Geoblog.pl    louis    Podróże    Sri Lanka - Colombo    Sri Lanka - Colombo-5
Zwiń mapę
2018
23
lis

Sri Lanka - Colombo-5

 
Sri Lanka
Sri Lanka, Colombo Harbour
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Przypominam – jest wigilijny wieczór, a my – zamiast przy stole – czekamy sobie „ubrani na świąteczno-roboczo” na naszych manewrowych stanowiskach na dziobie i rufie w oczekiwaniu na... przeholunek naszego statku w zupełnie inne miejsce postoju w porcie Colombo...

Ale jest..! Jest wreszcie decyzja w naszej sprawie..! "Urodzili" ją w końcu..! W strasznych bólach, ale jednak jest..! Przeholowani zostaniemy zaledwie na przeciwną stronę basenu portowego, w którym właśnie staliśmy i przycumowani będziemy do północnego falochronu, czyli; powiedzmy - jakieś z 300 metrów od miejsca, w którym aktualnie jesteśmy. No cóż, dobre i to - pomyśleliśmy - ale kiedy zlustrowaliśmy po chwili to miejsce (bo przecież było ono "na wyciągnięcie ręki" od nas), to aż nam szczęki pospadały ze zdziwienia..! Przecież to całe nabrzeże przy falochronie było… pełne stateczków..! Stały tam już jakieś barki, kutry i coś tam jeszcze, a tego wszystkiego było około 10 jednostek..! Czyli co, pomylili się..? Źle coś zrozumieliśmy..? Ale, oczywiście nie - o pomyłce nie mogło być mowy, bowiem na owym falochronie zaczął się właśnie gorączkowy ruch. Zbierały się załogi tych kuterków oraz barek, niektórzy już rzucali swoje cumy i odchodzili od nabrzeża, a zatem..? Zaczynamy..!
„OK, mocujemy holowniki” – przyszło z Mostka polecenie, więc wydajemy szybko naszą linę nad wodę i czekamy na to "coś", co nie wiedzieć dlaczego ktoś nazwał holownikiem. Było to bowiem jakieś potwornie zdezelowane "truchło", niemiłosiernie kopcące i o rachitycznym silniczku, a o zżerającej go rdzy to nawet wspominać nie warto, bo aż z daleka słychać było jej głośne i radosne "mniam, mniam"… A dziury w kadłubie dosłownie na wylot..! Podchodzi więc do nas powolutku ta łajba, my wszyscy zgromadzeni jesteśmy na burcie w pobliżu przelotki, z której wypuściliśmy w dół naszą cumę, oczekujemy na podjęcie jej przez załogę holownika, ażeby już zacząć ją wyluzowywać, aż tu nagle… O rany..!!!
Uwaga, skupcie się teraz czytając te słowa, bo warto! Ta "kupa holowniczego złomu" zaczęła rzecz jasna podczas zbliżania się do naszej wiszącej liny hamować. Czyli, "silnik stop" (usłyszeliśmy wtedy dochodzący stamtąd huk, jakby im co najmniej coś eksplodowało), potem jakiś przeraźliwy zgrzyt przesterowywania maszyny (i znowu huk), później, kiedy już złapali oko naszej liny; "silnik naprzód" i… wtedy… Jak im nagle buchnęło z komina sadzą i dymem, to aż nam serca z przerażenia podskoczyły, aż do samego nieba! Bo rzeczywiście w pierwszej chwili zupełnie nie wiedzieliśmy co się stało..! Huk, eksplozja, kłęby czarnej i tłustej jak olej sadzy, a my… oczywiście w samym środku tego wyziewu..!!!
Tak, właśnie tak! Dostaliśmy z ich komina "strzał" jak z armaty, prosto w nasze twarze..! Z odległości nie większej niż 10 metrów..! Któż mógłby się tego spodziewać..?! W jednej chwili staliśmy się nagle wszyscy dosłownie "od stóp do głów" czarni od sadzy - na twarzach, na rękach, na nogach - wszędzie..! I to tak równomiernie, jakbyśmy się zanurzyli w jakiejś kadzi ową sadzę zawierającej – a do tego jeszcze, była jej na nas dosyć pokaźna warstwa. Na domiar złego, paskudnie tłusta, zaolejona i… gorąca..!!! Aż cud, że nikt z nas nie został tym poparzony..! Dostało się nawet i Bosmanowi, który stał przy windach w pewnym oddaleniu od nas, a jednak i jego ta "przyjemność" nie ominęła. Byliśmy więc teraz cali tym paskudztwem poobklejani – tłustą sadzą, resztkami źle wypalonego mazutu, okopceni, podtruci i przestraszeni. I co teraz..?
