Geoblog.pl    louis    Podróże    Sri Lanka - Colombo    Sri Lanka - Colombo-3
Zwiń mapę
2018
23
lis

Sri Lanka - Colombo-3

 
Sri Lanka
Sri Lanka, Colombo Harbour
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Przypominam – zbliża się Wigilia Anno Domini 2003...

Wprawdzie szkoda nam było trochę tego, iż nie wypadała ona gdzieś w morzu, podczas przelotu między portami, bo przynajmniej odpadają wówczas dodatkowe kłopoty związane z pobytem na statku obcych ludzi oraz rzecz jasna poza wachtami jest czas wolny - natomiast przy kei..? Eeeech, szkoda gadać..! Bo choćby nie wiem jak dobrze wszystko przebiegało, to i tak zawsze znajdzie się milion spraw związanych z ładunkiem, które bardzo skutecznie potrafią człowieka rozproszyć i dokumentnie zepsuć mu atmosferę świętowania. I tak rzecz jasna zapowiadało się i tym razem. Mieliśmy oczywiście nadzieję, że doczekamy jednak spokoju, że cały portowy ruch powiązany z obsługą statku akurat w tym czasie się nie nasili, że wszelkie te sprawy bez problemu pozałatwiają wachtowi (bo oni i tak, jeśli chodzi o świętowanie "spisani już są na straty", to przecież oczywiste, bo tak jest zawsze!), ale czas pokazał jak płonne okazały się nasze nadzieje. I to jak bardzo..!
Już od rana bowiem, właśnie 24-go Grudnia, zaczęły się nasze pierwsze kłopoty. Robotnicy dokopali się wreszcie do następnej partii naszego ładunku, skończyli właśnie wyładunek szyn i zabrali się za wiązki stalowych kęsów. I traf chciał, że już na samym początku przydarzył im się dość poważny pech. Jedna z pierwszych wiązek bowiem utknęła im nagle w wolnej przestrzeni pomiędzy burtą statku a nabrzeżem, z jednej strony oparła się o potężny gumowy odbijacz, z drugiej zaś zakleszczyła się pomiędzy burtą a keją i zawisła na łańcuchowych slingach, na których owe wiązki były wyładowywane. Operator dźwigu popełnił po prostu błąd, bo zbyt szybko postawił "hiw" stali na ziemię, zanim jeszcze obrócono go równolegle do burty statku - tak, ażeby sztaplarka mogła go wygodnie podnieść i odjechać z nim dalej, zawożąc na plac składowy lub do magazynu.
Wiązka ta wsunęła się więc całą swoją długością pomiędzy statek a nabrzeże (czyli, krótko mówiąc, spadłaby im z pewnością z kei do wody gdyby nie chwilowa podpora, którą dla niej stanowiła właśnie burta statku) i wisząc na owych slingach nie dawała się już niestety podnieść z powrotem do góry. Mało tego - zanim zdążyliśmy w sposób właściwy zareagować i powstrzymać rozpaczliwe próby ratowania tej niespodziewanej sytuacji czynione przez przestraszonego tym dźwigowego (bo szarpał tym do góry ile wlezie!), to zdążył on już tak narozrabiać, że na jakąkolwiek skuteczną akcję zapobiegawczą było już za późno. Z jednego końca kęsy leżały sobie oparte na odbijaczu, zaś z drugiego wisiały na łańcuchach - niby zatem nic wielkiego i szczególnego, ale… Sęk w tym, że ów odbijacz był… pod wodą..! I to z dobre dwa metry..! Natomiast sling - właśnie akurat z tej strony! - rozpiął się, ogniwo łańcucha spadło z haka i gdyby nie podpora odbijacza, to już dawno owa stal zlądowałaby na dnie.
No i co teraz..? Wiadomo przecież, że na jednym slingu takiej wiązki podnieść się po prostu nie da (kęsów w niej było 5 lub 6 a ich długość wynosiła około 6 metrów, niebagatelna więc), natomiast założenie drugiego wiąże się niestety z koniecznością… zanurkowania głęboko pod owe kęsy, ażeby na nowo przeciągnąć pod nimi drugi łańcuch i ponownie zapiąć go z przeciwnej strony. Robota niby niezbyt skomplikowana, wszystko bowiem co należało zrobić dla każdego było jasne i klarowne, ale…
Po pierwsze; taki łańcuch jednak "te swoje" waży (a trzeba go przecież pod wodą podnosić do góry!), a po drugie; a któż to niby miałby zrobić..? Wszakże tam trzeba zanurkować na dobre trzy metry, w dodatku w bardzo wąskiej przestrzeni, na dość długi czas i jeszcze dźwigać na swoich barkach wiszący na nich gruby jak ręka "łańcuszek", podczas wynurzania się z drugiej strony..! Któż więc to zrobi..? Zawodowy poławiacz pereł, do jasnej cholery..? Przecież ludzi zdolnych zrobić coś podobnego jest bardzo mało, czymś takim zajmują się wyspecjalizowane kluby płetwonurków, których w Europie wprawdzie jest dość dużo - ale tutaj, w tym rejonie świata..?
