówczas wciąż tak samo..? Mniemam zatem, iż jest wam wszystko jedno, a zresztą - i tak nie macie wyboru… Ot, co..! Tak więc, do rzeczy… Obiecałem, że zrobię to krótko i zwięźle, toteż słowa dotrzymać zamierzam (mam taką nadzieję, chociaż zapewne będzie ciężko, ufff)…
Pochwalę się więc na wstępie, jakiż to szczególny obiekt udało mi się tutaj zobaczyć i zwiedzić - miejsce, któremu podobnych w Europie jest zaledwie kilka i w dodatku nie na taką skalę jaką obserwuje się tutaj. Tym obiektem jest coś w rodzaju specyficznego Akwarium Morskiego, czyli wybudowany na dnie małej płytkiej zatoki cały szereg podwodnych "zagród" dla niezliczonej ilości żywych morskich stworzeń, stanowiący więc niejako podmorskie Zoo. Jest tam takich kolejnych klatek (czyli owych "zagród" właśnie, oddzielonych rzecz jasna od siebie nawzajem) całe mnóstwo, z ogromnymi ilościami morskich ryb (w tym rekinów, płaszczek czy barrakud), kałamarnic, żółwi, ośmiornic czy kalmarów, są homary, langusty, różnorodne szkarłupnie, a nawet i morskie węże, co stanowi wyjątkową wprost atrakcję turystyczną. Schodzi się bowiem na samo dno zatoki, a potem podróżuje się już po owym dnie obszernym przeszklonym tunelem wyposażonym dla wygody zwiedzających w ruchome chodniki, mając ponad głową właśnie owe kolejne klatki z ich żywą "zawartością", czyli np. z wieloma gatunkami rekinów pływających dosłownie na wyciągnięcie ręki. Niesamowita atrakcja…
Obiekt ten nosi nazwę; "Kelly Tarlton's Underwater World" (o ile dobrze pamiętam) czyli "Podwodny Świat Kelly Tarltona" (prawdopodobnie założyciela tegoż Zoo) i trzeba przyznać, że jest urządzony z rozmachem i fantazją. Jego zwiedzanie natomiast dostarcza naprawdę wprost niezapomnianych wrażeń. Takiego w Europie, o ile mi wiadomo, nie ma. No tak, ale trzeba również pamiętać i o tym, że w Europie takie przedsięwzięcie z uwagi na nasz klimat i dość zimną morską wodę, nawet i w okresie letnim, najprawdopodobniej jest niemożliwe do wybudowania, a przede wszystkim do utrzymania ewentualnego tropikalnego "inwentarza" przy życiu w tak niekorzystnych warunkach. Tutaj zaś, na Północy Nowej Zelandii, stworzenie czegoś tak fascynującego było z pewnością bardzo kosztowne, ale jednak wykonalne. I to jak..!
Zachwycające bogactwo form… Gdybyż coś takiego było dostępne gdzieś "pod nosem", w Europie... Jest wprawdzie coś podobnego w Wielkiej Brytanii, zbudowane pod Londynem u ujścia Tamizy, ale nie podejrzewam, aby dorównywało temu aucklandzkiemu podwodnemu Zoo. Warunki klimatyczne bowiem w takim przedsięwzięciu mają z pewnością znaczenie podstawowe, wręcz kluczowe. Zresztą, wprawdzie w tym angielskim Akwarium nie byłem, ale wpadło mi w ręce dość sporo ulotek reklamowych tego miejsca i z ich lektury wnoszę, że aż takiego, nazwijmy to „rozmachu”, tam nie ma. Byłem natomiast w dwóch podobnych ośrodkach również w rejonie Pacyfiku, w miejscowości Faaa na Tahiti oraz w Noumei na Nowej Kaledonii, ale one także bogactwem form i różnorodnością gatunków równać się z tym nowozelandzkim nie mogą. Największą zaś atrakcją "Podwodnego Świata" w Auckland są pokazy karmienia rekinów, kiedy to płetwonurkowie specjalnymi tyczkami ze znajdującymi się na nich ochłapami mięsa podają tym drapieżnikom owe smakołyki bezpośrednio "pod nos" lub do paszczy, ale niestety ani razu nie udało mi się trafić na odpowiednią godzinę kiedy te przedstawienia się odbywają. A szkoda, bo podobno są przeciekawe i "z dreszczykiem" jeśli rzecz jasna wierzyć relacjom moich kolegów, którym na takie widowisko „załapać się” udało. Tyle o tym…
