Geoblog.pl    louis    Podróże    Nowa Zelandia - Auckland    Nowa Zelandia - Auckland-7
Zwiń mapę
2018
10
lis

Nowa Zelandia - Auckland-7

 
Nowa Zelandia
Nowa Zelandia, Auckland Harbour
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Zwiedzania metropolii Auckland ciąg dalszy, zapraszam...

A teraz napiszę o tym, co z kolei - w przeciwieństwie do tychże dwóch wyżej poruszonych tematów - akurat bardzo mi się spodobało. Otóż, chodzi mi o organizację ruchu na większości skrzyżowań w centrum miasta. Sygnalizacja świetlna pracowała tu bowiem na trzy tzw. "kroki", nie zaś na dwa jak to się dzieje u nas. Na czym to polega..? My wszyscy, już "od zawsze", przywykliśmy do takiego widoku na każdym skrzyżowaniu, że kiedy zapala się zielone światło, to strumień samochodów oraz przechodniów przecinających ulicę ma wolną drogę aż do czasu, kiedy zabłyśnie światło czerwone i tenże ruch wstrzyma, a pojawiające się jednocześnie zielone dla przeciwnego, prostopadłego kierunku ruchu, daje sygnał wolnej drogi z kolei dla tamtych pojazdów i ludzi. I tak na zmianę, "w kółko Macieju" - zielone, czerwone, zielone, czerwone… Czyli jedynie dwie fazy (owe "kroki" właśnie)… Zatem standard i oczywistość "aż do bólu", dlaczego więc piszę o takim truizmie, jakby nikt z was nie wiedział o co chodzi? Otóż, zanim zaczniecie się ze mnie śmiać lub też podejrzewać, że może coś ze mną „nie tego”, skoro bawię się w opis sprawy tak dla nas naturalnej, najpierw przeczytajcie to, co poniżej, bo według mnie chyba warto zająć się tą kwestią. Chociażby na krótko…
Otóż, w centrum Auckland było tak, iż najpierw przejeżdżały samochody w jedną stronę (na "zielonym" rzecz jasna), potem - już po zmianie świateł - ruszały pojazdy jadące prostopadle do poprzednich, a następnie następował ów wspomniany "krok" trzeci – czyli, oba kierunki ruchu pojazdów miały "czerwone" (zatem "stop" dla wszystkich) a zapalały się światła sygnalizacyjne tylko i wyłącznie dla przechodniów. I wówczas każda osoba przecinała ulicę w takim kierunku w jakim właśnie zdążała, bez konieczności dzielenia swojego przejścia przez skrzyżowanie na dwa etapy, czyli w taki sposób jak to się odbywa u nas. Zatem, ktoś miał ochotę iść do celu po najkrótszej drodze, czyli na skos, to tak właśnie sobie szedł, bowiem wówczas całe skrzyżowanie należało jedynie do przechodniów. Potem rzecz jasna następowała zmiana świateł, znowu się odbywał ruch samochodowy, natomiast piesi stali grzecznie na swoich pozycjach na skrajach chodników czekając na swoją kolej.
Proste, prawda..? Proste i jakie genialne..! Aż dziw bierze, że tak niewielu z nas ma w ogóle świadomość istnienia takowego rozwiązania w ruchu ulicznym. Przynajmniej ja, do czasu mojej pierwszej wizyty w tym kraju, nigdy się z tym nie spotkałem, ani nawet od nikogo o tym nie słyszałem. A przecież wydaje się to być takie efektywne, prawda? Żadnego niepotrzebnego pętania się pieszych przed maskami samochodów, które zmieniały swój tor jazdy i skręcały na skrzyżowaniu w prostopadły kierunek ruchu. Nikt na nikogo nie musiał czekać ani nikogo przepuszczać, tak jak w Europie, kiedy to zielona strzałka umożliwia ruch w prawo, ale z obowiązkiem uprzedniego przepuszczenia przechodniów będących na pasach (bo przecież oni mają pierwszeństwo) i wówczas, zwłaszcza na skrzyżowaniach dość dużych i bardzo ruchliwych, tak czy siak tworzy się korek na prawym pasie, bowiem strumień przechodniów jest niemal zawsze wystarczająco duży, ażeby wstrzymać taki manewr aż do czasu ponownej zmiany świateł.
