Geoblog.pl    louis    Podróże    Algieria - Algier    Algieria - Algier-4
Zwiń mapę
2018
18
lis

Algieria - Algier-4

 
Algieria
Algieria, Algiers
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Odcinek czwarty...

No i wtedy w kierunku nadbudówki na tę kolację wyruszyliśmy. Rozkołys był już wówczas znacznie mniejszy, w sumie byliśmy więc jednak dobrej myśli, ale... niestety, akurat dokładnie w tym samym czasie nasz statek ponownie zaczął się ustawiać do tej „martwicy” bokiem (bo być może jakiś prąd go nieco mocniej popchnął lub spowodował to wiejący w tym czasie delikatny wiaterek), co oczywiście od razu dość mocno zwiększyło siłę naprężenia tego opartego o kluzę i przewieszonego przez pazury prawej kotwicy łańcucha, co z kolei stało się powodem... JEGO NATYCHMIASTOWEGO ZERWANIA..!!!
Ot, w drodze z dziobu nawet jeszcze nie zdążyliśmy dojść do nadbudówki, gdy raptem usłyszeliśmy za sobą bardzo głośne i przeraźliwie brzmiące: „łubu dubu, łubu dubu – łup, dup, łup, dup, siup, srup”, zaraz po tym jedno wielkie „chluuuup” i... już wiedzieliśmy wszystko! Z całą pewnością ten nasz lewy łańcuch spadł z powrotem do wody, tylko... w jakim miejscu on się w ogóle mógł teraz urwać..? A może po prostu... – o rety, już na samą tę myśl przeszły nas ciarki! – tym razem z kolei urwała się... nasza prawa kotwica, oczywiście wraz z tym lewym łańcuchem, bo zwyczajnie tego przeciążenia też nie wytrzymała..?!?
Wszyscy gwałtownie zawróciliśmy i pognaliśmy co koń wyskoczy z powrotem na dziób, natychmiast odkrywając tam prawdziwą przyczynę tego wielkiego hałasu. To oczywiście lewy łańcuch opadł z powrotem do wody, bo te przytrzymujące go w poprzek łomy po prostu jego ciężaru nie utrzymały. Ot, one wszystkie najpierw mocno się w kształt skobli wygięły, następnie siłą grawitacji łańcuch ściągał je szybko całym swym ciężarem kluzą w dół – w środku której swoimi końcami mocno tarły o jej wewnętrzne boki, powodując w nich rysy głębokie aż na... pięć centymetrów, rety! – a potem najzwyczajniej w świecie złamały się one jak jakieś zapałeczki. Cóż, z Naturą żartów jednak nie ma!
Co za szczęście jednak, że cała ta sytuacja nie wydarzyła się przed zaledwie 10-15 minutami, albo jeszcze wcześniej, bo wówczas najprawdopodobniej... mielibyśmy w naszej załodze dwa trupy marynarzy! Jakież oni bowiem mieliby szanse uniknięcia wypadku, gdyby jeszcze wciąż siedzieli na pazurach tej prawej kotwicy, czyli dokładnie w tym miejscu, w którym po powtórnym jego zerwaniu się, przelatywał z impetem ten wielotonowy łańcuch..?! Żadnych, absolutnie żadnych – zostaliby oni przez tego potwora „starci na proch”, lub w najlepszym razie tak mocno nim uderzeni, że los oszczędziłby im przynajmniej zbyt długich cierpień, jako że zginęliby oni obaj dosłownie w jednej sekundzie! I pomyśleć, że oni siedzieli wcześniej na tym łańcuchu w sumie aż prawie cztery godziny (!), natomiast wrócili z niego na pokład nie później niż te jedne jedyne 15 minut przed tym zerwaniem! Ależ to było szczęście, wręcz niewyobrażalne!
Ale, powracajmy do akcji, bo to przecież wcale jeszcze nie koniec wrażeń, o nie. Zatem, sytuacja w tym momencie była taka – musieliśmy najpierw szybko znowu na pewien czas uciekać na północ, bo na tak zatłoczonej redzie dryfujący statek po prostu nie miał czego szukać. Trzeba było więc wpierw „zebrać siły”, aby potem powrócić na redę i w jakimś innym miejscu ponownie zakotwiczyć (oczywiście na tej naszej ocalałej kotwicy prawej), natomiast tę naszą lewą, wraz z trzema szaklami łańcucha, uznać już... za bezpowrotnie utraconą. Łańcuch ten bowiem wtedy już z całą pewnością upadł na dno „na kupę”, toteż jakieś ewentualne dalsze próby jego poszukiwania już zupełnie nie wchodziły w grę, bo przecież – ot, powtórzę to jeszcze raz – wtedy już rzeczywiście nawet i sam diabeł by jej na powrót nie odnalazł.