Ależ się nachwaliłem, nieprawdaż..? Powyższy opis można by więc śmiało zatytułować; "ach, czegóż to ja nie widziałem..!" No tak, ale pod tym względem to akurat szczęście mi dopisało. Jednakże wyjdźmy teraz z morskich głębin na powierzchnię i powróćmy do centrum miasta, w którym także spostrzegłem kilka szczegółów nieznanych nam w Europie (no, przynajmniej wówczas), a którymi również warto się z wami podzielić. Na początek więc - uliczne zegary…
Były iście przedziwne, oczywiście z uwagi na swój sposób podawania aktualnego czasu. Mianowicie, wskazówki obracały się… w przeciwną stronę..! To znaczy, "dwunastka" i "szóstka" na cyferblatach znajdowały się na tych samych miejscach co w naszych "normalnych" ulicznych czasomierzach, ale już inne cyfry godzin znajdowały się po stronach przeciwnych do tych, z którymi przez całe nasze życie jesteśmy zaznajomieni. Czyli, w miejscu naszej "dziewiątki" była tam "trójka" i odwrotnie - w miejscu naszej "piątki" była "siódemka", itd., Słowem, czas oczywiście odmierzany był jak najbardziej prawidłowo, ale wskazówki chodziły sobie "z prawa do lewa" i proszę mi wierzyć, że nie tak łatwo się do odczytywania czasu z takiego zegara przyzwyczaić. Za każdym bowiem razem, kiedy tylko rzuciło się okiem na tarczę któregoś z takowych zegarów doznawało się jakiegoś przedziwnego uczucia - podświadomość podpowiadała nagle, że przecież coś tu nie gra! I nie chodzi mi tu bynajmniej jedynie o odczyt aktualnego czasu sygnalizowanego położeniem wskazówek, że "zarejestrowało się" w myślach odruchowo godzinę np. 13:15, podczas gdy w rzeczywistości był to kwadrans przed jedenastą - nie, nie tylko w tym rzecz.
Chodzi raczej o fakt, iż cyferblat takiego czasomierza jawił się człowiekowi jako coś… nienaturalnego, wyraźnie niepasującego do otoczenia i pomimo tego nawet, że przecież wskazówki, kształt samego zegara, cyfry, itd., wyglądały najzupełniej normalnie, to jednak tak prosta sztuczka jak odwrócenie kolejności narastania liczb określających godziny oraz odwrotny ruch wskazówek powodowała, iż widok ten - takie nagłe „pomieszanie materii” w pojawiającym się przed oczyma obrazie - natychmiast przykuwał uwagę swoją oryginalnością (oczywiście dla nas, przybyszów z Europy) i zmuszał do zatrzymania wzroku na dłużej na owym obiekcie, ażeby sobie najpierw po prostu „przetłumaczyć” w myślach to, co się tam akurat ujrzało. Czyli, nie tylko żeby się zorientować, która tak naprawdę jest godzina, ale i również dlatego, ażeby w jak najkrótszym czasie przyswoić sobie (za każdym razem na nowo) znaczenie tegoż widoku. Że to przecież odwrotność tego, z czym na co dzień przez całe swoje życie obcujemy. A taki moment chwilowego zawieszenia wzroku na tarczy następował automatycznie, bez udziału woli, tak jakby umysł sam nagle zdecydował, że należy taki obcy element oglądu rzeczywistości czym prędzej "zlustrować" i przeanalizować.
