Geoblog.pl    louis    Podróże    Porty w Europie    Wielka Brytania-1
Zwiń mapę
2018
29
lis

Wielka Brytania-1

 
Wielka Brytania
Wielka Brytania, Ipswich
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 1214 km
 
Teraz czas na „wyliczankę angielsko-szkocko-walijsko-półncnoirlandzką", czyli de facto... „wyliczankę brytyjską”, wiadomo...

Shoreham – Anglia – Niezbyt duże miasto położone w pobliżu Brighton, u ujścia niewielkiej, wpadającej do Kanału La Manche rzeczki Adur. A ładunki stąd? No cóż – węgiel, węgiel i jeszcze raz węgiel.

Llanddullas – Walia – zabiera się stąd tylko i wyłącznie pokruszone kamienie, a po które zajeżdżaliśmy tutaj aż czterokrotnie. Jednakże, o mojej tutaj wizycie w Lipcu 1988 napiszę osobny rozdział, bo akurat wtedy „posadziłem” nasz statek na tutejszej mieliźnie, więc akurat będzie w tym wypadku o czym pisać. Stało się to raczej z mojej własnej winy – przyznaję – ale jednak... nie aż tak do końca, więc „w razie wojny”, gdyby Armator bardzo chciał się mnie za to uczepić, to miałem jak się bronić.
Zresztą, nikt w Londynie wielkiego „halo” z tego nie czynił, bowiem po zbadaniu sprawy nasi Superintendenci uznali, iż zostałem przez miejscowego Foremana niestety dość poważnie zmylony co do aktualnych głębokości przy kei, więc do moich racji natychmiast się przychylili, już przenigdy więcej tego tematu nie drążąc.
Zwłaszcza że takie „numerki” zdarzały się w tym porciku nawet dość regularnie, bowiem przynajmniej jeden statek na tydzień doznawał tu dokładnie tej samej „przyjemności”, co my wtedy. Ale o szczegółach napiszę już w tym planowanym przeze mnie odrębnym rozdziale.

Portbury – Anglia – Porcik w pobliżu Bristolu, na południowym brzegu uchodzącej w tym miejscu do Atlantyku rzeki Severn. Jedna niewielka keja, przy której „wyrzucaliśmy” wówczas jakiś węgielek z Holandii, aby zaraz potem – uwaga! – popłynąć dokładnie na przeciwny brzeg tej samej rzeki do Cardiff po... węgiel do Holandii! Ech, ja tego światowego biznesu i tak nigdy nie zrozumiem.

Felixstowe – Anglia – Niewielkie miasto (chociaż port jednak jest bardzo duży) położone u samego ujścia małej rzeki Orwell, no i... oczywiście – mówiąc nieco żartobliwie - dokładnie tak się tam człowiek czuje, dosłownie jak u pisarza Orwella. Wszędzie dookoła bowiem jest tu krajobraz tylko i wyłącznie typowo przemysłowy, jest tu szaro, buro i brudno, co zawsze wzbudzało wielce ponurą atmosferę, a w nas odczucia pewnego rodzaju... nierealności. Ot, a zatem, w istocie jak u Orwella, prawda..?