Pod tym względem zatem takie nowozelandzkie rozwiązanie byłoby dla nas bardzo wygodne i bezpieczniejsze. Pytanie tylko, czy byłoby ono w ogóle możliwe do zrealizowania przy takim natężeniu ruchu, jaki obserwuje się w miastach europejskich..? Nie mam pojęcia i nawet nie mam ochoty się nad tym zastanawiać, sądzę jednak, że skoro czegoś takiego w europejskich metropoliach się nie uświadcza, to znaczy, że raczej nie było to wykonalne. Bo przecież trudno przypuszczać, ażeby na naszym kontynencie nie wiedziano o tym, że taki system w Auckland istnieje, to byłoby po prostu bzdurą… Lecz napisałem o tym jedynie dlatego, iż wydawało mi się to tematem jednak dość ciekawym. Na szczęście, w miarę krótko. Tyle więc o tym…
Teraz zaś chyba już najwyższa pora, aby powrócić na teren portu, bowiem podczas naszego postoju w Auckland działy się tu rzeczy nieporównywalnie bardziej ciekawe, niźli w samym mieście podczas spacerów. A poza tym, tak właściwie, jak długo niby miałbym jeszcze opisywać to wszystko co dane mi było zobaczyć na tutejszych ulicach? Przecież to nuuuuda..! Mam wrażenie, że już i tak wystarczająco was zanudziłem, a co dopiero by było gdybym jeszcze trochę "pociągnął" te wątki związane z zegarami, mapami czy też „jakimiś innymi” skrzyżowaniami. Dosyć już więc… Do takich tematów i ich ewentualnych opisów powrócę zatem przy innej okazji, kiedy to "zajrzymy" do Nowej Zelandii ponownie, do któregoś z innych tutejszych portów, w których miałem okazję się znaleźć. Jest bowiem jeszcze kilka takich ciekawostek, z którymi w Europie zetknąć się nie można, ale jednak jak na dziś wystarczy już tych spostrzeżeń, przemyśleń, filozofii i obserwacji… Bo teraz kolejna już zmiana tematu…
Jak już zaznaczyłem, wracamy do portu oraz tego wszystkiego co się w nim działo. A działo się naprawdę dość dużo. Miejscowi Stevedorzy bowiem nie dawali nam absolutnie o sobie zapomnieć. Urządzali dosłownie „cyrk za cyrkiem”, aż się wierzyć czasami nie chciało, że to co wyprawiali mieściło się jeszcze w jakichś ramach akceptowalności, że pracodawcy lub też firmy zarządzające terenem portu (nie wiem czy państwowe czy prywatne) mogły w ogóle dopuszczać do takich sytuacji, zamiast po prostu rozpędzić to całe towarzystwo na przysłowiowe cztery wiatry. Bowiem w istocie "zabawy" Panów Robotników w strajkowanie przekraczały wszelkie nasze normy zrozumienia. Nierzadko nawet nie byliśmy w stanie powstrzymać się od najzwyklejszego szczerego śmiechu, widząc do jakich idiotyzmów (słowo jak najbardziej na miejscu, serio!) dochodziło podczas ich pracy. Słowo "praca" natomiast również należałoby potraktować z przymrużeniem oka, bowiem ich "występy" w ładowniach oraz na nabrzeżach w żadnym wypadku na takie określenie nie zasługiwały. Czasami był to po prostu zwykły kabaret, zaś skala bezczelności owych panów była wprost niewyobrażalna..!