A ja miałem wówczas wrażenie, iż taka chwila, kiedy to spojrzało się na ów zegar i automatycznie zatrzymywało na nim wzrok, w pełni uzmysławiała, jak bardzo mocno i jakże często kierujemy się odruchami i podświadomością w odbiorze zewnętrznego świata poprzez swoje zmysły - ile czynności w naszym życiu wykonujemy automatycznie, zupełnie bez udziału woli, ileż mamy w sobie trwałych przyzwyczajeń, nie zdając sobie nawet z tego sprawy. Bo kiedy nagle trafia się taka okoliczność, która w ułamku sekundy zburzy jakiś zakodowany w naszej podświadomości obraz, to wówczas ma się odczucie, że nasz umysł natychmiast na tenże moment się budzi, bo musi nagle zmagać się z czymś, do czego nie przywykł lub czego nie zna w ogóle.
Być może to, co powyżej na tenże temat napisałem jest niepotrzebnym wymądrzaniem się (ha, nie "być może" a raczej na pewno..!), w dodatku nazbyt zawiłym – sam widzę, że zanadto zaplątałem się w opisach swoich odczuć i spostrzeżeń, ale niestety tylko w taki sposób potrafię to skomentować, opisać i oddać to, co sam na własnym przykładzie zauważyłem. Psychologiem rzecz jasna nie jestem i prawidłowego wyjaśnienia takiego zjawiska znać nie mogę, ale jestem przekonany, że jest coś w tym na rzeczy, że z pewnością podświadomość w takiej sytuacji odgrywa bardzo dużą rolę. Bo skąd niby biorą się takie nagłe reakcje, że kiedy spogląda się na taki zegar, nawet dziesiątki razy, to zawsze i niezmiennie, choćby nawet na krótko, człowiek zatrzyma się na moment ze wzrokiem "zawieszonym" na tarczy i skupia uwagę, ażeby sobie najpierw "przetłumaczyć" w myślach to co widzi..? Przypadek, siła przyzwyczajenia czy też może trwale zakorzenione w naszym umyśle odruchy, jak instynkt niemalże..?
No cóż, nie będę już więcej wytężał swoich szarych komórek w poszukiwaniu prawidłowego wyjaśnienia tegoż zjawiska, dam więc już sobie z tym spokój – zwłaszcza że już dość mocno "przegiąłem" z ilością tekstu pastwiąc się nad tak "pustym i szalenie zajmującym" tematem, narażając się tym jednocześnie na śmieszność, zgrywając filozofa i zatrzymując się nad analizą podświadomości i zakodowanych w człowieku odruchów. Sorry więc, ale jednocześnie… nie mogę powstrzymać się od pewnej refleksji. Mianowicie, co w takim razie - tutaj, właśnie w Nowej Zelandii - można sądzić o znaczeniu wielowiekowego już angielskiego wyrażenia „clockwise” (czyli, zgodnie z ruchem wskazówek zegara)? Czyżby po prostu wyszło ono w tutejszej rzeczywistości już zupełnie z użycia, czy też może… nadal znaczy dokładnie to samo, tylko że… odwrotnie? Ciekawe, prawda? Jaka szkoda więc, że nie wpadłem na to wcześniej i bywając w tym kraju po prostu o to nikogo z miejscowych nie zapytałem. Bo przecież tak byłoby najłatwiej, czyż nie?
