Tak więc, zacznijmy już te nasze „tajskie balety”...
No dobrze, skoro zatem podstawowe wstępne sprawy mamy już "z głowy", tzn. wygląd statku oraz skład załogi, możemy już wreszcie przystąpić do rzeczy… Do rzeczy, czyli do tego, co zaczęło się dziać na naszym pokładzie kiedy tylko zakotwiczyliśmy i rozpoczął się wyładunek. Otóż, jesteśmy przecież w Tajlandii, a jak już wspomniałem, gros załogi stanowili właśnie Tajowie, a więc… co..? No oczywiście - wszak oni po długiej podróży przyjechali do domu..! A wiadomo przecież co się w takich wypadkach dzieje - na statek przychodzą w odwiedziny członkowie ich rodzin, to normalne, ale…
Tutaj nastąpił dosłownie istny ich najazd, prawdziwa inwazja krewniaków..! Żony, dzieci, matki, ojcowie, babcie, dziadkowie, rodzeństwo, kuzyni, ciotki, wujkowie, itd., itp.… Na pewno nie przesadzę jeśli powiem, iż zjawiło się ich tutaj około 100 osób..! Serio..! I zapytacie zapewne; "a gdzie oni się pomieścili i kto przez ten czas był w ogóle w stanie ich wykarmić..? Przecież to dość liczna rzesza ludzi..!" Otóż, Moi Drodzy, odwrotnie..! Oni, nie tylko że absolutnie nie stanowili ciężaru dla naszej kuchni i naszych zapasów, ale jeszcze przywieźli z sobą dodatkowo taką masę delikatesów, iż śmiało można by rzec, że "nie do przejedzenia"..! A po co..? Albowiem natychmiast rozpoczęły się przygotowania do Wielkiej Uczty...
Część z tych osób zajęła się rozkładaniem stołów z przodu naszej nadbudówki oraz na rufie, część rzuciła się w pośpiechu do kuchni, ażeby razem z naszym Kucharzem (również Tajem) rozpocząć gotowanie potraw z przytarganych z sobą specjałów, a jeszcze inni zajęli się w tym czasie montażem szczególnego rodzaju konstrukcji - dookoła stołów oraz na pokładzie nadbudówki powstały mianowicie… girlandy złożone z mnóstwa kolorowych żarówek, które całymi sznurami rozciągnięte były ponad naszymi głowami. Poczułem się nagle jak w Las Vegas..! (A tak na marginesie, tylko podziwiać zorganizowanie, zapał i zgodność tych ludzi oraz oczywiście ich sprawność w owych przygotowaniach!) Przyznam szczerze, iż patrzyłem na to wszystko jak urzeczony…
A wiecie jak to wspaniale wyglądało..? Te wszystkie dekoracje, ruch, krzątanina i nawoływania, przeplatane gęsto radosnymi okrzykami i śmiechem..!? Istny cud..! Przynajmniej dla mnie, bowiem wówczas miałem pierwszą okazję w moim życiu spotkać się z czymś podobnym. Statek stał się nagle cały… ukwiecony. Przynieśli oni bowiem z sobą całe kilogramy najprzeróżniejszych i wprost bajecznie kolorowych kwiatów, które poprzyczepiano wkrótce na przeróżnych wystających elementach, np. na relingach, klapach wentylacyjnych, bulajach a także - oczywiście i przede wszystkim - wokół stołów. Widok przecudowny! Wieczorem zaś, statek nasz został jeszcze dodatkowo rozświetlony setkami kolorowych światełek, stwarzającymi atmosferę autentycznego święta. No i rzecz jasna to żarcie..!!! Kiedy tylko "grupa kuchenna" uporała się już z przygotowaniem odpowiednich potraw, zaczęły one od razu wjeżdżać na stoły. Czegóż tam nie było..?!?! O ho, ho, ho, ho..! Same frykasy..! I w dodatku na bieżąco - w miarę ich znikania - na naszych blatach nieustannie uzupełniane. Frykasy, delicje, smakołyki, rarytasy, delikatesy, cymesy i… w ogóle…!
