Geoblog.pl    louis    Podróże    Porty w Europie    Wielka Brytania-2
Zwiń mapę
2018
29
lis

Wielka Brytania-2

 
Wielka Brytania
Wielka Brytania, Warrenpoint
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 1758 km
 
Warrenpoint – Irlandia Północna – Jest to niewielki port leżący kilkanaście kilometrów na południe od Belfastu, niemalże na samej granicy z Irlandią. Na tutejszych nabrzeżach wszędzie wokoło zawsze było… wręcz przeokropnie brudno, co zresztą niespecjalnie dziwi, zważywszy na fakt, że przeładowuje się tu głównie kamienny węgiel do położonej w pobliżu elektrowni.
Mimo tego brudu jednakże, my ten porcik polubiliśmy, jako że za każdym razem na hasło; „Warren Point” poczynały nam o wiele szybciej bić serca, ponieważ zawsze przywoziło się tam węgielek… z naszego Gdańska..! Mieliśmy więc wtedy co pewien czas okazję zajrzeć „na nasze śmieci”, więc na ten brudny węglowy pył absolutnie nie narzekaliśmy.
Samo miasteczko natomiast..? No cóż, niestety również nudne, wręcz niemiłosiernie.

Northfleet – Anglia – No i znowu Tamiza, moi drodzy. Porcik ten, to zaledwie jedno jedyne, leżące wzdłuż prawego brzegu rzeki nabrzeże, podobnie jak pobliskie Gravesend znajdujące się nieomal dokładnie vis a vis kontenerowego terminalu Tilbury.
Byłem tutaj tylko jeden raz, wiem na pewno, że z kamiennym tłuczniem, ale… skąd on był..? Najprawdopodobniej z jakiegoś portu w Szkocji, ale szczerze powiedziawszy, akurat za tę informację głowy pod topór bym nie podłożył. Ot, starzeje się człek już, starzeje. Pamięć coraz częściej zawodzi…

Londonderry – Irlandia Północna – Na samym wstępie, mała uwaga: jeżeli ktoś z was kiedykolwiek w mieście tym się znajdzie, to niechaj przenigdy nie używa właśnie tej jego nazwy..!!! Dla miejscowych Irlandczyków bowiem miasto to nazywa się Derry (tylko i wyłącznie!), nie należy ich zatem drażnić tym dodatkowym „Londynem”, bo może się to… po prostu źle skończyć, serio!
Jak źle..? Ha, no cóż. Lepiej już tego nie sprawdzać, wierzcie mi. Nam przydarzyło się tu bowiem aż kilka takich dziwacznych przygód, kiedy to podczas naszych spacerów lub czynionych w supermarkecie zakupów potraktowano nas dość obcesowo, a nawet… rzucano za nami jajkami i kamieniami!
Ot, po prostu, wzięto nas za marynarzy angielskich – i dopiero gdy dowiadywano się, że jesteśmy nie Anglikami ale Polakami, stosunek do nas się radykalnie zmieniał. Wtedy od razu kończyły się rzucane w naszym kierunku „spode łba” spojrzenia lub uszczypliwe uwagi, będące natychmiast zastępowane gorącymi przeprosinami, a dwukrotnie to nawet… zaproszeniami na czarnego Guinessa do pobliskiego baru..! Aż się wierzyć w to nie chce, prawda..? A jednak tak było, moi drodzy.
A po cóż tu w ogóle zaglądaliśmy..? Ano, przywoziliśmy tu właśnie ten pierd*lony tłusty petcoke z Terneuzen w Holandii. Jego wyładunek dostarczał nam tu zatem wielu „emocji” związanych z wszędobylskim brudem, z którym jeszcze przez kilka kolejnych dni prowadziliśmy walkę tak zaciętą, jak z jakimś najgorszym wojennym wrogiem, tfu! Nic więc dziwnego, że na hasełko: „Londonderry” zawsze reagowaliśmy nieomal alergicznie, prawda..?

Middlesbrough – Anglia – Leży w Środkowej Anglii na jej wschodnim wybrzeżu i... to już wszystko co w ogóle mogę o tym porcie napisać. Byłem tu wprawdzie aż trzykrotnie, ale za każdym razem oczywiście „dzielnie trzymałem wachtę” przed komputerem w moim biurze, nosa na świat ani na krótką chwileczkę nawet nie wyściubiając. Ot, tyle w temacie...