Tylko że... Ano właśnie, moi drodzy – pozwólcie, że przytoczę tu jednak pewien cytacik, który już kilkanaście akapitów temu gdzieś powyżej napisałem, zgoda..?
Otóż... „No tak, sęk jednak w tym, iż każdy rozsądny diabeł z tak ryzykownej ewentualnej kolejnej operacji w takiej pogodzie już by zrezygnował, ale... nasz Stary na pewno nie! Nie, bo co mu tam „takie jakieś” (jak sam zwykł mawiać) Rokity, Boruty czy nawet i same Belzebuby lub Lucyfery, skoro on i tak „czuł się ponadto”, więc już zawczasu zadeklarował, że w takiej sytuacji on... i tak będzie szukał dalej – aż do szczęśliwego finału, i już! Wszak potencjalne zagrożenie utraty drugiej kotwicy nie było już dla niego niczym szczególnym w porównaniu do... ambicji, które nim powodowały. Ot, bo on „twardzielem był”, i basta. A poza tym... „najlepszy Stary w całej polskiej flocie”, więc akurat jemu wolno. Ot co.”
Takoż więc, zgodnie z zapowiedzią, następnego ranka wybraliśmy naszą prawą kotwicę do długości zaledwie jednego szakielka – tyle, ile trzeba było, aby łańcuch „patrzył” pod stępką statku ku rufie, jak poprzednio – podpłynęliśmy pod tamto miejsce, gdzie tę kotwicę zgubiliśmy i zaczęliśmy to nasze nieszczęsne „oranie” dna zatoki od początku, bo może jednak – według słów naszego Pryncypała – tym razem się uda. Wszystko działo się oczywiście „pod światłym przewodem najlepszego Starego we flocie”, który niezmiennie powtarzał, iż – rzecz jasna, całkowicie wbrew zdaniu innych, przede wszystkim Chiefa z Pokładu – na ponowne odnalezienie tej kotwicy szanse są nadal spore, więc próbować trzeba, i już.
Co więcej, on wciąż się upierał, że tym razem zgubiony łańcuch także leży całkowicie rozciągnięty w linii północ-południe – a nie „na kupie”, jak mu inni sugerują, bo na pewno rację ma on, a nie oni, wszak wielkim twardzielem był, więc taki „pikuś” go nie przestrasza jak „tego tchórza Chiefa” (tak, właśnie tak do niego powiedział!) – tyle że teraz jest o te dwie szakle krótszy, ale to wcale nie oznacza, że sobie w tych kolejnych poszukiwaniach nie poradzimy.
Ależ! To nawet i lepiej, że jest krótszy, bo jak już się go „wyorze” i do góry podciągnie, to tym razem wystarczy już tylko jedno „przetkanie” stalówek przez ogniwo i... nasza lewa kotwica odzyskana. A to, że jest jeszcze jakiś rozkołys..? Eee tam, to jedynie małe detaliki, bo teraz to pan Pryncypał będzie już bardziej uważny, aniżeli poprzednio, więc... OSOBIŚCIE stanie na maszynowym telegrafie, kiedy ci dwaj marynarze znowu będą schodzili poza burtę w dół do prawej kotwicy! Nieźle „przywalił”, no nie? Macie więc pojęcie, jak oni obaj na takowe dictum pobledli..?! Zatem, chyba nie będziecie się dziwić temu, że ci dwaj „dobrowolni ochotnicy” wówczas wręcz żarliwie modlili się o to, abyśmy już przenigdy tej kotwicy nie odnaleźli, nieprawdaż..? Ha, wiadomo, że prawdaż, tylko... czy Niebiosa rzeczywiście ich paciorków wysłuchają..?