Co do kwestii samych zegarów natomiast, dodam jeszcze tylko, iż w każdym razie ja sam, ilekroć spojrzałem na taki odwrócony cyferblat, natychmiast "gubiłem wątek" i za nic w świecie, nawet po kilkudziesięciu takich próbach, nie byłem w stanie sobie z tym poradzić. Zawsze mi się coś pomieszało, pogmatwał mi się obraz który widzę i za każdym razem musiałem się najpierw zastanowić zanim "odkryłem", która aktualnie jest godzina. Nawet jeżeli mała wskazówka "jak wół" pokazywała "czwórkę", to dla mnie – w pierwszym odruchu - zawsze to była "ósemka", ot co. Ufff…
O rety, ależ się rozpisałem! I to na tak nieistotny temat? A przy okazji chyba niepotrzebnie "uderzam" w filozofię, muszę się już zatem w tym powściągnąć, bo i tak nie mam szans dojścia do jakichkolwiek sensownych wniosków. A poza tym - mam wrażenie, że się zdrowo w moich rozważaniach zagalopowałem, nie wspominając już o tym, że w dodatku całkowicie się gdzieś po drodze pogubiłem, toteż… Czas na zmianę tematu, ale… Jeszcze na koniec tego "zegarowego" wątku trzy krótkie zdania wyjaśnienia, ażeby ktoś z was przypadkiem sobie nie pomyślał, że w Nowej Zelandii wszystkie czasomierze chodzą sobie odwrotnie niż wszędzie indziej na świecie. O nie, wcale tak nie jest. Pod tym względem jest tam normalnie, czyli "po naszemu", jedynie część zegarów ulicznych (choć trzeba przyznać, że było ich jednak dość sporo) miała taką swoistą "urodę", były one raczej wyróżniającymi się swą oryginalnością gadżetami, stanowiąc bardziej oryginalny fragment tamtejszego wtopionego w miejski krajobraz folkloru, niźli były powszechnie stosowanym rozwiązaniem konstrukcyjnym. Z pewnością, bowiem w innych miastach Nowej Zelandii nigdy na nic temu podobnego się nie natknąłem…
Ufff… Przejrzałem jeszcze raz cały powyższy tekst - ten traktujący o zegarach oczywiście - i przyznam, że aż się przestraszyłem. Ależ się tam nawymądrzałem i "nafilozofowałem"..! Zupełnie bez umiaru… Najlepszym rozwiązaniem więc byłoby wykreślenie większości z tych wynurzeń i przeredagowanie tego wątku, ale… Uznałem jednak, że niech już tak pozostanie. Piszę bowiem to wszystko na bieżąco, "tak jak leci" (prosto z głowy rzecz jasna), siedząc sobie przed klawiaturą komputera i tworząc ten tekst przelewając bezpośrednio na papier wszystko, co mi tylko "ślina na język przyniesie", więc "gdyby tak ktoś się o to pytał", to można śmiało uznać, iż mam usprawiedliwienie tej swojej literackiej nieporadności oraz rwanych i zupełnie "nietrzymających się kupy" myśli...
A zatem teraz, obiecana zmiana tematu… I rzecz jasna też dziwoląg, który również śmiało można by uznać za coś postawionego na głowie. Mianowicie, mapy… Nic szczególnego niby, nic takiego wielkiego w swoim znaczeniu i pozornie nic zadziwiającego, ale jednak… Nie na co dzień bowiem można się zetknąć z podobnymi rzeczami. O cóż więc z tymi mapami chodzi..? Otóż, są one w większości po prostu zorientowane na Południe. Napisałem; „w większości”, bowiem - podobnie jak w przypadku zegarów - nie było to jedno i jedyne rozwiązanie stosowane w tej materii. To raczej również "trąciło" jedynie folklorem i być może pewnym swoistym szpanem, dla podkreślenia swej odrębności przez społeczeństwo, od wielu pokoleń już żyjącego "do góry nogami" w stosunku do reszty świata. W Auckland bardzo często odwiedzałem księgarnie i sklepy z przewodnikami oraz wydawnictwami kartograficznymi, zdążyłem się więc napatrzeć im do woli – toteż chociaż w tej sprawie mogę się wypowiedzieć z większym przekonaniem niźli „w temacie” ulicznych czasomierzy, kiedy to „zabawiłem się” w myśliciela. Cóż więc takiego ciekawego zaobserwowałem..?
Otóż, przede wszystkim fakt, iż znakomita większość wydawnictw poświęconych miejscowym lub sąsiednim terenom, czyli Antypodom, posiadała wszelkie zawarte w nich mapy zorientowane w kierunku południowym. Z kolei mapy dotyczące innych rejonów świata, np. Europy, były zorientowane "normalnie", czyli "Północą do góry", jednakże były również i takie, które tutejszym zwyczajem na górze arkusza miały kierunek południowy. Czy możecie sobie zatem wyobrazić jak wygląda nasz kontynent "po nowozelandzku"..? Ot, niby taki zwykły drukarski pozornie nic nie znaczący zabieg, a wprowadza taki mętlik w głowie, że nie od razu, tak "na zawołanie", można się w tym zorientować. Patrzę bowiem sobie na taką mapę Europy, u góry której jest Morze Śródziemne a na dole Skandynawia (wszelkie nazwy natomiast, napisane są normalnie – już nie "do góry nogami") i mam wrażenie, że mam po prostu do czynienia z czymś żartobliwym, wykonanym jedynie w drodze wyjątku, jednorazowo, np. na użytek jakiejś zabawy, "happeningu" czy nawet i kabaretu.
