Geoblog.pl    louis    Podróże    Tajlandia - Ko Si Chang, Sri Racha    Tajlandia - Ko Si Chang, Sri Racha-3
Zwiń mapę
2018
20
lis

Tajlandia - Ko Si Chang, Sri Racha-3

 
Tajlandia
Tajlandia, Sri Racha
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 12 km
 
SRI RACHA - Tajlandia - Listopad 2001
Kiedy już skończył się wyładunek stalowych rol w Ko Si Changu (brano je naszymi dźwigami i stawiano na przycumowane do burty statku barki), natychmiast podnieśliśmy kotwicę i zacumowaliśmy przy nabrzeżu w Sri Racha (czytaj; Si Racza, bez tego „r” w pierwszym wyrazie). Był to dosłownie "żabi skok", wystarczy wspomnieć, że na czas naszego przeholunku nikt z rodzin nawet nie musiał schodzić ze statku. Ot, przybył Pilot, wybraliśmy kotwicę i po prostu zmieniliśmy miejsce naszego postoju. Tutaj bowiem rozpoczął się drugi etap naszego pobytu w Tajlandii, a mianowicie; czyszczenie zbiorników ładunku płynnego przed wzięciem do nich lateksu później w Bangkoku oraz w Phuket (również w Tajlandii, ale od strony Oceanu Indyjskiego), sprzątanie i mycie ładowni No1 przed załadunkiem do niej wspomnianego już ryżu luzem z Bangkoku oraz załadunek jakiejś drobnicy z przeznaczeniem do Północnej Afryki i Europy (nie pamiętam już zresztą dokładnie co to było).
Już po zacumowaniu znaczna część rodzin naszych załogantów zniknęła ze statku, tzn. wszelkie ciotki, babcie, wujki, itd., a pozostały jedynie osoby najbliższe, głównie ich żony i dzieci. Toteż mocno nam się wówczas "przerzedziły szeregi" biesiadników ale to wcale nie oznacza, że atmosfera święta gdzieś "wyparowała", i że ucztowanie ustało, o nie..! Przeciwnie nawet..! Teraz dopiero zaczęły się prawdziwe zabawy, bowiem przy stołach zrobiło się znacznie luźniej, zniknęły "czujne oczy" wszelakich starszych wiekiem matron oraz seniorów rodu, muzyka nabrała jakby większej mocy, a i struga alkoholu (zwłaszcza tego mocniejszego) jakby się nieco "poszerzyła"…
O, i tak to właśnie upływał nam czas na pokładzie statku stojącego w tym przeuroczym kraju. Ludzie przy stołach ciągle się zmieniali, odchodzili, przychodzili, powracali po pracy, z rodziną lub bez - "fluktuacja kadr" zatem, jak już podkreślałem, była dość spora (a trwało to nieco ponad tydzień!), ale przyznacie chyba, iż taki sposób gromadnych spotkań załogi ma swój niepowtarzalny urok, prawda..? Bo dla mnie było to po prostu sprawą przepiękną..! Zwłaszcza że (choć jednak nieco głupio mi o tym pisać) to właśnie ja stanowiłem największą atrakcję dla całego „przychówku” członków naszej załogi, czyli ich w większości małych jeszcze dzieciaków. Byłem tam bowiem jedynym przybyszem z innego dla nich świata i jako "nieco inaczej wyglądający" niźli ich ojcowie, wzbudzałem tym ich spore zaciekawienie.
Toteż mój widok (choć nieco trudno w to uwierzyć, bo to przecież już XXI wiek – wiek powszechnej globalizacji) sprawiał im nieopisaną frajdę..! Nieraz zatem przesiadywałem na moim "honorowym ukwieconym tronie", mając na kolanach jakiegoś kilkuletniego szkraba, wpatrującego się ciekawie cały czas w moją twarz, dziwiąc się zapewne skąd to w ogóle "taki dziwny pan" się tutaj wziął i dlaczego ma jakieś takie inne oczka niż mają one. Bujałem więc nierzadko takie maleństwa na kolanach, mówiąc do nich cały czas… po polsku, a one uśmiechały się radośnie i gaworzyły po swojemu, a co najciekawsze, zupełnie nie czuły żadnych obaw w spotkaniu z tak przedziwną dla nich osobą jaką niewątpliwie musiałem się dla nich jawić. Chociaż, tak z ręką na sercu muszę przyznać, że chyba znacznie większą frajdę miałem ja sam niźli one, kiedy to siedział mi na kolanach jakiś kolejny brzdąc, a ja pod błękitnym tropikalnym niebem podgryzałem co chwilę jakieś krewetki, popijając je piwem i słuchając miejscowej muzyki...