Cardiff – Walia – A zatem jesteśmy już w tej stolicy Walii. No i co? – zapytacie. No i pstro..! – odpowiem. O, i to powinno być absolutnie jedynym tekstem w tym akapicie..! Tak, to wcale nie żart – powinienem teraz rzeczywiście walnąć w końcu ze złością pięścią w stół i wykrzyczeć; „dość tego!”
Takie porty bowiem są dla nas, marynarzy, prawdziwą udręką – ani do knajpki pójść nie można, bo jest tu może zaledwie jakiś jeden pub na kilometr, w dodatku pusty jak przysłowiowy „żydowski sklep”, zupełnie bez klienteli. Ani pozwiedzać nie ma czego, ani nawet – co już jest w tym wszystkim najgorsze – na żaden spacerek się wybrać nie można, bo tzw. „okoliczności przyrody”, to jedynie zwykła zwiędła trawa i jakieś rachityczne krzaczki, pomiędzy którymi zresztą nieustannie jeżdżą samochody. I jeszcze w dodatku... PO NIEWŁAŚCIWEJ STRONIE DROGI, PO LEWEJ! Ufff...
Ale za to wszelakiej maści inspektorów „od wszystkiego” jest z kolei dostatek! Przyłazi więc „to-to” ciągle do nas na jakieś kontrole, gnębiąc swoją obecnością marynarzy wręcz „do żywego”, pokazując przy tej okazji wszem i wobec „co to nie oni”, jakie to z nich wielkie paniska, bez których – oczywiście, a jakże..! – wszystko by się w naszym morskim biznesie pozawalało.
A nadmienić muszę, że akurat tutaj, w Wielkiej Brytanii, jest tych darmozjadów najwięcej, wszak ostatnimi czasy rządzi tu pewna prawidłowość – pracują w portach „rdzenni Brytyjczycy” pochodzący z ich dawnych kolonii, głównie Hindusi oraz anglojęzyczni Afrykanie, natomiast miejscowi ważniacy jedynie… kontrolują, przeprowadzają „niezbędne” inspekcje i tzw. audyty, wypełniając przy tych okazjach całe stosy papierzysk, których i tak nikt nigdy nie czyta.
A zatem, cóż ja w ogóle mogę wam stąd zrelacjonować..? No chyba tylko to, że ładowaliśmy tu węgiel do holenderskiego Vlissingen, lub to, że kiedy wybrałem się na spacerek do miasta, to pamiętam z niego jedynie jakieś wielkie rondo, przez które za cholerę nie mogłem się na drugą stronę przedostać!
Krążyłem więc wokoło niego jak ten głupol, wciąż szukając jakiegoś bezpiecznego przejścia, a gdy w końcu mi się to udało, to z kolei natrafiłem jedynie na jakiś niewielki supermarket, stojący... prawie że w szczerym polu. A żeby było jeszcze śmieszniej dodam, że to wcale nie były jakieś peryferie tego miasta, ale jego centrum! Bo ono właśnie tak wygląda – mocno „rozstrzelona” zabudowa, a pomiędzy domkami cała sieć asfaltowych dróg. I na tym koniec. O właśnie, skoro napisałem „koniec”, to... rzeczywiście skończmy już z tym, ok..?

Swansea – Walia – Oczywiście znowu węgiel, tym razem jego załadunek. A miasteczko? Jak ono wygląda..? Ano... a niby skąd ja mam to wiedzieć, skoro wolnego czasu tutaj jak na lekarstwo..? Moi drodzy, mogę więc kolejny już raz napisać: aleśmy się Swansea nazwiedzali, prawda? Ale cóż począć, skoro właśnie tak w większości europejskich portów sprawy się mają..?
Nic zatem innego, jak tylko siedzieć z d.... na statku i co najwyżej w wolnym czasie dobrze się wyspać, jeśli już trafia się taka okazja, ale już broń Boże na te ich wręcz nieziemsko zaśmiecone (tak, to prawdziwa bolączka Wyspiarzy, śmieci na ulicach! Oczywiście to nie oni sami śmiecą, ale… tylko i wyłącznie przybysze, głównie marynarze, rzecz jasna! Tfu!) tereny się nie zapuszczać, bo zanim się w ogóle gdziekolwiek dotrze, to... minie tyle czasu, że już trzeba z powrotem gnać na statek. Podobnie jest zresztą i w innych portach Walii, a już zwłaszcza tutaj, właśnie w Swansea, gdzie marynarzom pozostaje już tylko usiąść na jakimś krawężniku i rzewnie zapłakać. Kiedy w tym porcie wybrałem się kiedyś do miasta, to… natychmiast zrobiłem „przepisowy w tył zwrot”, nie mogąc już więcej ścierpieć widoku brudu i pustkowia. Ot, co... Szkoda słów…