Wyglądaliśmy wszyscy dosłownie jak diabły, czarni jak z piekła rodem i jeśliby nam nagle przyszła ochota pochodzić z okazji naszych Świąt "po kolędzie", to już nie trzeba by było żadnej dodatkowej charakteryzacji - diabły "jak malowanie"..! Znaleźć tylko Turonia i Kostuchę i już można ruszać w kurs po domach, nawet bez szopki..! Ale, wcale nam z tego powodu nie było do śmiechu, do jasnej cholery! (Wigilia nie Wigilia, nieważne - muszę jednak sobie ulżyć; Kur… mać..!) Ależ byliśmy wściekli! Wyzwaliśmy tych z holowniczka od kut.., ch.., skur…, itp., ale cóż z tego..? Być może nieco nam ulżyło, ale naszym aparycjom nie pomogło to nic..! I nawet w gardle miało się resztki tego świństwa, a którego wcale nie tak łatwo było się pozbyć..! Człowiek krztusił się i pluł jak gruźlik, a ślina była koloru i konsystencji niemalże jak smoły..! I powtórzę jeszcze raz – całe szczęście, że obeszło się bez nieszczęśliwego wypadku! Byliśmy "tylko" brudni… Co za rachityczny sprzęt..! Toż owe elefanty byłyby w tej sytuacji znacznie lepsze niźli taki, pożal się Boże "holownik"..! Tfu..!
Ale to jeszcze wcale nie koniec naszej "wigilijnej manewrowej wieczerzy", o nie..! Rzuciliśmy nasze liny, odcumowaliśmy, ale w międzyczasie ruch przy owym falochronie... zamarł..! Część stateczków już się stamtąd powynosiła, ale pozostały tam jeszcze dwie barki, które nie mając żadnego własnego napędu, ruszyć się przecież same nie mogły..! A co..? Nikt z tutejszych władz o tym wcześniej nie wiedział..? Niespodzianka..? Toteż znowu Ktoś Bardzo Ważny, tak ad hoc zadecydował, ażeby wobec tego odciągnąć je holownikiem - czyli; póki co, mamy rzucić jeden z naszych (sic!), bo przecież innego w porcie tak od razu nie znajdą..! A my w międzyczasie poczekamy sobie, dryfując na środku basenu tak długo, aż holowniczek upora się z tymi bareczkami, czyli zawiezie je "gdzieś tam" w głąb portu (kolejna co najmniej godzina czekania!), a potem ponownie go zamocujemy i będziemy już cumować do falochronu...
Genialne rozwiązanie..! Czyli co..? Mamy więc rzucić hol naszego "truposza", żeby potem znowu "dostać w mordę" jego sadzą i mazutem podczas jego ponownego mocowania..??? To nikt nie przyjął do wiadomości tego zdarzenia..? Przecież natychmiast je zgłosiłem..! A w dodatku, wciąż jeszcze jesteśmy na tych samych manewrach - brudni, oblepieni i wściekli..! Nic wielkiego się na szczęście nie stało, do dramatu nie doszło, ale kto nam teraz zagwarantuje, że to bydlę za drugim razem nie wystrzeli nam w nasze twarze znacznie skuteczniej i być może, tym razem już tragicznie..?! O nie..! Mowy nawet nie ma, żebyśmy się ponownie do tego "trupa" zbliżyli, bo tym razem to jeszcze kogoś z nas zabije! I oczywiście kolejne debaty… UKF-ka "w ruch" i "bla, bla, bla"… Pan Pilot kontaktował się z Harbour Master co robić dalej (więc znowu z pół godziny gadania!).