Hartlepool – Anglia – Jest to niewielki port na Północno-Wschodnim Wybrzeżu Anglii w pobliżu Middlesbrough. Byliśmy tu jedynie raz, przywożąc węgiel z Zachodniej Europy, chyba z belgijskiej Gandawy, którego wyładunek jednakże trwał w sumie aż trzy długie dni, więc chociaż na tę odrobinkę relaksu oraz zasłużony odpoczynek czasu wystarczyło.
A miasto..? Jak dla marynarzy, to… kompletne dno!

Lisahally – Irlandia Północna – Tak właściwie, to powinienem teraz napisać: „patrz Londonderry”, i już. Porcik ten bowiem jest przedmieściem tegoż… Derry (ot, poprawność polityczna nakazuje, no nie?), więc niczego nowego już tutaj nie dodam.
Ot, co najwyżej to, że przywieziony tu kiedyś przez nas węgiel musiał być „dzielony” na dwa kolejne porty, zatem przeprowadzałem tu z jakimś miejscowym inspektorem bardzo dokładne tzw. „draft surveye”, aby odpowiednią ilość przeznaczonego do Lisahally towaru wyliczyć, albowiem już w następnym porcie również na swoją „działkę” tamtejsi odbiorcy czekali.
No i zdarzyło się tak, że wyładowaliśmy tutaj dokładnie tyle węgla ile trzeba było, nikt wszakże absolutnie żadnych obiekcji do naszych wspólnych wyliczeń nie zgłaszał, ale już ta pozostała w naszych ładowniach część, którą potem zawoziliśmy do portu następnego (do irlandzkiego Donegal), uległa nagle jakiemuś „cudownemu rozmnożeniu” – niemalże tak, jak ten biblijny chleb i wino – bowiem tam okazało się, że jest go w sumie aż o około 300 ton więcej!
Skąd zatem mogła wziąć się aż tak pokaźnej wielkości różnica? No cóż, ten ładunek przywieźliśmy wówczas z estońskiego Tallina, a jak tam wyglądał jego załadunek, to… polecam wam gorąco zajrzenie do rozdziału o tym właśnie porcie, to może choć po części stanie się to dla wszystkich jasne.
Ot, po prostu wyglądało na to, że tamtejsi stevedorzy, którzy notorycznie wykręcali nam wtedy bezczelne numery z „nadsypką” ładunku, ażeby potem wycyganić ode mnie jakiś lewy alkohol za późniejszą „pomoc” w jej naprawianiu, chyba jednak nazbyt ze swoją grą przesadzili, więc w efekcie ów naddatek nie wyniósł 150 ton, ale jednak aż 450. Czyli, sami się na tym co nieco „przewieźli”.
Ja jednakże, mimo wszystko, również byłem tym mocno zaskoczony, jako że finalny draft survey w Estonii jednak się zgadzał, więc… Ot, tajemnica. A zresztą, tamtejsi robotnicy być może nawet w ogóle nie wiedzieli o tym, iż w jakiś przedziwny sposób obdarzyli sympatycznych Irlandczyków aż tak kosztownym prezentem…

Birkenhead – Anglia – Moi drodzy, tak właściwie to powinienem napisać, że zawinęliśmy do portu w… Liverpoolu, nie zaś do „jakiegoś tam” Birkenhead, które de facto jest zaledwie przedmieściem tej metropolii. No tak, ale z kolei wszystkie baseny i doki znajdujące się w tzw. „sub-portach” w obrębie Wielkiego Liverpoolu leżą na północnym brzegu rzeki Mersey – czyli tam gdzie sam Liverpool – i są do niego nieomal „przylepione”, tworząc w ten sposób pewną całość, natomiast ten jeden jedyny „sub-port” – właśnie Birkenhead – rozlokował się dokładnie po przeciwnej stronie rzeki i tworzy dziś zupełnie odrębny portowy organizm. Tak więc, niby jesteśmy w Liverpoolu, ale tak właściwie to jednak nie, bo dzieli nas od niego dość szeroka w tym miejscu rzeka. Zdecydowałem się zatem niniejszy rozdział zatytułować „Birkenhead”, albowiem jest to znacznie bliższe prawdy. Tyle gwoli geograficznego wyjaśnienia, przechodzimy do rzeczy.