Hunterston – Szkocja – Hunterston, a cóż to takiego jest..? – zapytacie od razu. Więc odpowiadam: to nazwa wielkiego i dość daleko wychodzącego w morze pirsu, którego „nasadą” jest małe miasteczko Fairlie. Leży ono w Zatoce Clyde w północnej Szkocji i jest częścią aglomeracji Glasgow, wraz z pobliskimi portami Rothesay, Finnart, Largs oraz Greenock. Wystarczy..? Nnnno!
W porciku tym byłem trzykrotnie, a za każdym razem braliśmy stamąd węgiel do Holandii, skąd z kolei – już po jego wyładunku i wymyciu naszych ładowni – zabieraliśmy… węgiel do Irlandii lub Anglii. Ciekawe, prawda..? Co, dziwicie się temu? No cóż, zapewne nie mniej niż ja sam, a jeżeli wam jeszcze do tego dopowiem, iż te węgle zupełnie się od siebie nie różniły (wiem dobrze, bo za każdym razem z ciekawością wtykałem nos w konosamenty, gdzie zawsze „jak wół stojało” z jakim ładunkiem mamy do czynienia), to dopiero wtedy będziecie prawdziwie zdziwieni, no nie..?
No cóż, takowe „łamańce” dla kogoś w sprawach biznesowych nieobeznanego zawsze będą niezrozumiałe, toteż nawet się tego pojąć nie starajmy, poprzestając jedynie na przyjęciu do wiadomości faktu, że ze szkockiego Hunterston bierze się węgiel, który zawsze ładowany był na nasz statek przez prawie dwie pełne doby. Co najważniejsze jednak, tutejsi stevedorzy zawsze zdejmowali nam cały związany z tym załadunkiem kłopot z głowy, całkowicie biorąc za niego odpowiedzialność, zupełnie niczego od załogi nie chcąc. Ot, na początku pytali nas tylko jakie sobie życzymy zanurzenia na dziobie i rufie na wyjście w morze, a potem już jedynie gorąco nas zachęcali na wyprawę do Fairlie lub Largs, gdzie w fajnych rybackich knajpeczkach można miło spędzić swój wolny czas.
Ha, skoro tak, to oczywiście z radością zawsze z tego korzystaliśmy, wybierając się na długie spacerki po okolicy, a raz to nawet odwiedziliśmy Glasgow, kiedy to nasz Agent swoim samochodem nas na kilka godzin tam podrzucił.
Z tym że, no niestety, ale niczego w nim zwiedzić mi się nie udało, bowiem wtedy cały nasz czas strawiliśmy na łażeniu po jakimś dużym supermarkecie, w którym moi koledzy jak na złość zapragnęli zrobić zakupy, a ja sam szwendać się gdzieś po mieście nie mogłem, bo byłem „przywiązany” do samochodu Agenta, bez którego powrót na statek byłby długi i uciążliwy, jako że do takich „dziur” jak Fairlie żadna lokalna komunikacja publiczna w ogóle tu nie istnieje.
Bałem się zatem przegapić momentu wyjazdu, więc z konieczności… siedziałem sobie przy piwku w pobliskiej knajpce, czekając na kolegów, którzy zresztą również w pewnym pośpiechu (bo Agent, owszem, z chęcią nam tę przysługę wyświadczył, ale potem już nieco do powrotu ponaglał) swoje zakupy robili. Tak więc, kolejny raz nasza kochana „zgrana płyta”: ależ się Glasgow naoglądałem!
Cóż, Glasgow wprawdzie nie, ale za to wspomnianego Fairlie już jak najbardziej tak. Ot, nie tylko że się go aż do woli naoglądałem, ale i nawet złaziłem je całe wzdłuż i wszerz, toteż akurat w tym wypadku na nic narzekać już nie powinienem. Z tym że, no cóż… Jeden stary kościółek, przy nim zabytkowy cmentarz z nagrobkami jeszcze z końca XVII-go wieku (!) i… koniec zwiedzania, bo po prostu w tej dziurze już niczego więcej do oglądania po prostu nie było.
Ach nie – omal bym zapomniał – była tam przecież świetna knajpka, do której wchodziło się od strony morza (bo stała ona dosłownie pięć metrów od brzegu!), a w której razem z miejscowymi rybakami czasem biesiadowaliśmy, raz nawet odkupując od nich za… jedną postawioną im przez nas kolejkę piwa wielgachną skrzynię świeżutkich (ba, jeszcze żywych, dopiero co z połowu przywiezionych) śledzi. Ho ho, ależ one były smaczniutkie, palce lizać! Jednakże najpierw…
Ano właśnie… Najpierw te rybki wspólnie z tymi rybakami na leżących na brzegu morza kamieniach patroszyliśmy (a miejscowe kocury miały przy tym używanie że hej!) – rzecz jasna swoje piwka w tym czasie popijając i sobie z nimi gaworząc (z rybakami oczywiście, a nie z kotami ani tym bardziej ze śledziami!) – a dopiero potem, kiedy już wszystkie tuszki były gotowe (z 50 kilogramów tego było!), nasi nowopoznani szkoccy towarzysze nas z całym tym majdanem do Hunterston zawieźli. Fajnie, no nie..?
Oj tak, niewątpliwie tak. Rzeczywiście było to zdarzeniem wręcz przemiłym, a i sama okolica tej knajpki jest wprost urzekająca. Ot, wyobraźcie to sobie – stoi tuż przy skalistym brzegu morza kamienny domek, w którym urządzony jest niewielki pubik (ale jednak „z duszą”!), a którego drzwi prowadzą wprost w kierunku morza, będąc od jego brzegu dosłownie o pięć kroków.
W ciepłe dni zatem prawie cała klientela tej knajpki nie siedziała w jej środku, ale właśnie na tych nadbrzeżnych kamieniach, skałkach i na pobliskim murku, gdzie przecież rzeczywiście było znacznie milej, no i rzecz jasna w pewnym sensie nawet i egzotycznie, nieprawdaż..? Oj tak, prawdaż. Szkocja naprawdę da się lubić (w przeciwieństwie do drętwej Walii), więc zawsze miło ją wspominam, wybaczając jej nawet te wredne kruki, które mnie kiedyś w Glensandzie w jakimś małym lasku napadły.
Ale nie pora na kruki, powracajmy do Fairlie. Jak już wspomniałem, złaziłem to miasteczko wzdłuż i wszerz, zaglądając tak właściwie wszędzie, gdzie tylko to było możliwe. No, nie powiem, jest ono w sumie dość urokliwe, ale jednak jedna rzecz w nim zupełnie mi się nie podobała. Ba, wkurzała mnie nawet..! Chodzi mianowicie o to, że całe to miasteczko jest od strony wschodniej dokumentnie… odgrodzone od pobliskich wzgórz, na które z niego w żadnym razie dostać się nie można.
Od głównej ulicy (tak właściwie, to „przelotówki” przez całe miasto), biegnącej w linii północ-południe wzdłuż brzegu morza (a ono jest od strony zachodniej) odchodzi kilka przecznic, które łagodnie wznoszą się w kierunku tych wzgórz, wyraźnie do nich prowadząc. Kiedy jednak do końca takiej przecznicy się dochodzi (a dotyczy to dokładnie każdej z nich!), gdzie stoją już ostatnie znajdujące się przy niej domy, to jest ona w poprzek przegrodzona solidnym i wysokim płotem, na którym wiszą ostrzegawcze tablice z rysunkami „złych psów” oraz z napisami „Private Property”. Wyobraźcie więc sobie, że z tego miasteczka można się wydostać tylko i wyłącznie tą jedną jedyną szosą, bowiem na leżące tam dosłownie na wyciągnięcie ręki wzgórza w ogóle się nie można wybrać, bo one są po prostu prywatne. Zakaz wstępu, i już!
Owszem, własność prywatna święta rzecz, lecz… odcinać CAŁE miasteczko od pobliskich gór..?! No niech mi ktoś te przedziwne zasady wytłumaczy, bo ja niestety nie za bardzo je pojmuję.