Lecz na czym w końcu stanęło..? Ot, przysłano jakiś inny holownik (to jednak się znalazł!?) do tychże barek, ale z kolei tym razem okazało się, że… ich załogi w międzyczasie się gdzieś rozlazły..! Nie było więc komu przyczepić lin, ot co..! No, koniec świata..! A my stoimy na środku portowego basenu, nadal czekamy, tym razem na znalezienie jakichś ludków na te barki, żeby mogli je obsłużyć i odpłynąć z nimi "gdzieś tam", a potem pomóc w ich zacumowaniu (znowu z pół godziny!)… O rety..! Aż mi się już nie chce pisać o dalszych szczegółach tej całej komedii (chociaż byłoby jeszcze o czym, oj tak..!)
Zakończę zatem już ten wątek, ten opis naszych "szalonych wigilijnych manewrów". Szkoda po prostu nerwów i waszego cennego czasu, temat ten bowiem powoli zaczął się już stawać zbyt nużący… Dodam jeszcze jedynie, iż przycumowaliśmy wreszcie do tegoż falochronu… późnym wieczorem..! (Rybki oczywiście wystygły, a jakże!) Potem dokładna kąpiel, żeby z diabła na powrót stać się człowiekiem (a szorowałem się z tego "dziadostwa" z pewnością z ponad godzinę!) i kiedy już znowu zebraliśmy się w mesie, to była to już godzina… druga w nocy..! No cóż… Wesołych Świąt..!
Ale… Nigdy nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło..! Potwierdziło się bowiem w pełni nie tylko to powiedzenie, ale i również takie, że "droga do Raju prowadzi przez Piekło". A wiecie dlaczego..? Bo cały dzień 25-go Grudnia oraz dzień następny – i to aż do samego późnego wieczora! – mieliśmy dzięki temu wolne..! Nie było wyładunku (bo i jak niby..? Na falochronie..?) i czekać musieliśmy tak długo, aż ów Bardzo Ważny Statek wyładuje to, z czym tutaj przyjechał i zrobi nam ponownie miejsce przy naszym poprzednim nabrzeżu. Otóż to..! A zatem - po co było kląć "na czym świat stoi", i to jeszcze w samą Wigilię..? Sorry więc… To już się nigdy więcej nie powtórzy, obiecuję…
A cóż takiego ciekawego robiliśmy przez cały ten czas, skoro już los tak sowicie wynagrodził nam stratę naszej Wigilijnej Wieczerzy..? Otóż - odpoczynek, odpoczynek i jeszcze raz odpoczynek. A co, nie należy się..? Trochę spacerów, wyjście do miasta, przesiadywanie na falochronie, opalanko, a niektórzy z nas to i nawet zażywali morskich kąpieli. Jednak ja w tejże "zupie" wolałem się nie taplać (choć od strony morza woda była znacznie czystsza aniżeli w porcie - to znaczy; "mniej brudna"), zupełnie więc nie korzystałem z dobrodziejstw kąpieli i ograniczyłem się jedynie do relaksu na brzegu, obserwacji poczynań moich kolegów oraz rybaków, którzy w pobliżu rozciągali swoje sieci…
O, i w tym właśnie miejscu chcę napisać o owym zdarzeniu, o którym już wcześniej wspomniałem – o incydencie, który tutaj zaistniał i stał się dla mnie podstawą pomysłu do pewnego wierszydła, którym... – no cóż, niestety, ale jednak będę chciał Was w następnych odcinkach uraczyć! Tak, wiem, rozochociłem się nieco, ale przecież obowiązku „konsumpcji” tej lektury nie ma, prawda..? Można więc śmiało ten kolejny wierszowany fragmencik pominąć, zupełnie bez szkody dla ciągłości opowieści z Colombo.