To znaczy, to były frykasy dla mnie - bo akurat ja najbardziej tak to odczuwałem, wszak były to zazwyczaj rzeczy nie tak często w Europie spotykane - ale dla nich to przecież tylko jedynie "wzmocnione dawki" ich z reguły codziennego jadła, przyrządzanego zgodnie z ich tradycją, choć jednak tym razem w sposób bardziej wykwintny i świąteczny, bo wiadomo - na powitanie synów i ojców ich rodzin przybyłych właśnie z Dalekiego Świata po kilkumiesięcznej nieobecności do swojej ojczyzny. Tylko rodziny marynarskie zresztą są w stanie w pełni zrozumieć to, o czym właśnie napisałem i wczuć się w tę specyficzną atmosferę…
Ale, co kraj to obyczaj, wiadomo… Bo trwała tak owa biesiada przez cały czas naszego postoju w Tajlandii - czyli w Ko Si Changu, potem w Sri Racha i w Bangkoku, w którym to dopiero owe stoły oraz świetlne girlandy rozmontowano, a rodziny opuściły statek gdy już wyruszaliśmy w następną podróż do Europy. Po naszym powrocie do Tajlandii natomiast, cała powyższa sytuacja rzecz jasna się powtórzyła… Eeeech, ależ to było pięęęękne…
Zapytacie zapewne; no tak, atmosfera święta i wyżerka, ale co w międzyczasie z pracą, zarówno w maszynie jak i na pokładzie..? Przecież statek musi nadal funkcjonować, prawda..? Otóż tak, oczywiście; kto miał swoją wachtę, to rzecz jasna żadnej litości i taryfy ulgowej nie było, w całej rozciągłości ją wypełniał i był w tym czasie w robocie, co najwyżej zaglądał co pewien czas w okolice tych swoistych "dwudziestoczterogodzinnych stołów biesiadnych", ale kto tylko był wolny, to na bieżąco uczestniczył w ucztowaniu.
Chciałbym zaznaczyć, iż w powyższym opisie nie ma ani cienia przesady (choć zapewne dla niektórych z was wyda się to jednak niezbyt prawdopodobne), ale tak to właśnie wyglądało. Muzyka grała na okrągło (głównie tajskie przeboje zresztą – i wierzcie mi, są całkiem niezłe), zaś stoły były prawie zawsze gęsto obsadzone przez członków załogi oraz ich rodziny, towarzystwo zmieniało się rzecz jasna w miarę upływu czasu, "fluktuacja kadr" była więc podczas takich biesiad dość spora, ale praktycznie rzecz biorąc ta swoista jadłodajnia działała bez przerwy. Taka jest u nich bowiem tradycja. I czy to nie jest przepiękne..? Już samo uczestnictwo w czymś takim było wspaniałym uczuciem, a co dopiero mówić o dodatkowych rozkoszach dla podniebienia..!
Ja z Kapitanem mieliśmy przy owym stole miejsca honorowe, wyznaczone na cały czas naszego postoju w tutejszych portach i co najciekawsze, miejsc tych nikt inny nigdy nie zajmował. Jeżeli akurat któregoś z nas tam nie było, to i tak nasze krzesła stały wolne - i to nawet wówczas, gdy podczas naszej nieobecności wokoło było na tyle tłoczno, że nie dla wszystkich miejsc wystarczało..! Nasze siedziska bowiem, raz przydzielone, pozostawały już tylko i wyłącznie do naszej dyspozycji - przez cały czas używalności owych stołów. Na pozostałych krzesłach i ławkach zaś trwał wciąż nieustanny festiwal zmian i tutaj już nikt o stałość miejsc nie dbał. Kto akurat przychodził, to przysiadał tam gdzie było akurat wolne, dostawał od "pań dyżurnych" swoje nakrycie i było po sprawie… Ciekawe, prawda..?