Sielanka, prawda..? No tak - takie życiowe momenty chętnie się wspomina i pamięta się je aż "do grobowej deski", ale teraz niestety przyszedł już czas, ażebym dolał nieco dziegciu do tej rzeki miodu, która nieustannie, już od kilku kolejnych stron leje się z owego tekstu. Proszę bowiem W. Cz. Czytelników o to, aby zwrócili łaskawie swą uwagę na fakt, iż dotychczas pisałem TYLKO O ZAŁODZE naszego statku oraz o ich bliskich..! Ta nieustająca wielodniowa wyżerka, głośno grająca muzyka, popijawki, ta radość, zadowolenie i uśmiechy oraz atmosfera wielkiego święta - to wszystko, owszem, może robić wrażenie (i rzecz jasna robi, i to duże!), ale dotyczyło to JEDYNIE nas, czyli załogi oraz członków ich rodzin. A należałoby przecież pamiętać o jeszcze innych osobach odwiedzających w tym czasie nasz statek, a mianowicie; o robotnikach portowych oraz o ekipach sprzątających ładownie i czyszczących zbiorniki do przewozu lateksu. Bowiem z nimi to już tak "różowo" wcale nie było…
W pewnym momencie wspomniałem o zarobkach naszych tajskich współzałogantów, używając określenia, iż były one "więcej niż skromne". To oczywiście prawda, ale w odniesieniu do zarobków innych członków załogi, głównie oficerów innych narodowości – jednakże mimo wszystko stanowiły one dość niezłe uposażenia w porównaniu z tymi, które otrzymywali miejscowi stevedorzy oraz pracownicy wynajęci do sprzątania przestrzeni ładunkowych.
Hmm, zastanawiam się nad czymś… No cóż, tak właściwie… to nie widzę powodu, aby to ukrywać, bawić się w eufemistyczne określenia lub wahać się przed nazwaniem sprawy po imieniu – toteż czynię to… Otóż, porównanie zarobków obu tych wymienionych powyżej grup ludzi prowadzi to jednej zaledwie konkluzji; to była prawdziwa przepaść..! Miejscowi, tajlandzcy marynarze, jak na lokalne warunki byli tu po prostu niemalże elitą społeczną..! Ich uposażenia były, zgoda, niewielkie (jak dla nas, na nasze standardy), ale i tak z kilkunasto- lub nawet kilkudziesięciokrotnie (!!!) wyższe aniżeli te, które za swoją ciężką pracę dostawali czyściciele zbiorników..! Oni byli bowiem miejscową biedotą, wynajmowaną do najcięższych z możliwych prac do wykonania na takich właśnie statkach jak nasz.