Już z góry zresztą przepraszam za nieco żartobliwą konwencję tegoż "tworu" - za formę, która być może jest "nie na miejscu" i zdecydowanie nie pasuje do nastroju "oryginału", czyli epizodu, który był kanwą tego pomysłu, bo było to jednak zdarzenie dość tragiczne. Ale… Najpierw poczytajcie wszystko to, co poniżej, a dopiero potem sami zdecydujcie czy mnie za to potępić, czy też raczej mi wybaczyć i przymknąć nieco oko na moje niestosowne (przyznaję!) zachowanie…
Niedaleko falochronu bujało się na falach kilka rybackich łódeczek. Ludzie w nich się znajdujący zarzucali swoje sieci w sposób bardzo specyficzny - mianowicie, wydawali je (czyli wyluzowywali) poza burtę, a kilku innych (bodajże ze trzy osoby) znajdujących się w tym czasie w wodzie (i pływających wokół tych łódek) rozciągało te sieci, ciągnąc za sobą ich końcówki w taki sposób, iż formowali z nich dość duże koło. Czyli powstawało wtedy coś w rodzaju okręgu, zbudowanego z tych sieci właśnie i sięgającego z kilka metrów pod powierzchnię wody. Fachowcy taki rodzaj sieci nazywają "okrężnicą", jednakże te tutejsze były ich prymitywną odmianą, bo tworzoną przy pomocy ludzkich mięśni, nie zaś wind albo odpowiednich silniczków znajdujących się na kutrach, dlatego też wymagało to obecności w wodzie kilku pływaków, którzy ten sprzęt za sobą musieli ciągnąć, aż do momentu całkowitego zamknięcia takiego koła. (Ufff… Mam nadzieję, że nie zawikłałem owego opisu zanadto, że jednak udało mi się wystarczająco jasno to scharakteryzować).
Owa tworzona z tych sieci okrężnica znajdowała się w niedalekiej odległości od falochronu, jednakże na tyle daleko, ażeby była to już głęboka woda (bo przecież połowy takim sprzętem na płyciznach nie miałyby większego sensu), toteż obserwując owe czynności z brzegu nie byłem w stanie dokładnie dostrzec wszystkich szczegółów - nie widziałem ani wyławianych przez nich ryb, ani fragmentów sieci (jedynie ich bojeczki), ani wnętrza łódeczek, zaś tychże osób, które pływały w tym czasie w wodzie nie było widać niemalże w ogóle. Jedynie od czasu do czasu pośród niewielkich fal mignęła mi głowa któregoś z tych ludzi, kiedy to akurat ciągnął za sobą fragment sieci.
Same połowy natomiast wyglądały w ten sposób, iż ów okrąg zmniejszał sukcesywnie swoją średnicę, łódeczki zbliżały się bowiem wciąż do siebie, a ich załogi wybierały z powrotem na pokład nadmiar sieci. I robiły tak aż do momentu, w którym takie zatoczone przez nich sieciowe koło osiągało, powiedzmy, z 5-6 metrów średnicy - sądzę że nie więcej. I wówczas "stop", łapali w ręce jakieś podbieraki na długich tyczkach, tzw. kasarki zakończone kółkami z siatką i wybierali z tegoż potrzasku uwięzione tam ryby, ładując je do swoich łódek. Nie mam zupełnie pojęcia jakie to były gatunki ryb, ile ich było i dlaczego nie uciekały w głębinę, a jedynie trzymały się powierzchni, skąd łatwo dawały się wyłapywać (być może owe sieci były jednak w jakiś sposób pod wodą spinane razem, albo zaciągane sznurami, tworząc zamknięte dno, nie wiem), ale nie to przecież jest najważniejsze. Chodzi o samą metodę - była dość ciekawa i z całą pewnością skuteczna, bo przecież w przeciwnym razie nie stosowano by jej tak często.
Piszę tak, bo takich właśnie operacji od zarzucenia sieci do ich zaciśnięcia, wybrania z nich wszelkich łupów, aż do ponownego ich rozciągnięcia przez tychże pływaków, zdążyłem sobie poobserwować (nie całych oczywiście) ze cztery, może z pięć, kiedy to nagle, któregoś razu przebieg jednej z nich został bardzo poważnie zakłócony. Dobiegły nas bowiem od strony tych łódeczek głośne krzyki, a spoglądając w tamtą stronę w zaintrygowaniu owym hałasem, zauważyliśmy, że rozpościeranie sieciowego koła nagle przerwano. Ludzie w łódkach rozpoczęli natomiast gwałtowne wiosłowanie w kierunku jednego z tychże znajdujących się w wodzie ludzi, a już po chwili widzieliśmy z oddali, że wciągają kogoś bardzo szybko na swój pokład. Stało się więc od razu dla nas jasne, iż temu człowiekowi coś się w wodzie przydarzyło, ale rzecz jasna nie mogliśmy wiedzieć, ani z tej odległości dostrzec cóż to takiego było. Może atak rekina..? Ukąszenie przez morskiego węża..? A może, po prostu, poważne skaleczenie się o jakąś ostrą część sieci (jeśli w ogóle takowe części tam były)..?