Do rzeczy, czyli do… cholernie długich, skomplikowanych i wręcz pieruńsko męczących manewrów wejściowych do tego portu. Ufff, aleśmy się wtedy namordowali, jak prawdziwe woły robocze, a jeszcze w dodatku zmarzliśmy wszyscy do szpiku kości – bo nie dosyć, że cumowaliśmy przy niezwykle silnym i zimnym wietrze, temperaturze powietrza oscylującej w granicach zera stopni Celsjusza, to jeszcze na dokładkę nawiedził nas wtedy dość solidny deszcz, zamieniając nas w jednej chwili w przemoczone do cna i dygocące jak osiki „sopelki”. Bo wyglądało to tak;
Do wewnętrznego portu wchodzi się tutaj poprzez dwie następujące po sobie śluzy – z tym, że niestety były one dla nas… zbyt małe. Ot, po prostu, nasz statek się w żadnej z nich nie mieścił – był na ich wymiary nazbyt długi, a i nawet szerokość była nieomal taka sama, co wymuszało naszą stałą obecność z odbijaczami w ręku przy burtach statku podczas przeciskania się przez śluzy, mające wysokie betonowe ściany, bez żadnych zabezpieczeń.
No tak, ale zapytacie zapewne, że skoro napisałem, iż obie śluzy były dla nas za krótkie, to w takim razie jak w ogóle się do tego portu dostaliśmy? Wszak, to logiczne, że jeśli statek się w śluzie nie mieści, to wyrównać poziomów wody z rzecznego na portowy bez zamknięcia wrót z obu stron po prostu się nie da. Tak, i akurat to jest prawdą, bezsprzecznie – jednakże, pomiędzy oboma śluzami jest w Birkenhead jeszcze niewielki portowy basen, z nabrzeżami dla mniejszych statków, a który posłużył nam wtedy jako… jedna gigantyczna śluza. Pojmujecie może w jaki sposób..?
Jeśli nie możecie sobie tego wyobrazić, to pozwólcie, że spróbuję to jakoś opisać. Otóż, jest tu sobie portowy basen, który od strony rzeki oddzielony jest wspomnianą małą śluzą. Od strony wnętrza portu (jako że ów basen jest czymś w rodzaju „przedsionka” całego portu) również jest taka sama śluza, która z kolei zabezpiecza stały poziom wody w dalszych wewnętrznych basenach. Zatem, jeśli się statek w żadnej z tych śluz z powodu ich ciasnoty nie mieścił, to po prostu wciskano go wręcz „na siłę” do środka tego pierwszego baseniku, zamykano za nim tylko jedne wrota śluzy – te od strony rzeki Mersey – a drugie pozostawiano otwarte. Podobnie czyniono z tą drugą śluzą, z tym, że oczywiście kolejność wrót była odwrotna – zamknięte były te od strony wnętrza portu, a otwarte te wjazdowe od strony „basenu-przedsionka”.
O, i wtedy już wszystko grało, bowiem, napełniając wodą obie śluzy, napełniało się jednocześnie i sam portowy basen, i tyle. No tak, operacja taka zatem była możliwa, ale niestety – jak łatwo się domyślić – niezwykle długotrwała (ba, mało powiedziane, to trwało całe wieki!), bo przecież ówże basen jednak „te swoje” wymiary miał, co wymagało znacznie dłuższego czasu, by go do odpowiedniego poziomu napełnić. Tak, wszystko jasne – tylko że ten „znacznie dłuższy czas”, to było… kilka długich nocnych godzin spędzonych na otwartym pokładzie dziobowym, podczas silnego mroźnego wiatru oraz w zacinającym deszczu! Sama rozkosz, wierzcie mi… Naprawdę, nawet największemu wrogowi nie życzyłbym podobnego doświadczenia…
W dodatku, nieomal przez cały ten czas w ogóle nie mogliśmy się nigdzie schować, bo przecież trzeba było w międzyczasie – kiedy już obie śluzy były zamknięte i napełnianie basenu było w toku – statek odpowiednio przycumować. Wszakże stać tak sobie „samopas” w dryfie w ciasnym basenie nie można było, to oczywiste. Silny wiatr wciąż wiał, portowy holowniczek robił co mógł, aby nasz dziób nie „tańczył” jak zwariowany, my zaś podawaliśmy nasze cumy z obu stron dziobu i rufy na odległość grubo ponad stu metrów! Tak, bowiem do żadnego nabrzeża w tym czasie nie przycumowywaliśmy, ale stać mieliśmy na ośmiu (!) „szelkach” w samym środku basenu, z dziobem już skierowanym w wejście drugiej śluzy.