Zjawiali się tutaj całymi rodzinami i koczowali gdzieś na pokładzie, mieszkając tu przez cały czas naszego postoju, budując sobie dla wygody (?) jakieś "quasi-namiociki", czyli zwykłą większą szmatę rozpostartą ponad pokładem i poprzywiązywaną gdzieś do relingów lub poręczy, ażeby stanowiła dla nich dach nad głową. Pod nią zaś leżała zazwyczaj słomiana lub bambusowa mata albo zwykły papier lub karton, rozłożony starannie i "robiący" za materac albo łóżko do spania dla całej (czasem i kilkuosobowej!) rodziny..! Ufff, wierzcie mi, te widoki nierzadko były dla mnie naprawdę „dołujące”…
Zapytacie zapewne; a gdzież w takim razie „stołowali się” owi wynajęci do jednorazowych ciężkich prac biedni ludzie..? Skoro mieszkali tutaj gdzieś "kątem" na pokładzie - i to przez okres około tygodnia - to przecież musieli mieć również zapewnione zaspokojenie innych podstawowych potrzeb życiowych związanych z codzienną egzystencją, takich jak wyżywienie się, korzystanie z toalety, mycie, itd.…
No cóż, po pierwsze; oni wcale nie MUSIELI mieć zabezpieczenia w tym względzie, o to absolutnie żaden z ich pracodawców nie dbał, nie obchodziło ich to zupełnie – ci ludzie mieli sobie radzić sami i koniec..! Toteż radzili sobie... Ale o tym za chwilę… A po drugie, wszyscy chyba mamy wyobraźnię, zatem łatwo możemy przewidzieć na jakim poziomie mogły być usytuowane ich życiowe wymagania, prawda..? Naprawdę niewiele im trzeba było do życia (czy też może raczej; wegetacji), ale skoro już wspomniałem o tym ich "radzeniu sobie", to napiszę pokrótce jak to wyglądało…
Żywili się rzecz jasna bardzo skromnie – tym co z sobą przynieśli na tenże czas na statek, czyli głównie gotowanym ryżem, warzywami, złapanymi gdzieś własnoręcznie rybami oraz całym szeregiem jadalnych tutejszych roślin, w tym nawet i pewnym gatunkiem najzwyczajniej wyglądającej trawy..! (Tę trawę, tak na marginesie dopiszę, bardzo często mieliśmy również i my w naszej statkowej kuchni i muszę jednak przyznać, że była całkiem smaczna) Jeśli zaś chcieli skonsumować coś lepszego, "treściwszego", albo po prostu w sposób właściwy ugotowanego (bo przecież własnego sprzętu kuchennego z sobą nie posiadali!), to wówczas mieli do wyboru skorzystanie z usług pewnej pani, zjawiającej się u nas za każdym razem naszego pobytu w Tajlandii, a którą my nazywaliśmy „pieszczotliwie” Great Kitchen Lady. Była to bowiem osoba, która swoją posturą wzbudzała autentyczny szacunek otoczenia, jej waga oscylowała w granicach… 200 kilogramów (serio!), a jej tubalny gruby głos (w dodatku nieustannie rozbrzmiewający, już od samego wczesnego poranka!) powodował, iż każdy kto z nią obcował wolał raczej siedzieć przy niej cichutko jak myszka, czekać na swoją kolej, zapłacić jej za jakąś określoną kulinarną usługę i czym prędzej znikać jej z oczu. Taki wśród nich wzbudzała respekt..! A cóż takiego ona robiła..?
Oczywiście gotowała posiłki. Z "materiałów powierzonych" i rzecz jasna ze swoich także. Kiedy tylko zacumowaliśmy w Sri Rachy pakowała się natychmiast z całym swym dobytkiem na statek, rozlokowywała się na rufie i tam urzędowała, prowadząc swoją "garkuchnię" przez cały czas pobytu na naszym pokładzie robotników portowych oraz ekip sprzątających zbiorniki. Bo taka właśnie była jej praca. Ale, ona wcale nie wchodziła na nasz statek ze wszystkimi swoimi tobołami - ot, tak po prostu po trapie, o nie..! Bo przenigdy nie dałaby rady - i z uwagi na swoje przeraźliwie wielkie gabaryty, jak i z powodu mnogości owych tobołków, które z sobą zawsze przywoziła. Toteż nasz Bosman chętnie jej pomagał i ładował cały ten jej majdan naszym… dźwigiem, bowiem w przeciwnym wypadku taka jej "wprowadzka" na naszą rufę trwałaby całe wieki.