Nie, nie widzieliśmy tego i co najwyżej mogliśmy podyskutować sobie przez chwilę, tak "na gorąco" między sobą (a było nas wówczas na tym falochronie chyba z pięć osób), prześcigając się w domysłach na ten temat, ale… Los zrządził tak, iż niebawem mogliśmy się tego dowiedzieć (choć częściowo) oraz mieliśmy okazję zobaczyć tego poszkodowanego człowieka z bliska na własne oczy. Dostrzegliśmy bowiem, iż inni pływacy również zostali w pośpiechu wciągnięci na pokłady łódeczek, natomiast jedna z nich - właśnie ta, na której znajdował się ów nieszczęśnik zmierzała dokładnie w naszym kierunku..! A zatem domyśliliśmy się, iż jednak stało się coś na tyle poważnego, że aż musiano powrócić z tym rybakiem na brzeg (a nasz falochron był właśnie dla nich punktem najbliższym), toteż z tym większą ciekawością podchodziliśmy w pobliże miejsca, do którego zmierzała łódka - aby zobaczyć z bliska co się przydarzyło, kiedy już dotrą do naszego brzegu. Bo może trzeba będzie w czymś pomóc..?
No i już po zaledwie kilku minutach zobaczyliśmy co się stało i już nie było potrzeby snuć domysłów na temat tego wydarzenia. Z łódki, która przybiła do falochronu wysiadły trzy osoby - dwóch wioślarzy oraz ów pływak, u którego na prawej nodze zauważyliśmy dość poważną szarpaną ranę na udzie – z przodu, z dziesięć centymetrów powyżej kolana. Rana nie była zbyt wielka, jednakże dość głęboka i obficie krwawiąca. Ufff… A więc jednak..?! Wyglądało na to, że jednak jakiś morski stwór go zaatakował..! Ciekawe co..? Rekin..? (To chyba rana jednak zbyt mała) Barrakuda..? (Atakują człowieka..? I w ogóle – są one w tutejszych wodach..?) Czy też jeszcze coś innego..? (Może są tu jakieś inne gatunki uzębionych agresywnych ryb..?)
Podeszliśmy więc szybko do nich i natychmiast zaoferowaliśmy naszą pomoc, informując ich, że na statku mamy na pewno odpowiednie leki oraz środki opatrunkowe, itp., ale oni o dziwo… odmówili..! I w dodatku bardzo stanowczo i bez wahania, kiwając przy tym dość gwałtownie w sposób przeczący głowami..! No, ciekawe to... A dlaczego..? Przecież ten chłopak wymagał takiej pomocy, bo rana była jednak poważna i nie rozumieliśmy dlaczego niby mieliby ci ludzie coś takiego lekceważyć..!? Ale… po chwili już wszystko zrozumieliśmy. Wytłumaczyli nam oni bowiem (choć bardzo słabo mówili po angielsku - ba, tak właściwie to prawie nic, raczej się wszystkiego po ich gestykulacji domyślaliśmy), że jest to dla nich codziennością, że takie wypadki zdarzają się im stosunkowo często i w związku z tym muszą być przecież na coś takiego przygotowani we własnym zakresie, nie zaś liczyć za każdym razem na jakąś przygodną pomoc kogoś, kto akurat znalazł się w ich pobliżu (dzisiaj to właśnie byliśmy my). Toteż już za chwilę sobie z tym poradzą, natomiast za zaofiarowaną przez nas pomoc bardzo serdecznie dziękują…