Tak więc, podawanie tych niezwykle długich lin, które były przez małą motoróweczkę zawożone daleko na ląd i tam nakładane na polery – a potem ich odpowiednie wybieranie przez nasze windy, i to tak „z czuciem”, aby jednocześnie były i dobrze naprężone, i równomiernie wszystkie osiem „pracowały”, było niesamowicie długotrwałe, co przy tej pogodzie oczywiście niezmiernie mocno dało się nam we znaki, oj tak. Zwłaszcza moim zrodzonym w tropikach kolegom, dla których mroźny wiatr i okropnie zimny deszcz były chyba najgorszą udręką jaką sobie w ogóle mogli wtedy wyobrazić.
A przecież samo unieruchomienie statku na środku basenu na czas napełniania śluz wcale jeszcze nie było końcem manewrów! Nie, bo później trzeba było jeszcze z powrotem te wszystkie osiem lin w pocie czoła powybierać na pokład, podawać je ponownie na czas przeciskania się przez drugą śluzę, aby ostatecznie – już po wpłynięciu do wewnętrznego portu – zacumować do nabrzeża, gdzie miano nasz statek rozładowywać. Ufff, wierzcie mi, to była prawdziwa katorga – niemal cała noc „walki z linami”, spędzona w sztormowym wietrze, przenikliwym zimnie, podczas (niewielkiego wprawdzie, ale jednak!) przymrozku i jeszcze na dokładkę w deszczu, chwilami nawet ulewnym. Niesamowite…
Wspomniałem, że efektem tych manewrów było nasze dosłownie na wskroś przemarznięcie, że pozamienialiśmy się wszyscy w sztywne „chodzące sopelki”, ale muszę dopowiedzieć, że to oczywiście jeszcze nie było wszystko. Bo potem kilku z marynarzy się rozchorowało, dostając wysokiej gorączki i walcząc z przeziębieniem w swych kojkach przez cały czas naszego postoju w tym porcie! I wierzcie mi, wcale nie było tak łatwo ich z tych łoży boleści powyciągać. Leżeli oni bowiem powaleni jak kłody, łykając miliony tabletek oraz – uwaga! – nieustannie jęcząc z przerażenia, już na samą myśl o tym, że przecież niebawem dokładnie takie same manewry będzie trzeba powtórzyć – wszak statek sam z tego portu z powrotem na morze nie wyfrunie, to jasne. Czasami więc miałem wrażenie, że cierpieli chyba bardziej z powodu właśnie tej zbliżającej się nieuchronnie perspektywy kolejnego „manewrowego piekiełka”, aniżeli od samego przeziębienia, które – trzeba jednak uczciwie przyznać – także dość nieźle im do wiwatu dawało.
Już zawczasu więc niesamowicie biadolili, bojąc się tych manewrów jak ognia i… mając cichą nadzieję, że ich aktualny chorobowy stan jednak im nie pozwoli na udział w tej piekielnej operacji. Tak, liczyli na to, że się z tego wymigają, ale to oczywiście były jedynie ich pobożne życzenia, bowiem, bycząc się w ciepłych kojach bardzo szybko dochodzili do zdrowia, czego rzecz jasna przed nami ukryć nie mogli.
No cóż, młode i zdrowe jak konie chłopaki zawsze szybko się z takich boleści pozbierają, jednakże aż strach pomyśleć co by oni zrobili podczas manewrów w prawdziwym mrozie – ot, na przykład takim choćby kilkunastostopniowym poniżej zera – i również podczas silnego wiatru i opadów..?! Co, poumieraliby przy tych linach, czy też może uciekliby z dziobu i rufy do ciepłych kabinek? Oczywiście z desperacką myślą, że niech już się dzieje co chce, aby tylko skrócić sobie tę gehennę i nawet za cenę ewentualnej nagany czy straty pracy po prostu zwiewać, aby… w ogóle przeżyć..? No co, dziwne..? Wcale nie.