A ten jej dobytek w istocie był imponujący. Dziesiątki garnków, kociołków, garnuszków, kuchenek z palnikami, patelni, saganków, najprzeróżniejszych misek i miseczek, setki talerzy i kubeczków, itd. A do tego rzecz jasna ogromne ilości prowiantu (bo przecież "materiał" musiał być w pierwszej kolejności!), czyli pełne worki ryżu, ziemniaków, trawy, warzyw, przypraw i innych dobroci. No i (uwaga - co wrażliwsi niech tego raczej nie czytają!) trochę żywego inwentarza (ze dwadzieścia sztuk drobiu, jakieś króliczki i inny zwierzęcy "drobiazg"), który uwiązywany był gdzieś w kącie na rufie w oczekiwaniu na swoją "kolej" – czyli, mówiąc krotko, na dopełnienie swego żywota w czeluściach garnków owej Great Lady. Ów inwentarz był zatem na bieżąco sukcesywnie wybijany i od razu na miejscu oprawiany, ubywało go więc z dnia na dzień, a ja wolałem już raczej na naszą rufę nie zaglądać, bo niemal zawsze odbywało się tam akurat jakieś rzeźnickie dzieło, a wówczas chcąc nie chcąc i tak musiałbym się temu przyglądać. A wolałbym jednak nie wspominać (a już tym bardziej za nic w świecie tego nie opisywać!) jak na przykład wygląda zarzynanie, patroszenie, obdzieranie ze skóry i później gotowanie małego… psiaka..! Tak, tak! Ale, może jednak chcielibyście o tym poczytać..? O nie, jednak przenigdy się na to nie zdobędę..!
Tak właśnie przebiegało zbiorowe żywienie całej rzeszy mieszkających na pokładzie robotników, a jak wyglądało zaspokajanie ich innych potrzeb życiowych, o których już wspominałem, czyli korzystanie z toalety oraz mycie się lub kąpiele..? Otóż, rozmaicie… Zazwyczaj "chodzili na stronę" gdzieś na terenie portu, w krzaki albo daleko w pole (a potem wracali do pracy na statek) lub też załatwiali swoje potrzeby bezpośrednio... do wody, korzystając z relingów na burcie przeciwnej do tej, którą byliśmy przycumowani. W żadną publiczną toaletę bowiem nasz statek wyposażony nie był, udostępnić im zatem nie było czego, a poza tym załoga również miała wspólne, dla wielu osób przeznaczone wychodki, a nawet i oficerowie (z wyjątkiem Kapitana, mnie oraz Chiefa Mechanika) w swoich kabinach mieli jedynie malutkie umywalki. Ot, marynarski żywot na starych statkach i tu nie ma się czemu dziwić…
A mycie, czyli tzw. toaleta poranna albo kąpiele..? Oj, wolne żarty, niestety..! Ponownie z przykrością muszę napisać, iż "jakoś sobie radzili". "Jakoś", czyli głównie z naszą pomocą, załogi statku, bowiem puszczaliśmy im co pewien czas w ruch pompę pożarową, podającą wodę zaburtową do pokładowych hydrantów i przy nich właśnie dokonywali swoich codziennych oblucji. Bez szamponów, bez ręczników – ba, nawet i bez… mydła. Kiedy jednak chciałem porozdawać co niektórym posiadane przeze mnie kostki mydełek (bo na początku spokojnie na to patrzeć nie mogłem! Potem już mi to spowszedniało), to… odmawiali, bo po prostu nie używali takowych zbytków i to bynajmniej nie z niedostatku, ale „z zasady”. Proszę wybaczyć, ale na tym ów opis już zakończę… Co najwyżej - kilka refleksji…
Tak, wierzcie mi, że wcale nie tak łatwo było mi z początku pogodzić się z owymi, tak bardzo z sobą kontrastującymi widokami. Z jednej strony skrajna bieda - wychudzone postaci pracujące ponad siły za marne grosiki i egzystujące w sposób wyżej opisany - z drugiej strony zaś, popijające alkohol towarzystwo przy biesiadnych stołach, zażerające się frykasami przy dźwiękach muzyki i pod kolorowymi girlandami z setek żarówek…. Długo nie mogłem przejść z tym do porządku dziennego, bo jednak dość mocno mnie to raziło, ale… Czy ja jestem może "poprawiaczem świata"..? Przecież w większości rejonów Dalekiego Wschodu jest to sprawą jak najbardziej naturalną, to zwykły porządek rzeczy panujący tutaj od pokoleń (ba, nawet i od wieków!) i nie mi, takiemu szaremu przybyszowi z innego świata, to komentować, wtykać nos w nie swoje sprawy, a już tym bardziej w to się wtrącać! Mogłem więc co najwyżej nad tym się poużalać oraz wszelakie "załączone obrazki" poobserwować i takiemu trybowi życia się poprzyglądać.

Toteż przyglądałem się… I to bardzo pilnie i dokładnie...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020