No tak, to było bardzo logiczne wyjaśnienie. Bo rzeczywiście trudno byłoby się spodziewać, ażeby ludzie na co dzień parający się taką robotą jak połowy w miejscach gdzie narażeni są nieustannie na jakieś ataki wrogów z morskich głębin, nie byli na to przygotowani..! No przecież robią to już od pokoleń..! A zatem, zapytacie zapewne, jak owi ludzie załatwili sprawę tegoż chłopaka i jego krwawiącej rany, prawda? Otóż - to nie oni ją załatwili, ale inni, którzy już niebawem do nich dołączyli. Ktoś z tych rybaków zawsze przebywał w czasie takich połowów na brzegu (czyli, krótko mówiąc, był to taki strażnik, który zawsze obserwował i czuwał) i kiedy tylko zdarzało się coś podobnego, jak na przykład to co miało miejsce dzisiaj, to natychmiast podejmował odpowiednie kroki. Ot, od razu zawiadamiał kogo trzeba, organizował transport dla takiego delikwenta, którego potem, już gdzieś tam w mieście, jakiś lekarz albo ktoś wprawiony w takich sprawach odpowiednio opatrywał. I po kłopocie…
"Po kłopocie"..? Czyżby..? Owszem, efekty takich wypadków (czyli właśnie takie rany) są zatem na bieżąco w jakiś sposób leczone, opatrywane, zapewne aż do czasu całkowitego ich zabliźnienia, ale jednak ślady po nich pozostają na całe życie..! I to ślady bardzo poważne..! Obserwując bowiem tegoż poszkodowanego, zanim go w końcu nie zabrano stąd jakąś motorową rykszą, zdążyłem mu się w międzyczasie przyjrzeć - tzn. jego rękom, nogom i plecom - i zauważyłem na jego ciele już kilka (!) dość sporej wielkości szram, powstałych być może po bardzo podobnych wydarzeniach do tego, które właśnie dziś miało tu miejsce. A w dodatku - nie on jeden był tak "pokiereszowany"..! Ci dwaj wioślarze również mieli na sobie kilka podobnych śladów, różnego rodzaju blizny i w różnych miejscach, a zatem wypadałoby tylko tych ludzi za tę ich odwagę i niezłomną determinację podziwiać. No cóż, ale tak już czasem bywa na tym świecie, że niektórzy muszą na "swój chleb" zapracować w warunkach bardzo niebezpiecznych, parając się takimi zajęciami, w których ciągle im coś zagraża, ich życiu i zdrowiu. Ot, podziwiać - chciałoby się nawet rzec; to są właśnie prawdziwi ludzie morza!
Ale… Kiedy już ów poszkodowany chłopak odjechał gdzieś tą rykszą (tak na marginesie; był to zupełnie inny pojazd niż ten, którym ja wybrałem się na moją wycieczkę, ta była szara i wyglądała niemalże jak zadaszony skuter, zaś kierowca siedział z przodu) i zanim ci dwaj rybacy powrócili do swojej pracy (tak, tak - powrócili do pracy..!) spróbowaliśmy jeszcze "wyciągnąć" z nich jakieś szczegóły dotyczące tegoż wypadku, a mianowicie; głównie informację dotyczącą tego stwora, który tego nieszczęsnego chłopaka z głębiny zaatakował. Cóż to w ogóle było..? Czy mogliby nam to powiedzieć, bo przecież byliśmy tym przeogromnie zaintrygowani (a jakżeby inaczej?). Ale oni wzruszali tylko ramionami i odpowiadali, że tacy całkiem pewni to oni nie są (sic?!). Może to był jakiś mały rekinek, może coś innego…
No, po prostu nie byli nam w stanie udzielić konkretnej odpowiedzi..! Wielkie nieba..! Jak to w ogóle możliwe..? Czy choćby po rodzaju doznanych ran nie można by było się zorientować w takiej sprawie, stykając się przecież z takimi wydarzeniami z pewnością od wielu, wielu lat..? Oj, coś nam tu jednak nie grało… Czyżby nie chcieli z jakiegoś powodu nam tego powiedzieć, nie mogli, albo po prostu naprawdę nie mieli pojęcia..? No cóż, my przecież tych wód oblewających Sri Lankę nie znaliśmy, toteż musieliśmy przyjąć ich tłumaczenia "za dobrą monetę", skoro więc powiedzieli, że pewni nie są, to znaczy, że tak jest i tyle..! Koniec sprawy..! Ot, co…

Koniec odcinka piątego. Ale już w następnym... o ho ho, czeka Was ta „wierszowana katorga”, o której już wspominałem. Zatem zapraszam...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020