Muszę jednakże przyznać, że czułem się tym faktem nieco zażenowany. No ale tak już w ich tradycji i mentalności jest, mają w sobie wręcz zakodowane poszanowanie i respekt wobec wszelkich swoich szefów, toteż ingerować w to nie było sensu – a już tym bardziej tego zmieniać! - bo i tak to nic nie dawało (choć początkowo oponować jednak próbowałem), zwłaszcza że tenże szacunek nie dotyczył bynajmniej jedynie ich samych, ale i również rozciągnięty był na ich rodziny i znajomych. Przeciekawa sprawa, nieprawdaż..?
A wyobrażacie może sobie jakie to jest uczucie, kiedy siedzi się przy suto zastawionym stole na krześle z oparciem dosłownie całym tonącym w kwiatach, którymi było przystrojone..? Miałem wrażenie, że posadzono mnie na jakimś szczególnym tronie, jak króla..! I nawet wokół mojego nakrycia (nieustannie zresztą wymienianego, aby wciąż było czyste i świeże!) leżały jakieś ozdoby i kwiaty. Eeeech, jakie to jednak były przepiękne czasy...
No tak, ale wspomniałem o owych frykasach – toteż, już chyba najwyższy czas, ażebym co nieco o nich napisał, prawda..? Zatem - przede wszystkim; wszelakie "owoce morza". Kilka rodzajów krewetek poprzyrządzanych na różne sposoby (w jakichś sosach, gotowane, prażone, smażone, itd., z wieloma miejscowymi dodatkami, czyli głównie przyprawami), ryby (całe ich mnóstwo!), ośmiorniczki, kalmary, małże, morskie ślimaczki (beee…) a raz trafiło się nawet i… mięso żółwia..! (Ale akurat o tym "cicho sza", bo to nielegalne!) Do tego rzecz jasna przeróżne „normalne” mięsiwa, czyli baranina i wieprzowina (którą nie każdy ze względów religijnych mógł ruszyć, np. osoby z Indonezji i z Bangladeszu) a także "nieśmiertelny" drób, któryż to, tak właściwie, był jednak podstawą większości potraw albo w wielu z nich się przewijał jako dodatek. Uczta, prawdziwa wielodniowa uczta… Niemalże jak na królewskim lub też magnackim dworze… Eeeech, jakże miło takie rzeczy się wspomina…
Chciałbym jeszcze przy tej okazji podkreślić pewną dość istotną rzecz, a akurat tejże materii dotyczącą, a mianowicie fakt, iż większość z tych potraw przyrządzana była w taki sposób, z tak ogromną „mocą” zawartych w nich ostrych przypraw, że dosłownie nawet i Węgra „położyłoby to na łopatki”. Bez cienia przesady..! Niektóre z tych wytworów były bowiem tak szalenie pikantne i pieprzne, iż niemalże „wypalały gardło”, zaś język aż „odfruwał w zaświaty” i tracił czucie (próbowałem, to wiem!), a zatem słynne węgierskie papryczki czy feferony, znane przecież właśnie ze swej niezwykłej pikantności, przy tutejszych "diabelskich roślinach" mogły się po prostu w najciemniejszy kąt schować ze wstydu..! Bo były to nierzadko istnie piekielne mikstury, a oni to jedli w sposób zupełnie normalny oraz, co warte podkreślenia, nawet małe dzieci konsumując takowe "diabelstwa" pozostawały niewzruszone.