A przecież każdy z nas, kto kiedykolwiek miał okazję baraszkować w basenie pływackim, bawiąc się w nurkowanie, dobrze wie co znaczy np. jedna "zaledwie" minuta spędzona pod wodą na głębokości 3 metrów. I jeszcze do tego bez targania na plecach łańcucha, którego jedno pojedyncze ogniwo jest wielkości kurzego jajka (to tak dla zobrazowania, takie slingi bowiem muszą być silne i wytrzymałe, bo owa wiązka kęsów ważyła ponad trzy tony). Owszem, komuś może się te moje biadolenie wydawać mocno przesadzone, ale nie zapominajmy z kim mamy do czynienia, wszędzie dookoła byli zwykli stevedorzy, portowi robotnicy a nie sportowcy..! O ich sprawności jednak oraz warunkach fizycznych nie wypada mi nic pisać, ale przecież łatwo możecie się domyślić, że o olimpijczyka pośród robotniczych "gangów" było raczej trudno, prawda..? Nie wspominając już nic o fakcie, że każda praca pod ową cieczą, która w tymże porcie "tak dla zmylenia przeciwnika" nazywana jest wodą, wykonywana musiałaby być po omacku, bo przecież to nie piękny pływacki basen z kryształową wodą ale basen portowy, w którym jest wszystko - oleje, smary, resztki paliw, śmieci, pozostałości farb i lakierów, fenole czy też „jakieś tam inne” benzeny albo metanole - no, dosłownie wszystko, tylko nie woda..! I w czymś takim nie widać po prostu nic na wyciągnięcie ręki. Czy więc wszystko już jasne..?
A zatem - sytuacja wygląda następująco; wisi sobie wiązka stali około dwóch metrów pod wodą i czeka na swoje "zbawienie". Wokół brzegu zebrał się już tłumek "myślicieli" i debatuje gorąco co z tym fantem zrobić. Ja zaś stoję obok nich i nawet nie próbuję im nic doradzać, bowiem dla mnie sytuacja była absolutnie jasna. Bez jakiegoś odważnego i supersprawnego "kozaka", który by sobie z tym zadaniem poradził, nie ma żadnych szans na uratowanie tej wiązki, bowiem waży ona dość sporo i jakikolwiek wysiłek ludzkich mięśni w ewentualnym wyciąganiu jej do góry nie ma najmniejszych widoków na powodzenie. Czekanie natomiast w nieskończoność (bo i na co niby?) również sensu nie ma - dźwig bowiem jest chwilowo wyłączony z eksploatacji, kolejny ładunek czeka na swoje wyładowanie (a było tego około 200 następnych wiązek!) opóźnienie zaś rośnie.
I co..? Mają tak sobie stać i patrzeć na to jedynie, zupełnie bez żadnego nowego pomysłu na rozwiązanie zaistniałej sytuacji..? Wygląda więc na to, że owa wiązka jest już jednak bezpowrotnie stracona, bo muszą w końcu uwolnić hak dźwigu ażeby móc kontynuować wyładunek. No chyba, że znajdą jednak jakiegoś zdolnego "poławiacza pereł", bo jeśli nie… Odczepiamy łańcuch slingu Panowie i robimy owej wiązce "pa, pa..!" I tak właśnie chciano zrobić - "posłać" w końcu to żelastwo na dno, spisując je w ten sposób na straty, ale za to mieć już z tym spokój i wznowić wyładunek, bo czas nagli. Ale...
Otóż, wyobraźcie sobie, że jednak znaleziono odpowiedniego człowieka..! I to w dodatku pośród samych robotników, a żeby było jeszcze "śmieszniej" dodam, iż tenże chłopak stał przez cały ten czas obok mnie..! Ale nie zgłaszał się do tej roboty, bo… No właśnie, czy mi wypada pisać o takich sprawach..? I to w dodatku przy samej Wigilii..? No cóż, jednak opiszę to wszystko - choć w wielkim skrócie - ale powstrzymam się od jakichkolwiek komentarzy.