Chatham – Anglia – Jest to średniej wielkości port położony nad rzeką Medway, prawym dopływie Tamizy. Za każdym razem przywoziliśmy tutaj drzewną tarcicę ze Szwecji, a jej wyładunek przebiegał zawsze bardzo sprawnie i bez żadnych przestojów. Czasu więc tu nie mieliśmy dosłownie na nic, nawet do pobliskiego telefonu bardzo rzadko wyskoczyć można było. Zachodziliśmy tu więc jedynie jak „po ogień”, choć niestety, paradoksalnie, porcik ten zajmował nam w sumie dużo więcej czasu, aniżeli jakikolwiek inny w pobliżu. A to dlatego, że najpierw trzeba było do niego żeglować bardzo wąskim torem wodnym poprzez Medway, by potem wręcz w nieskończoność „wpasowywać się” do tutejszej śluzy, która nawet i dla naszego małego stateczku była ledwo dostępna z uwagi na swoje mikroskopijne rozmiary. Za każdym razem obijaliśmy więc co nieco nasze burty, częstokroć dość spore nawet kawałki farby z nich zdzierając, które to braki potem musieliśmy dodatkową malarską robotą sobie uzupełniać. Zatem, jak sami widzicie, ten port za żadne skarby świata polubić się nie dawał.