Moi drodzy, spieszę donieść, iż... wysłuchały! Może nie same Niebiosa, lecz Neptun albo dużo bliżej nas wtedy się znajdujący Allach, a może jeszcze ktoś inny, ale fakt był bezsporny – te ich błagalne prośby jednak zrozumienie znalazły. Kiedy bowiem tę naszą „orkę” rozpoczęliśmy, to... w eterze natychmiast podniósł się taki szum, że aż nam wszystkim na naszym Mostku „uszy więdły”..! Tak, bo przez UKF-ki z kilku stojących w pobliżu statków posypały się nagle takie „joby” pod adresem naszego „najlepszego w polskiej flocie”, że ich przez dobre pół godziny powstrzymać nie było można! Uuu hu hu – ileż się wtedy „fucków” i innych podobnie „miłych” określeń nasłuchałem..! Akurat wtedy na Mostku byłem obecny, bo stałem na sterze, więc... rozrywkę „z najwyższej półeczki” miałem zagwarantowaną! Bo „joby” w istocie szły jak lawina!
No cóż, ale jak mogło być inaczej, skoro w tym miejscu zrobiło się już dosyć ciasno, jako że w międzyczasie statków przybyło, bo wraz z poprawą pogody w nocy na redę powróciły? Stało ich więc tam już na tyle dużo, aby te nasze manewry pomiędzy nimi czynić bardzo niebezpiecznymi, bo przecież posuwaliśmy się zygzakiem wśród kilkunastu statków naraz, mijając niektóre z nich w odległości... zaledwie JEDNEGO KABLA!!! Tak niewielki dystans już sam w sobie był szalenie niebezpieczny, mogący dosłownie w każdej chwili zagrozić kolizją, a kiedy jeszcze na dokładkę ludzie z tych statków przez lornetki dopatrzyli się u nas... wypuszczonego z kluzy łańcucha prawej kotwicy – czyli, że jeździmy sobie w tej ciasnocie z kotwicą na dnie, a którą przecież przy tej okazji można bardzo łatwo o ich własne łańcuchy zaczepić! – to te gwałtowne „joby” były tego stanu rzeczy już tylko naturalną konsekwencją.
Ufff, ależ mu się wtedy po nosie dostawało – wszak to było istną rozkoszą dla naszych uszu! Zwłaszcza że po kilku minutach do tego chóru dołączył jeszcze sam Harbour Master z Algieru, nakazując nam natychmiastowe zaprzestanie tych „głupich i nierozsądnych” manewrów (tak, właśnie tak to nazwali – „stupid and unreasonable”..!), pod groźbą jakiejś ewentualnej kary administracyjnej! Bo żarty się już skończyły! Nasz „najlepszy we flocie” oczywiście natychmiast się tego wystraszył, już więcej kusić losu nie zamierzając, toteż szybko „skulił ogonek, uszy po sobie” i... ufff, wreszcie gdzieś na stałe zakotwiczyliśmy, zaraz potem natomiast on sam na długie godziny jakby się nagle pod ziemię zapadł. Ot, zaszył się w swojej kabinie na dobre, przez kilka kolejnych dni dając już nam od swoich pomysłów wytchnienie.
Można by zatem powiedzieć, że temat tych kotwic już raz na zawsze się skończył, prawda..? No cóż, powiedzieć sobie coś można zawsze – wszystko, co tylko się zechce – tylko że... akurat w naszym wypadku byłoby to zupełną nieprawdą. Około sześć tygodni później bowiem, w Styczniu roku 1981, niestety zgubiliśmy również i tę naszą drugą kotwicę (!), tyle że już nie z powodu jakichś złych warunków atmosferycznych, ale dlatego, iż pomny tych doświadczeń z redy Algieru nasz Pryncypał, wtedy już... „bardziej uważał”..! To wydarzenie zaistniało na redzie libijskiego Trypolisu, ale o tym będzie już w rozdziale następnym, na lekturę którego już teraz gorąco Was zapraszam.
Podobnie zresztą jak... i inne „szczęśliwe trafy” naszego „najlepszego we flocie”, o których także przy tej okazji wspomnieć warto (tak, bo niby dlaczego nie..?).