Okazało się, że nie rozwiązywano jeszcze radykalnie tej sprawy, ponieważ czekano na przyjazd Bardzo Ważnych Osób, które w międzyczasie o całej tej sytuacji powiadomiono, a które to dopiero miały zadecydować co dalej z tym "fantem" począć. Zatem, zjawiła się niebawem elegancka limuzyna, z której wytoczyło się trzech szacownych jegomości. W garniturkach, z potężnymi brzuszkami (a jakże!) i z groźnymi minami (obowiązkowo!). Podeszło do nich natychmiast dwóch Foremanów (ba, podeszło - ależ! Podbiegli oni w sposób uniżony dokładnie tak, jak to czynił w "Czterdziestolatku" Maliniak wobec dyrektora - "czapkując" kaskiem ile wlezie!) tłumacząc im dokładnie w czym rzecz, jakie jest ewentualne remedium na pozbycie się tego kłopotu, podczas gdy oni w tym czasie dokładnie lustrowali miejsce zdarzenia.
I oczywiście, absolutnie bez żadnego problemu natychmiast skuteczne rozwiązanie znaleźli..! Jeden z nich bowiem obrócił się nagle w stronę zebranej w pobliżu robotniczej tłuszczy, nieco się pośród owego towarzystwa porozglądał i już po krótkiej chwili, bez żadnych ceregieli, wskazał paluchem właśnie na tego chłopaka obok mnie (ufff, to i tak dobrze, że się facet z tego wszystkiego aż tak nie rozpędził, że nie pokazał na mnie, myśląc, że jestem jednym ze stevedorów!), mówiąc jednocześnie Foremanowi coś, czego nie dosłyszałem, ale z łatwością mogłem się tego domyślić - czyli coś w rodzaju; "niech on zanurkuje, podczepi łańcuch i kłopot z głowy..! A jak już się z tym uporacie, to proszę natychmiast mnie o tym poinformować..!" No, może nieco z owymi domysłami przesadziłem, ale cóż innego mogłem sobie pomyśleć, skoro niemalże w tym samym momencie ów elegancki grubasek odwrócił się na pięcie i wraz ze swoimi towarzyszami natychmiast wsiadł z powrotem do samochodu i odjechał..? Ot, jaki prosty sposób rozwiązania sytuacji - znaleźć „wyznaczonego ochotnika” i „po krzyku”, czyż nie..? I nad czym tu się w ogóle głowić..? "Ty pójdziesz, ty zanurkujesz, ty zrobisz, ty podczepisz i kwita..! A teraz Panowie szybko wracamy tam skąd przyjechaliśmy, bo szampan nam się zdąży zbytnio podgrzać albo krewetki wystygną. Cześć..!"
Ot, siła władzy, nieprawdaż..? No i jak sądzicie, co było dalej..? Oczywiście ów „ochotnik” na dany przez Foremana znak bez szemrania natychmiast wskoczył do wody pomiędzy burtę statku a nabrzeże, spuszczono mu w dół pod wodę jeden z łańcuchów - wisiał on po stronie wewnętrznej wiązki - z jej drugiej strony zaś opuszczono mu z kolei zwykłą linkę z obciążoną ołowiem końcówką, którąż to linkę już po zanurkowaniu miał podwiązać do tegoż łańcucha pod wodą poniżej owej wiązki stali. Zadanie jasne jak słońce, bo potem wystarczało jedynie pociągnąć ową linkę do góry, przeciągając w ten sposób łańcuch pod kęsami i wyciągając go jednocześnie na powierzchnię wody, ale już po zewnętrznej stronie wiązki, a potem już tylko założyć na nowo hak do któregoś z ogniw i… gotowe…
I to nic, że pod wodą niczego nie widać (bo jej przezroczystość równała się zeru, a zatem była to praca po omacku), i to nic, że zanurkować trzeba na trzy metry pod powierzchnię i przebywać tam przez okres czasu potrzebny do zawiązania linki - bo skoro chłopak młody, sprawny, to z pewnością da sobie radę, no nie? A fakt, że ów młodzieniec śmiertelnie przestraszony..? No to co..?! Któż by sobie tym w ogóle głowę zaprzątał..? Skacz chłopie i rób..! Ot, co...