Plymouth – Anglia – W tym słynnym żeglarskim porcie byłem zaledwie jeden jedyny raz, w dodatku wcale nie zawinęliśmy tam z żadnym ładunkiem, ale jedynie po to, aby się w jego zatoczce schronić przed nadciągającym huraganem, bowiem podążając wtedy na pusto do Irlandii po jakieś kamienie z całą pewnością przebić się tym naszym „kaloszem” poprzez wysokie fale nie dalibyśmy rady.
Rzuciliśmy więc wewnątrz jednego z portowych basenów nasze „żelazko” i cały ten silny sztorm tutaj przeczekaliśmy, mając wówczas na szczęście okazję wybrać się podczas tego postoju na krótki spacerek do miasta - oczywiście za uprzednią zgodą miejscowych portowych władz - jako że dysponowaliśmy własnym transportem w postaci małej łódeczki, którą kiedyś na pełnym morzu w pobliżu Wyspy Man dryfującą znaleźliśmy. Podnieśliśmy ją wówczas z wody na nasz pokład, wyczyściliśmy jak należy, ochrzciliśmy ją „Znajdą” (a jakże, wszak to oczywiste – „chrzciny” zaś było dość suto zakrapiane, nie powiem), około miesiąc później dokupiliśmy do niej mały silniczek i... motoróweczka jak się patrzy, czyż nie..?
Przydawała nam się więc ona przy wielu okazjach, a w takim na przykład holenderskim Dordrechcie, gdzie bywaliśmy w sumie aż kilkadziesiąt razy (tak!), cumując tam jedynie do „beczek”, była nam wręcz niezbędna.
No i oczywiście ogromnie użyteczna okazywała się także i w takich portach jak Plymouth, w których dzięki niej mogliśmy... posiedzieć trochę w jakimś typowym tradycyjnym żeglarskim pubie (a jużci!), zamiast tkwić wciąż na statku bez możliwości udania się z kotwicowiska na ląd, bo przecież naszej gumowej tratwy ratunkowej w tym celu na wodę opuścić nie mogliśmy, no nie..? No tak!