Ufff… Zdaje się, że ponownie zaczynam "tańczyć na linie" i narażam się na gromy, które ewentualnie spłyną na mnie w chwili wywołania konfliktu dyplomatycznego, o którym już kilkakrotnie pisałem. Ale aż żal by było o czymś takim nie napisać - zatem zaryzykuję, bo naprawdę warto… Poczytajcie…
Na początek, o pewnej funkcji tzw. "rainmana". Kiedy tylko dowiedzieliśmy się, iż coś takowego tutaj istnieje, natychmiast pognaliśmy zobaczyć to na własne oczy, żeby namacalnie przekonać się, że taki człowieczek naprawdę w porcie urzędował, albowiem żadne opowiadanie o tym lub informacje "z drugiej ręki" nie oddadzą w pełni tegoż zidiocenia, które owa funkcja sobą reprezentowała. To naprawdę trzeba było zobaczyć z bliska..!!! A ja to widziałem i możecie mi wierzyć, że to co poniżej na ówże temat jest napisane, jest szczerą i autentyczną prawdą..! Poczytajcie więc sobie i sami oceńcie, czy używając słowa "idiotyzm" przesadziłem czy też nie… Do rzeczy więc…
Najpierw jednak kilka zdań wprowadzenia w temat, żebyście - zanim jeszcze tego pajaca opiszę - wiedzieli o co w tym wszystkim chodzi. Toteż dla lepszego zrozumienia na początek zadam wam bardzo istotne pytanie; jak sądzicie, co trzeba zrobić jeśli podczas wy- lub załadunku statku zaczyna padać deszcz, ładunek zaś jest wrażliwy na wilgoć lub nie może być zamoczony, bo mogłoby to spowodować jego zniszczenie lub zepsucie podczas przewozu lub składowania w porcie..? To jasne, prawda..? Trzeba tego po prostu unikać. A jak się to robi..? Oczywiście zamykając czym prędzej ładownie, żeby ładunku na zamoczenie nie narazić oraz szybko schować do magazynów portowych tę partię towaru, która akurat znajduje się na kei "pod gołym niebem". A zatem, tak w największym skrócie - decyzja o zamknięciu pokryw oraz uszczelnieniu ładowni na czas opadów podejmowana jest ze strony załogi statku (czyli przez Chiefa lub w jego zastępstwie przez Oficera Służbowego), natomiast odpowiedzialność za towar znajdujący się "jeszcze" (podczas załadunku) lub "już" (przy wyładunku) na nabrzeżu spoczywa na osobach ze strony portu lub Wyładowcy. Proste.
Istnieją rzecz jasna takie rodzaje ładunków, którym żaden deszcz nie zaszkodzi, na przykład granitowe głazy, niektóre towary masowe, czy też drewniane logi, ale zdecydowana większość ładunków drobnicowych wymaga jednak absolutnej dbałości w tym względzie. Bo chyba trudno byłoby sobie wyobrazić np. mokre worki z mąką, herbatą lub cukrem, albo np. przemoczone role papieru lub celulozy, prawda..? Sprawa jest więc jak najbardziej oczywista. Zaczyna padać deszcz - zamyka się ładownie i koniec, i kropka. W przeciwnym bowiem razie można, nie tylko że spowodować uszkodzenie towaru, ale i również narazić statek na pożar w ładowni (tak, tak!). Może się tak na przykład zdarzyć w wypadku przewozu przemoczonych balotów bawełny lub worków z mączką rybną, ale to już jest zupełnie inna kwestia i o tym być może napiszę innym razem.
Teraz wracajmy do sedna sprawy. Otóż, to co powyżej opisałem (rzecz jasna w ogromnym skrócie) dotyczy jedynie dbałości o ładunek, ale pozostaje jeszcze zupełnie odrębna kwestia, mianowicie, zachowanie się robotników portowych w momencie kiedy zaczyna padać deszcz. Oni bowiem w większości wypadków przerwą pracę jedynie wówczas, kiedy to załoga statku zdecyduje o zamknięciu ładowni, jeśli jednak Chief lub Oficer Służbowy uzna, że nie ma takiej potrzeby (z różnych przyczyn, ale nie będziemy w to wnikać, gdyż jest to jednak temat zbyt obszerny), to Stevedorzy kontynuują robotę. Nawet podczas deszczu. Bo przecież chcą zarobić, prawda..? A "czas to pieniądz", wiadomo. To zależy oczywiście od sposobu rozliczeń w danym porcie, bo jeśli robotnicy są na "dniówkach", to ewentualny deszcz jest dla nich jak "manna z nieba" (wszak w to im graj..!), bowiem czekają tylko (albo wręcz na to naciskają) kiedy to załoga zamknie wreszcie ładownie, żeby móc jak najszybciej przerwać robotę i gdzieś w kącie poleniuchować. Ot, zwykła ludzka natura - to się spotyka niemal wszędzie na świecie i nikogo to nie dziwi...