Ale… No właśnie, bo zawsze jest jakieś "ale", prawda..? Owszem, chłopak był przestraszony (i to bardzo), było to zresztą dość wyraźnie po nim widać, ale bynajmniej akurat nie tym zadaniem, które miał wykonać, ale najprawdopodobniej samym faktem osobistego jego wyznaczenia przez jednego z głównych szefów "we własnej osobie", który wyłowił go z tłumku stojących wokoło robotników i z pewnością sobie ten fakt zapamiętał - a jak wiemy, z szefami żartów nie ma. Bo co to będzie, jeśli się nie uda i zawiedzie pokładane w nim nadzieje..? Nawet jeśli nikogo to w tym momencie nie obchodziło, na ile w ogóle zdolny jest to zadanie wykonać, bo został on do niego wyznaczony i koniec..! Wskoczył jednak do wody (razem z tą swoją "duszą na ramieniu") i po trzech (zaledwie) pierwszych nieudanych próbach w końcu się z tą robotą uporał, a cała ta operacja trwała jedynie z 20 minut..! Zatem, po dosłownie niecałej pół godzince już następna wiązka kęsów była wyładowywana na brzeg. Koniec sprawy więc i kłopot z głowy…
I co, jednak można było rozwiązać ów problem w tak krótkim czasie..? A tyle było debat, dyskusji i niepotrzebnego postoju..! Dlaczego więc, skoro rozwiązanie okazało się aż tak proste oraz w sumie wcale nie zabierające nazbyt dużo cennego czasu..? Dlaczego zatem tenże chłopak od razu nie zgłosił się do tej roboty, a tylko stał obok i temu wszystkiemu się jedynie przyglądał..? Skoro potrafił, bo udowodnił to przecież..? Musiał dopiero przyjechać jakiś Ważny Ktoś i osobiście wyłuskać kogoś takiego z ludzkiej ciżby, "tupiąc" przy tym gniewnie nogą"..?
I otóż to… Sęk bowiem w tym, iż ów młodzieniec kamuflował się zapewne (a było w pobliżu takich osób z pewnością więcej) z jednego bardzo ważnego powodu, który potem dane mi było poznać i zaobserwować, a mianowicie; kiedy już wyszedł z wody, to nie tylko że żaden z Foremanów nie poczytał mu tego jako zasługi i nawet nie okazał mu z tego powodu wdzięczności, ale i jeszcze pognał go natychmiast z powrotem do roboty, bo przecież stracono nieco czasu i trzeba go teraz szybko nadrobić..! I nawet nie pozwolono mu przebrać się z tych przemoczonych ciuchów (miał na sobie wprawdzie jedynie szorty i skarpetki, ale przesiąknięte "do suchej nitki", to jasne) i tak ociekający wodą na stanowisko swojej pracy powrócił. No cóż, folklor…
A zapytacie zapewne; a ewentualna zapłata, jakaś premia za wybawienie z kłopotu..? No przecież w końcu się jakoś przysłużył, czyż nie..? Odpowiem więc; "Ha, ha, ha…" Rozmawiałem później o tym z kilkoma tutejszymi osobami i każda z nich twierdziła to samo, że teraz to dopiero on będzie miał „przechlapane” – bowiem, jak już się okazało, podołał temu zadaniu, a jednak mimo tego się... nie zgłosił..! Dlaczego więc, skoro wiedział (lub mógł przypuszczać), że da sobie z tym radę..? Toż przecież SAMI szefowie musieli aż tutaj się fatygować – do samego portu – odrywając się zapewne od swoich krewetek i szampana, żeby pokazać paluchem, ot, tak na "chybił-trafił" pierwszego z brzegu młodego gościa, który nie mając już wówczas żadnego wyjścia, przymuszony sytuacją i nawet bez specjalnego wysiłku załatwił sprawę w zaledwie 20 minut..! Oj, czekaj..! Niech no tylko Pan Szef zainteresuje się dalszym ciągiem tego incydentu, to już odpowiednio ci za to "podziękuje"..! A jeśli w dodatku z powodu takiego przestoju dostanie "po kieszeni"..?! Ufff… O ho, ho… To już wtedy lepiej udawaj, że się nigdy nie urodziłeś, że "ty to nie ty"… Czy już zatem wszystko jasne, Moi Drodzy W. Cz. Czytelnicy..?