Bo kiedy im podczas ich kuracji opowiadałem o niektórych manewrach w Szwecji czy w Norwegii, w których miałem niegdyś okazję uczestniczyć – a podczas których nie tylko, że zmagać się musieliśmy z siarczystym mrozem i wiatrem, ale i na dokładkę… nawet musieliśmy z bosakami w rękach odpychać krę spomiędzy burty a nabrzeża, aby w ogóle przybicie do niego umożliwić! – to ich oczy zmieniały się ze strachu ze skośnych na okrąglutkie i wielkie jak spodki, a w których ja dostrzegałem ich nadzieję na to, że akurat takie przygody im się jednak przenigdy nie przytrafią. No cóż, w końcu to „tropikalne ludzie” – a ten typ już tak ma – więc dziwować im się oczywiście nie było można.
Ale za to wkurzyć się na ich absencję na pokładzie podczas samego wyładunku, to już tak – jak najbardziej, w całej rozciągłości! Choć oczywiście nie na nich samych, ale na tę sytuację, która z powodu ich niemocy wynikła. Bo wtedy ja, razem z Bosmanem i z pozostałymi jeszcze „przy życiu” marynarzami musieliśmy robić jak woły, dosłownie „za trzech”, aby podołać obowiązkom i nie dopuścić do żadnych spowodowanych z winy statku przestojów podczas pracy portu. Przyznać trzeba, że w pełni się nam to udało i żadnych dotyczących ewentualnych opóźnień w wyładunku uwag w papierach się nie doczekaliśmy. W tej kwestii zatem statek był zupełnie „czysty”.
Czego niestety nie można już było powiedzieć o jakości dostarczonego tu z Malezji towaru. To znaczy, ściślej mówiąc jakość tych stalowych pozwijanych w role blach zapewne nadal była taka sama, jaką jej zapewniono w procesie produkcji w Azji – nie, akurat tutaj niezbyt precyzyjnie się wyraziłem – bowiem chodzi oczywiście o to, że przywieźliśmy tu owe coilsy niestety w stanie „zanieczyszczonym”. A to spowodowane było tym cholernym lateksem, który dość skutecznie zapaskudził część z tych rol od spodu, od strony dna ładowni, na co oczywiście żadnego wpływu już nie mieliśmy. Bo, o ile daliśmy radę z góry i z boków tych coilsów ów lateks pozeskrobywać, o tyle już jego usunięcie w dolnych rejonach partii ładunku było dla nas niewykonalne, to jasne. (Szybko wam wyjaśniam, że o tym wypadku z lateksem napiszę w przyszłości w jakimś oddzielnym rozdziale).
Zatem, doczekaliśmy się od Odbiorcy potężnego „claimu”, czego zresztą i tak się spodziewaliśmy, jako że tylko niepoprawny optymista mógł sądzić, że nam się w tej materii upiecze. O nie, tak akurat się nie stało, bo i stać się nie mogło, a i nawet nasz Armator – przewidując kłopoty, które z tego tytułu miały się w Anglii pojawić – już zawczasu załatwił wizytę odpowiednich inspektorów z Klubów Reasekuracyjnych w celu oszacowania strat i poprowadzenia tej sprawy dalej. Bo my zrobiliśmy już wszystko, co było w naszej mocy. Ale i tak stwierdzić mogliśmy – wszak, tego zdecydowanie ukryć się nie dało – że nasza „wielka akcja odlateksowywania” odniosła jednak jakiś skutek, bowiem bez tych zabiegów ów „claim” byłby znacznie, znacznie większy.
Ale, to oczywiście niebawem stało się już tylko historią. Wszystkie role bez problemu wyładowano, sporządzono odpowiednie pokontrolne protokóły, przesłuchano uprzednio kilku z nas na tzw. „okoliczność” – czyli spisano nasze zeznania dotyczące szczegółów zaistnienia tej awarii (o naszej „akcji ratunkowej” i zdrapywaniu z górnych powierzchni rol zastygłego lateksu oczywiście „ani mru mru”) i na tym się wszystko zakończyło. Pozostało nam jeszcze rzecz jasna wyczyszczenie samego dna ładowni, bo przecież teraz mogliśmy się w końcu do zalegających tam resztek zakrzepniętego lateksu dostać, ale było to już jedynie niezbyt skomplikowaną operacją, polegającą na najzwyklejszym w świecie sprzątaniu ładowni. Co zresztą nasi marynarze dosłownie „w tri miga” zrobili podczas drogi z Birkenhead do Antwerpii.