Jeszcze tylko, tak na marginesie tego tematu, mała uwaga – ja ciągle piszę o czasach „zamierzchłych”, czyli o epoce (choć wcale nie tak od naszej odległej), w której znakomita większość ładunków nie była jeszcze przewożona w kontenerach, bowiem w czasach obecnych na terminalach kontenerowych żaden deszcz, nawet i ulewa, przeszkodą nie jest. No dobrze, zatem już wiecie, że kiedy pojawiają się opady deszczu, należy najpierw zadecydować; zamykać ładownie, czy też jeszcze nie..? Ale… opady deszczu są przecież najróżniejsze, prawda..? Jest mżawka, deszczyk, ulewa, oberwanie chmury, kapuśniaczek, itd. (co, opisów przyrody mi się nagle zachciało?) i również od natężenia takich opadów owe decyzje zależą – bowiem, jeśli jest wyładunek np. stalowych kęsów lub wiązek, to na krótki czas mogą one być wyeksponowane i narażone na zamoczenie, bo po prostu po pewnym czasie wyschną i problemu nie będzie. Jednakże…
O, i wreszcie dochodzimy do "clou" naszego zagadnienia – są sytuacje, w których i tak nie ma co się głowić nad taką decyzją, bowiem już sami robotnicy przerwą robotę uznając, że pracować w takich warunkach nie będą - kiedy to "kapie im coś na głowę" i skutecznie im w przeładunkach przeszkadza. Zatem sprawa ewentualnych rozterek w dbałości o ładunek jest wówczas kwestią zupełnie drugorzędną. Zamyka się ładownie bo i tak robotnicy sobie poszli. I tak właśnie działo się wtedy w Auckland, moi drodzy.
To znaczy, niezupełnie - nie działo się tak akurat wówczas kiedy my tam byliśmy, ale na co dzień właśnie takie zasady w tymże porcie panowały. Panowie Robotnicy orzekli na przykład, że aktualnie padający deszcz im przeszkadza, więc przerywali pracę i wynosili się ze statku. Zapytacie zatem; a jak to w ogóle możliwe, kto im na to pozwala..? „Zwijają się” tylko dlatego, że nagle pojawiła się mżawka albo niewielki deszczyk zaledwie, ale jednak według nich jest to już wystarczającym (tak!) powodem do przerwania roboty..? Niewiarygodne. Czy to może być prawdą? I otóż to właśnie..! O sile miejscowych Związków Zawodowych już pisałem, wiecie zatem, że pracodawcom z taką samowolą tutejszych robotników portowych walczyć wcale tak łatwo nie było. Ale… przecież próbowali..! (Eeech, cóż za paradoks - posłuchajcie tylko; pracodawcy walczyli z robotnikami o swoje..! A to heca, no nie?) No cóż, ale przypominam gdzie akurat jesteśmy; w Auckland, moi drodzy - zatem nie powinno to już was aż tak bardzo dziwić. Dajmy jednakże sobie spokój z dygresjami, zbyt dużo już tego - "ciągnijmy" dalej temat deszczu…
Otóż, w miarę upływu lat nie tylko żądania (np. płacowe) tutejszej klasy robotniczej były już na porządku dziennym i następowała ciągła ich ewolucyjna eskalacja (z roku na rok było pod tym względem dla pracodawców coraz gorzej, to jasne), owocująca częstymi strajkami, ale i także narastały swoiste przyzwyczajenia tych pracowników, kiedy to ich "sobiepaństwo" i demoralizacja osiągnęły niemalże szczyty. Przychodzili sobie do pracy kiedy chcieli, kończyli kiedy chcieli, urządzali sobie ciągle wprost niekończące się tzw. "meetingi" (o nich nieco później), przerywając na tenże czas robotę, albo z byle powodu protestowali lub strajkowali, wszakże zawsze znalazła się jakaś przyczyna uzasadniająca tzw. "słuszny robotniczy gniew". A przecież "dniówka" i tak im się należała (ach, skąd my to znamy? Pamiętacie hasełko; "czy się stoi, czy się leży..."?).

Moi drodzy, ten odcinek już zawczasu nieco skrócę, bowiem aktualnie przeze mnie opisywany „deszczowy wątek” jest dość długi, a pragnąłbym jednak go w jego kulminacyjnym (czyli najciekawszym) momencie nie przerywać. Resztę jego opisu zatem pozostawiam już na odcinek następny...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020