Obserwowałem potem jeszcze przez kilka chwil tegoż chłopaka i zauważyłem, że spogląda on dość często na swój lewy nadgarstek grzebiąc coś przy nim nerwowo. Zainteresowałem się więc tym przez moment i odkryłem, iż majstruje on wciąż przy swoim ręcznym zegarku, kręcąc przy tym głową z wyraźną dezaprobatą i rezygnacją. Od razu się domyśliłem o co chodzi, było to bowiem aż nad wyraz jasne. Chłopak ów bowiem, kiedy już został przez tego swojego grubaśnego pryncypała osobiście do owego zadania wyznaczony, najprawdopodobniej z wrażenia lub z przestrachu, skacząc do wody zapomniał w ogóle zdjąć swój zegarek i oddać go któremuś z kolegów na ten czas do potrzymania. Zanurkował więc, mając go wciąż zapiętego na ręce i w ten oto sposób "załatwił" go sobie na amen. Bo jak wszyscy dobrze wiemy, takie dalekowschodnie zegarki "made in… (gdzieś tam)…" są "waterproof" (ależ oczywiście, jak najbardziej!), bo przecież tak jest napisane na ich cyferblatach, ale w rzeczywistości jest z nimi tak jak w tym kawale "z długą brodą"; są wodoszczelne, a jakże! - bo jak już wodę do środka wpuszczą, to już za nic w świecie jej nie wypuszczą..! Ot, co…
Poszedłem więc do owego młodziana na keję i bez wahania wcisnąłem mu do ręki mój własny, prawie nowy zegarek, mówiąc przy tym; "Christmas gift". To w końcu nie majątek przecież (mój zegarek był zwykłym elektronicznym kwarcowym Sharpem, kupionym w Polsce za jakieś, powiedzmy, z 60-70 złotych), ale być może dla tego człowieka stanowić mógł bardzo cenną rzecz, widać to było zresztą po jego żalu jaki okazywał po stracie swojego czasomierza (również "nie najwyższej próby" szczerze mówiąc, obejrzałem go sobie rzecz jasna, to wiem). I wtedy miałem nagle wręcz niepowtarzalną okazję przyjrzeć się reakcji takiego zwykłego, szarego, przeciętnego człowieka z Azji obdarowanego czymś, na co zupełnie nie liczył - to była niemalże eksplozja radości..! Ależ mi się wówczas zrobiło głupio, przez moment to nawet pożałowałem mojego pomysłu, uważając go jednak za nazbyt pretensjonalny (a nawet i popisowy!). Chłopak bowiem zachował się tak, jakbym mu co najmniej wręczył sztabkę złota, zupełnie się tego nie spodziewałem i prawdę mówiąc, poczułem się wtedy z tegoż powodu szalenie niezręcznie. Bo zaczął mi on nagle… "bić pokłony" (sic!), jak jakiemuś maharadży, a jego podziękowaniom wprost nie było końca..! Dosłownie aż musiałem stamtąd czym prędzej uciekać, zasłaniając się tłumaczeniami o nadmiarze zajęć, które na mnie czekają, bo w przeciwnym razie chyba długo bym się jeszcze od niego nie odczepił.
I nie tylko od niego zresztą… Zleciało się bowiem jeszcze kilku innych ludzi, ażeby przyjrzeć się temu podarkowi, a wiedząc przecież jaki skład narodowościowy stanowiła załoga naszego statku, powtarzali często; "Poland good, Poland good"… No cóż - miłe to było, nawet bardzo, nie przeczę - ale jednak zwiałem stamtąd jak najszybciej, rzucając jeszcze za siebie w pośpiechu; "Merry Christmas", ale jednocześnie pomyślałem sobie; "ot, taki zwykły, pozornie niewiele znaczący gest, a ile dobrego dla opinii naszego kraju może przysporzyć, prawda..?" Poczułem się nawet przez moment szalenie dumnym z tego faktu, podejrzewałem bowiem, iż właśnie takie gesty mogą być o wiele bardziej znaczące, niźli starania nawet i samych Ambasadorów w danym kraju (ależ wysoko sięgam, no nie..? Sodówa..?), bo przecież są to relacje pomiędzy zwykłymi, przeciętnymi obywatelami, a nie na najwyższych szczeblach, gdzie kontakty są z pewnością zupełnie innego rodzaju. Toteż przyznać muszę nieskromnie (no niechaj się jeszcze trochę powychwalam, skoro mam wreszcie te swoje „pięć minut”..! Mogę..?), że owe "Poland good" zabrzmiało mi w uszach nieco jak muzyka… Ale jednak i tak bardzo szybko stamtąd zwiałem, bo przecież nie przypuszczacie chyba, ażebym się ową sytuacją upajał..!? Ależ..!
No tak - ale dosyć już tego "kadzenia" (i to komu..?! Sobie samemu..! O Boże..!), zmieńmy wątek i powróćmy już do naszej gwiazdkowej atmosfery oraz rzecz jasna do świątecznych przygotowań.

O właśnie – skoro wątek „wigilijnego kawałka ładunkowego żelastwa” oraz „wigilijnego zegareczka” mamy już poza sobą, to już chyba najwyższy czas na celebrę... prawdziwej Wigilii, czyż..? No cóż, to oczywiście święta racja, ale ten wyraz „prawdziwa” koniecznie jednak muszę zamknąć w cudzysłów, jako że...
Ale o tym już w odcinku numer cztery...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020