Zaznaczę więc pokrótce, iż podczas jednego tylko pobytu tego „debeściaka” na tym właśnie statku, przydarzyły się – oprócz zagubienia tych dwóch nieszczęsnych kotwic – jeszcze i inne wypadki. Było bowiem jeszcze i dwukrotne zalanie ładunku w dwóch ładowniach spowodowane jakimś błędem w balastowaniu (nie znam szczegółów, więc tematu nie rozwijam), i przesunięcie się ładunku pilśniowych płyt na którymś z międzypokładów, co spowodowało z kolei... stały przechył statku dochodzący aż do 10 stopni (!), i uderzenie dziobem w nabrzeże podczas manewrów w Ceucie, kiedy to beton na kei co nieco się wykruszył, a jeden z polerów dość poważnie obluzował, i zahaczenie dziobową falszburtą o nogę portowego dźwigu w Dunkierce, który... omal się na nas nie przewrócił..!!! Co, mało jeszcze..? Nazbyt mało, jak na zaledwie dziesięć miesięcy pobytu na jednym tylko statku..?!
No cóż, skoro jednak wam za mało, to dorzucę do tego jeszcze i następny przepięknie pachnący „kwiatuszek z tej samej łączki”, który zresztą był niejako ukoronowaniem tej „radosnej awaryjnej twórczości”. Mianowicie... pożar bawełny wewnątrz jednej z ładowni podczas jej załadunku w Izmirze, jednakże... Hola hola, moi drodzy, bo na tym dalsze rozwijanie tego wątku powinienem jednak zakończyć. Wszakże, „tematy-tabu”, wiadoma rzecz. Pozwólcie zatem, że sfinalizuję tę tematykę jednym tylko szekspirowskim stwierdzeniem z Hamleta – „the rest is silence”.
Tak, reszta jest milczeniem, bo rzeczywiście już więcej „kopać leżącego” nie wypada. Zwłaszcza że on i tak już dostał za swoje – nie od władz naszego Armatora wprawdzie, bo były one wobec niego jednak dość pobłażliwe – ale... od uczniów szkoły, której niegdyś „derechtorował”, jako że spuścili mu oni kiedyś takie manto w tej przysłowiowej „ciemnej uliczce”, że je aż po kres swoich dni popamiętał. Dzieeelne chłopaki – dobrze się Żegludze przysłużyły, bo w ten sposób znacznie lepiej zadbały o jej bezpieczeństwo, niźli cała armia powołanych do tego celu... inspektorów. (Napisałem końcówki „-ły” a nie „-li”, bowiem, jeśli „te chłopaki”, to... Wiadoma rzecz, prawda..? Wszak o poprawnej gramatyce chyba jeszcze nie zapomniałem, ot co.)
Ale wracajmy na redę Algieru, albowiem... idą Święta..! To wszystko, co teraz opisuję, działo się przecież w Grudniu, więc w międzyczasie przygotowania do ich celebracji szły już pełną parą. Obaj nasi Kucharze wciąż coś pichcili (aż ślinka na same zapachy ciekła, wszak się one po całym statku nieustannie rozchodziły!), aż wreszcie przyszedł ten długo wyczekiwany i upragniony moment degustacji tego wszystkiego, co nam na tę okazję przygotowali. Mmmmniam..!
Wprawdzie organizacja świętowania samej Wigilii aż tak okazale jednak nie wypadła, ale – tak po prawdzie – nikt z nas nawet tego szczególnie nie oczekiwał, jako że to oczywiste, iż „z pewnymi członkami załogi” (zwłaszcza z jednym) było większości osób zdecydowanie nie po drodze, więc nawet na dzielenie się opłatkiem prawie połowa załogi nie przyszła w ogóle (oczywiście dlatego, aby podczas życzeń uniknąć „czułostek” z kimś, którego już nawet samego widoku się znieść nie mogło – a niestety akurat wtedy tak u nas było, tej załogi w żadnym wypadku zgraną nie można było nazwać), ale za to sama wyżerka..?!
Łoooj rety, cóż to były za uczty – przez trzy kolejne dni nic innego, jak tylko żarcie, żarcie i żarcie! I to jakie żarcie..!!!! Nie, tu nie chodzi o ilość, ale o JAKOŚĆ..! Uffffff, wielokrotnie obiecywałem, że... żadnych nazwisk w moich „Wypocinkach” podawać nie będę, ale w tym wypadku jednak wyjątek uczynię, bo po „milionkroć” taaaakiego kucharza uhonorować warto – ŁUCIÓW JAN. Ech, Jasiu, jeśli jeszcze żyjesz i jakimś cudem te słowa czytasz, to... obyś żył wiecznie!!!! Ach, prawie bym zapomniał – właśnie wtedy urodził ci się syn!!!! Też stał się takim mistrzem..?