Jednakże, najpierw oczywiście były te wspomniane już przeze mnie „piekielne” manewry wyjściowe, przed którymi aż tak bardzo nasi chłopacy drżeli. Na szczęście jednak, pisząc „piekielne”, uczyniłem to dużo na wyrost, bowiem okazało się, że tym razem los był dla nas już znacznie bardziej łaskawy. Cała operacja odcumowania, przeciskania się przez pierwszą śluzę do „basenu-przedsionka”, postój w nim na czas wyrównywania poziomu wody w porcie do aktualnego na rzece, a potem ponowne „prześlizgiwanie się” na przysłowiową „odległość żyletki” przez ostatnią śluzę, była już zdecydowanie łatwiejsza. A to głównie rzecz jasna za sprawą pogody, która na nasze szczęście znacznie się poprawiła – wiatr niemalże całkowicie ucichł, deszcz w trakcie całych manewrów nie padał, a i nawet temperatura powietrza stała się wcale znośna, bo wynosiła z pewnością jakieś kilka stopni powyżej zera.
Tak więc, nie tylko że znacznie lepiej się wtedy czuliśmy, nie marzliśmy już tak bardzo jak tamtej nocy, ani – co najważniejsze - nie byliśmy przemoczeni, ale i także mieliśmy znacznie mniej roboty przy samych linach, bo tym razem zamiast podawania ich podczas postoju w basenie na ląd aż ośmiu sztuk, wystarczyło jedynie złapać statek na cztery „szelki” i już było po wszystkim. A w dodatku, co oczywiście w tych okolicznościach jest w pełni zrozumiałe, całe manewry trwały dużo krócej.
Czyli, można by rzec, iż żyć nie umierać, prawda? Wszak było tak, jak w tym słynnym żydowskim kawale o kozie – bo choć ówczesne manewry i tak były jednak nieomal trzygodzinne, podczas których na brak pracy również narzekać nie mogliśmy, to i tak w porównaniu z tym „piekiełkiem” jakie los nam tu na początku zgotował, poczuliśmy się prawie jak na wakacjach i w sumie byliśmy bardzo zadowoleni. No proszę, jak czasami mało człowiekowi do szczęścia potrzeba, czyż nie..? Bo w istocie akurat wtedy już sam brak wiatru, mrozu i deszczu był wprost niebywałym fartem…
Wyszliśmy zatem z tego portu z powrotem w morze dość sprawie, już bez żadnych niespodzianek i w całkiem dobrych nastrojach, a jeszcze w dodatku, wpływając na całkowicie już wtedy spokojne wody Morza Irlandzkiego. Można więc było nareszcie poczuć się trochę bardziej wyluzowanym, mając dobre widoki na przyszły odpoczynek i solidne wyspanie się. Owszem, ja osobiście bardzo wtedy żałowałem, że nie miałem okazji wyskoczyć choć na krótko do Liverpoolu, by poszwendać się trochę po jego ulicach – jako że choroba marynarzy tej szansy zupełnie mnie pozbawiła, uniemożliwiając w ogóle jakiekolwiek zejście ze statku – ale żywiłem nadzieję, że jeszcze kiedyś będzie mi dane tu powrócić i ów „Gród Beatlesów” odwiedzić.
No cóż, niestety, jak dotąd jeszcze nie złożyło się… A szkoda…


No i na koniec kolejnego odcinka tradycyjna uwaga – otóż, w Wielkiej Brytanii bywałem oczywiście w dużo większej ilości miejsc od tej powyższej listy, ale prawdę mówiąc akurat ta „brytyjska wyliczanka” aż tak bardzo mi się w międzyczasie rozrosła, że postanowiłem (zapewnie słusznie) już dłużej jej nie kontynuować. Są więc w tej powyższej liście pewne braki, ale... to raczej nam wszystkim wyjdzie na dobre, prawda..?
Dodam jednakże do tego również i tę uwagę, iż tych „poważniejszych” portów ta „obcinka” nie dotyczy, jako że z przyczyn oczywistych kilka z nich i tak kiedyś „swoich własnych” rozdzialików się doczeka. A chodzi tu o porty; Llanddullas, Tilbury, Dagenham, Belfast oraz rzecz jasna sam wielki Londyn, wiadomo...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020