Frindsbury – Anglia – Paskudny port! Paskudny!!!!! A to z tej przyczyny, że nasz statek na niskiej wodzie po prostu osiadał tam na dnie, jednakże w tak wredny sposób, że zawsze przechylał się na burtę przeciwną do kei, przy której cumowaliśmy. Wówczas odsuwał się od niej - na nasze nieszczęście..! - aż tak daleko, iż my - powracając kiedyś podczas odpływu z miasta do portu - …nie byliśmy w stanie w ogóle się na niego dostać! Znajdował się bowiem... za daleko!
Wykładany przez nas zwyczajowo na ląd trap już oczywiście brzegu kei nie dosięgał, więc - chcąc nie chcąc - zmuszeni byliśmy wtedy aż kilka długich godzin koczować na nabrzeżu (i to w cholernym deszczu i zimnie!) w oczekiwaniu na przypływ, żeby się w ogóle móc z powrotem znaleźć na statku!
A muszę dodać, że było to OCZYWIŚCIE (bo jakżeby inaczej?) późnym wieczorem, zatem nasze przymusowe „obozowisko” na terenie tego porciku „rozbijaliśmy” aż na prawie całą noc, zanim się statek wreszcie na przybywającej wodzie od dna nie odkleił i z powrotem do kei nie przybił. Chroniliśmy się wówczas przed deszczem pod znalezionymi tu resztkami jakichś kartonów (o rety!), mając zresztą wciąż nieomal pod nosem nasz statek, z tym że - oczywiście - odległości aż kilkunastu metrów żaden człowiek nie przeskoczy (nawet dzielny marynarz), a ewentualny spacerek po mulistym dnie rzeczki absolutnie w grę nie wchodził.
Toteż „kwitliśmy” wówczas na tej kei prawie przez całą noc jak te głupie barany, plując sobie jednocześnie ze złości w brodę, że się w ogóle w coś takiego wdaliśmy, wybierając się do miasteczka bez uprzedniego „zwiadu w terenie” (tfu, akurat wtedy nam się lokalnego piwa w pubie zachciało, jakbyśmy nie mogli poprzestać na tym, co jeszcze mieliśmy na statku!) – no bodaj byśmy się chociaż naszego Agenta o to zapytali..! Ech, palanty…
Następnym razem więc, kiedy ponownie do tego porciku zawitaliśmy, to już poprzedniego błędu rzecz jasna nie popełniliśmy. Pomni bowiem poprzednich doświadczeń, siedzieliśmy już cały czas grzeczniutko na statku jak mniszki w zakonie, w żadnym razie do miasta się nie wybierając. Ot, co…
Na zakończenie dodam tylko, że ów porcik znajduje się również na południowym dopływie Tamizy o nazwie Medway, a położony on jest niemalże dokładnie naprzeciwko opisanego już powyżej Chatham. Przywieźliśmy tutaj, o ile dobrze pamiętam, kamienie ze szkockiej Glensandy.