No tak, to prawda – akurat w tej materii „pan PLO” zawsze niezmiernie nam dogadzał. Na świątecznych stołach polskich statków w tamtych czasach było zawsze tak bogato, że aż się blaty pod ciężarem wszelakiego jadła uginały, a jeżeli jeszcze na dokładkę miało się w załodze dobrych kucharzy (jak Jasiu powyżej!), to do tych wielkich ilości dochodziła jeszcze i wspaniała jakość rozmaitych potraw, a wtedy to już było szczęście absolutne! No a my wówczas właśnie takiego farta mieliśmy, bo obaj nasi kucharze rzeczywiście byli rzemieślnikami z „naaajwyższych półek”, wręcz artystami! A jeśli do tych wszystkich zachwytów dodam jeszcze i to, że akurat kilka dni przed Świętami naszemu Drugiemu Kucharzowi urodził się jego pierworodny syn (ha, dyć dopiero co o tym pisałem, więc po co się powtarzam?!), to... już będziecie mieli pełen obraz tego, co się wtedy u nas naprawdę działo, no nie..?
Oj tak! To były Święta rzeczywiście dłuuuugie, bogate i... bardzo „moookre”! Co ciekawe, nasz Pryncypał wcale się specjalnie w te pijaństwa nie wtrącał (sam też „se lubiał”, więc tym bardziej rozumiał w czym rzecz, przynajmniej w tym był uczciwy i sprawiedliwy, akurat to oddać mu trzeba), pozwalając w te dni załodze naprawdę na bardzo wiele, choć jednocześnie wszystkich wachtowych oficerów „ścigał” za to bez litości. No owszem, całkowitej „posuchy” im nie zarządził, ale na wachtach musieli być oni zawsze jak najbardziej OK, już zawczasu ich informując, ze żadnych alkoholowych „wyziewów” od nich tolerować nie będzie. Uczciwie zapowiedział, że osobiście będzie to sprawdzał, co w istocie robił – bo wachta, święta rzecz..! No cóż, szczerze przyznaję, że akurat pod tym ja podpisywałem się obiema rękoma, bo moim zdaniem, miał w tym rację absolutną. Wszak granice jakieś być muszą...
Ale, co w takim razie z... moją skromną osóbką..? Ależ, moi drodzy! Dyć jest to dopiero rok 1980, a ja jeszcze wtedy żadnym „oficyjerem” nie byłem! Toż były to dopiero początki mojej morskiej kariery, a na tym statku odbywałem studencką praktykę jako zwykły marynarz, więc... akurat mnie żadne wachty nie obowiązywały! Ja byłem absolutnie wolny jak ptak przez te całe trzy dni! Czyli... co..? – zapytacie nieśmiało. Eeeech, no co za głupie pytanie – no oczywiście, że... było... faaaajnie... Hmmmmm... A już zwłaszcza dlatego, że od naszego wyjścia z Gdyni minęło jeszcze niewiele czasu, więc i „zapasy” wciąż jeszcze były w ilościach tzw. „wystarczająco odpowiednich”. Zatem, „balety” i wyżerka szły pełną parą!
Co, czyżby się wam to niezbyt przyjemnie czytało..? No cóż, ale właśnie taka była prawda, a że ja obiecałem pisać tak, jak w angielskim sądzie: „zawsze prawdę, całą prawdę i tylko prawdę”, to teraz tym bardziej niczego ukrywać nie zamierzam, grzecznie się z tego przyrzeczenia wywiązując. A „balety” rzeczywiście były nieprzeciętnie wesolutkie, a szczególnie w Pierwsze Święto, zaraz po uroczystym obiedzie, kiedy to jeden z naszych Motorzystów (będący wówczas tzw. „mężem zaufania”) wszem i wobec ogłosił oficjalne wyniki, rozpoczętej przed trzema dniami, a zakończonej w południe właśnie tegoż dnia, gry pod nazwą... „wyścigi zegarków”.

„Wyścigi zegarków”..???? – zapytacie. Ano tak...
louis

 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020