Rzecz jasna dla mnie, dla Filipińczyków oraz osób z Bangladeszu, Indii czy Indonezji obowiązywała w tym względzie taryfa ulgowa, tzn. przysługiwało nam "prawo łaski" i dzięki niewiarygodnej wręcz uprzejmości członkiń tajskich rodzin mieliśmy zawsze pod dostatkiem takiego jadła, które tychże "zabójczych" składników i przypraw było pozbawione (robiono to specjalnie dla nas..! Kochani ludzie..!), toteż mogliśmy się w pełni rozkoszować wszelkimi dobrociami, które nam serwowano. A tak na marginesie - Chińczycy nigdy w takowych biesiadach udziału nie brali. Żaden z nich..! Im wystarczały ich makaronowe zupki i ich „nieśmiertelny” ryż, ale jednak głównym powodem tej ich nieobecności przy wspólnym świętowaniu była ich wcale nieskrywana (i częstokroć nawet werbalnie wyrażana!) niechęć wobec takowych wspólnych przedsięwzięć. I nieustannie to podkreślali i… wyśmiewali, jako coś "niskiego" i nielicującego z "human dignity"… No cóż, słyszałem to, więc wiem... Na początku nieco mnie to dziwiło, ale już potem do tejże ich postawy wówczas prezentowanej zdążyłem przywyknąć. Podróże przecież kształcą, czyż nie..? No comments…
A obsługa przy stole..? No cóż, bardzo niezręcznie mi o tym pisać, czuję ponownie pewne zażenowanie i skrępowanie już na samo wspomnienie owych chwil, byłem bowiem "obskakiwany" ze wszech stron przez najprzeróżniejsze ciocie, babcie, matki i żony naszych załogantów, które to dosłownie wyłaziły ze skóry, ażeby dogodzić naszym podniebieniom i "na wyprzódki" podsuwały nam pod nos wszystko co tylko było na stole w zasięgu ich rąk. Szok..! No, dosłownie brakowało jedynie tego, ażeby "z rozpędu" zaczęły nas karmić jak niemowlaków, wkładając prosto "do dzióbka" wszelkie smakołyki, żebyśmy się tylko nie musieli za bardzo przemęczać. Niesamowite..! Ależ to były przepiękne chwile..! Łza się w oku kręci, przyznaję…
No tak, o żarciu już wspomniałem, a jak wyglądała sprawa napitków? I tu być może będziecie zdziwieni co nieco, bowiem w największej obfitości podczas owej wyżerki nie lały się żadne soki, herbaty lub woda, ale… alkohol..! A jakże..! Zdradzę wam bowiem pewną tajemnicę – otóż, Tajowie szalenie lubią wszelkie napoje wyskokowe i piją „na potęgę”..! Tak, tak..! Oni naprawdę lubią ten "sport", niemalże tak bardzo jak Europejczycy. (Mam nadzieję, iż nie wywołam ponownie jakiegoś międzynarodowego konfliktu dyplomatycznego!) Jednakże, akurat w tej dziedzinie Kapitan, ja oraz jeszcze inne ze 2-3 „nietajskie” osoby z załogi w pełni „zabezpieczały” zapotrzebowanie na wszelkie mocne napitki (głównie piwo, Whisky i Gin), w tej materii absolutnie nie pozwalaliśmy im niczego fundować, bo po pierwsze; gdzież wówczas byłby nasz honor..? A po drugie; zarobki tajskiej części załogi były (niestety!), mówiąc eufemistycznie; "dużo więcej niż skromne"… (Ale to już jest inna "bajka" i nie mi się na ten temat wypowiadać. Nikt mnie przecież nie upoważnił do "wtykania palców między drzwi") Toteż tradycja tradycją - zgoda - ale my również chcieliśmy mieć w tym swój udział, a tylko w taki sposób mogliśmy się do tego przyłączyć oraz rzecz jasna odwdzięczyć…
To wszystko co powyżej opisałem nie działo się oczywiście jedynie w Ko Si Changu, wspomniałem o tych biesiadach już niejako "a konto", bowiem rozpoczęcie miało miejsce tutaj, na kotwicowisku w pobliżu tejże wysepki, ale cała kontynuacja powyższych sytuacji była, już w dniach następnych, w kolejnych portach, kiedy to zacumowaliśmy potem w Sri Rachy oraz kiedy na koniec pojechaliśmy jeszcze do Bangkoku po ładunek czterech tysięcy ton ryżu. Tak więc, "dobry początek" został już opisany, a zatem przenieśmy się teraz na drugą stronę tej małej zatoczki, w której właśnie przebywamy, a mianowicie do portu Sri Racha…
louis