Ale nie - to były najzwyklejsze wydawnictwa, dość powszechnie tutaj spotykane (w szkołach również – wiem, bo o to pytałem). Nie omieszkałem oczywiście przyjrzeć się dokładnie także i Polsce w taki sposób odwzorowanej i muszę przyznać, że jak na mój gust wyglądało mi to raczej co najmniej dziwacznie. Zupełnie mi ten widok "nie leżał". No bo jadę sobie paluchem po mapie, od góry do dołu - zaczynając od Krakowa, poprzez Łódź, Bydgoszcz aż do Gdańska, a potem nagle "ląduję" w Bałtyku. Na dole..! I mam nieodparte wrażenie absolutnej nienaturalności tego co robię. Przedziwne uczucie… Bałtyk na dole..!
I być może będzie wam to trudno zrozumieć, pomyślicie bowiem; nic łatwiejszego jak tylko przekręcić mapę naszego kraju o 180 stopni i zobaczyć jak to jest, ale… To jednak nie będzie to samo..! Wierzcie mi. Kiedy ma się do czynienia z prawidłowo wydrukowanymi wszelkimi nazwami geograficznymi, nie zaś "do góry nogami", natomiast kierunki są odwrócone w stosunku do tej sytuacji, z którą jesteśmy obeznani „od zawsze”, to daje to naprawdę zupełnie odmienną perspektywę widzenia, z którą wcale nie tak łatwo się oswoić, serio! Widzi się dobrze, że kształty krajów, linii brzegowych, itd., są przecież takie same, odwrócone jedynie, ale pomimo tego taki obraz jest po prostu "obcy"..! Szalenie trudno jest go więc we właściwy sposób „odczytać” i poukładać w głowie. Na to w istocie potrzeba dużo czasu. Nie wspominając już o tak groteskowych reakcjach, jak odruchowe przekręcanie głowy przy spoglądaniu na taką mapę - zachowanie w pierwszym momencie machinalne i automatyczne, zanim do człowieka dotrze, że przecież to jest celowe, nie zaś pomyłką w rozłożeniu arkusza. I co, ponownie możemy mówić o podświadomości lub sile przyzwyczajenia..? Ciekawe… A teraz, tak na marginesie, mam do was drobne pytanko; wyobrażacie sobie może, jak przedziwnie wygląda nasz półwysep helski w takim odwrotnym odwzorowaniu..? I co przypomina..? Sprawdźcie to sobie… Skandal..! Jak można takie rzeczy pokazywać dzieciom w szkołach na Antypodach..?! Co one sobie o nas (czyli o Polsce) pomyślą..?!
Wpadł mi kiedyś w ręce atlas całego świata ze wszystkimi zawartymi w nim mapami odwzorowanymi w taki właśnie sposób (dlaczego ja go wówczas nie kupiłem?!?!), przeglądałem go ciekawie, mapa po mapie i muszę jednak przyznać, że absolutnie mi się to nie podobało. Jakaż wielka jest jednak siła przyzwyczajenia..! I jak bardzo mocno zakodowane są w naszej świadomości pewne kanony wyniesione z dzieciństwa, z naszej tradycji i z całego długiego procesu edukacji, który w swoim życiu przechodzimy. I jak trudno byłoby je przeorientować, gdyby nagle zaszła taka potrzeba. A zresztą, niby po co..? W pewnych sprawach świat już jest poukładany i nie ma sensu „wyrywać się przed orkiestrę”, bo akurat w przypadku owych map nie możemy powiedzieć, że są one zaledwie gadżetami, tak jak te uliczne zegary… Ale, czyżbym znowu zabierał się za filozofowanie..? O nie, dość tego..! Zmieniamy temat więc…
Tak, już czas temat zmienić, ale jednak nie w tym odcinku lecz dopiero w następnym, bo przecież ów niniejszy ponownie rozrósł się nam ponad wszelką miarę...
louis