Ipswich – Anglia – Port ten jest oczywiście równie nudny jak wiele innych we Wschodniej Anglii. Tutaj jednakże, to chociaż uprzyjemniłem sobie jedną ze swoich wizyt wyprawą na stadion na mecz żużlowy miejscowych „Wiedźm” z „Piratami” z Poole (czy może to jednak były „Pszczoły” z Coventry..? Kurczę, ależ ten mój rozum staje się na stare lata zawodny! Ha, a może to jednak były „Wilki” z Wolverhampton..?) Nnnno, w każdym razie jeździli na motorkach w kółko, i tyle...
Ale, o właśnie... Może przy tej okazji jakaś krótka dygresyjka, pozwolicie? Czy zaciekawiła was może ta dziwaczna nomenklatura w wypadku nazewnictwa tychże żużlowych drużyn..? Jeśli tak, to może pokuszę się przez moment o rozwinięcie tego tematu – ot, tak przy okazji, wszak wiedzy nigdy dość, zgoda..? Zwłaszcza że przecież wszyscy z nas sport kochają, no nie..?
Zatem, czym prędzej przechodzę do rzeczy... Otóż, w naszym kraju takowa tradycja jest raczej bardzo rzadko spotykana - ani bowiem kluby koszykarskie, ani siatkarskie, ani hokejowe, a już tym bardziej piłkarskie - nie stosują takich „ubarwień”, przydających danej drużynie jakiś dodatkowy potoczny przydomek, z którego jest ona w świecie nierzadko bardziej znana, aniżeli nawet miasto, w którym się znajduje.
Tak, bo na przykład zwyczaj ten jest bardzo rozpowszechniony w USA, są więc tam najprzeróżniejsze „Pingwiny”, „Jeziorowcy”, „Tłoki”, „Młoty” nawet (ha, ha), jak i również cała gama tych poważniejszych i groźnych w powszechnym odbiorze, czyli „Tygrysy”, „Lwy”, „Pantery”, itd., itp., które to przydomki posiadają drużyny hokeja na lodzie, baseballa czy koszykówki. W Wielkiej Brytanii także się to dość powszechnie spotyka, choć najbardziej znane są jednak przydomki odnoszące się do klubów żużlowych, o których właśnie wspominałem.
No i właśnie podobnie jest w Polsce, z tym że u nas rzeczywiście dotyczy to już tylko i wyłącznie żużla – mam na myśli oczywiście tylko te „poważne” dyscypliny zespołowe, a nie na przykład „jakieś tam”, w sumie jednak bardzo mało u nas znane (i jeszcze mniej poważane), drużynki bejsbola, futbolu amerykańskiego czy nawet dużo popularniejszego rugby.
Spieszę zatem zaspokoić waszą ciekawość – ot, bo taki „przerywnik” w niniejszym „Dziełku” zawsze dla relaksu się przyda – podając polskie miasta z „żużlowej mapy Polski” (a jest ich w sumie niezbyt wiele, więc z całą pewnością rzadko kto z was w tym się orientuje), które takie potoczne przydomki w ogóle posiadają, a których znajomość przecież nigdy nie zawadzi, czyż nie..? Myślę nawet, że poniższa lekturka może się dla was wydać całkiem ciekawa. Popatrzmy zatem:
Częstochowa - Lwy
Krosno - Wilki
Poznań - Skorpiony
Toruń - Anioły
Zielona Góra - Myszy (dziwne trochę, ale to z powodu… Myszki Miki, którą zawodnicy mają na swoich plastronach. Ciekawe zresztą, jaki dureń wpadł kiedyś na ten idiotyczny pomysł w tym mieście..?! Wiecie bowiem jak bardzo „poważnie” wygląda… połamany żużlowiec, który właśnie uległ wypadkowi na torze, z bajkową postacią na swym kombinezonie..? Chłop aż się skręca z bólu, karetka z noszami pod ręką, a… Miki mu się z plastronu uśmiecha. Pyszne. To już chyba lepiej byłoby być tym „młotem”, no nie?)
Bydgoszcz - Gryfy
Rawicz - Niedźwiedzie
Leszno - Byki
Rybnik - Rekiny
Tarnów - Jaskółki
Lublin - Koziołki
Rzeszów - Żurawie
Ha, a takie drużyny jak: Gorzów, Gdańsk, Grudziądz czy Gniezno nie dorobiły się takich przydomków wcale! (Ot, dziwnym trafem wszystkie są na „G”, ależ zbieg okoliczności, no nie..?) Zawodnicy tych klubów mają jednak coś niecoś na plastronach, na przykład… koło zębate (Gdańsk - nota bene, co za pomysł!) czy orła (Gniezno), choć jednocześnie nikt ich jednak orłami nie nazywa.
Jednakże, koniec już tej „żużlowej dygresyjki”, jedźmy z naszymi porcikami dalej…

Ale oczywiście dopiero w tzw. „pododcinku drugim odcinka niniejszego” o Wielkiej Brytanii. Ufff, ale mi niezła konstrukcja słowna o tym „pododcinku” wyszła, no nie..?
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020