Geoblog.pl    louis    Podróże    Porty w Europie    Norwegia
Zwiń mapę
2018
29
lis

Norwegia

 
Norwegia
Norwegia, Fredrikstad
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 5243 km
 
„Wyliczanka norweska”. Tym razem to już naprawdę krótko i zwięźle!

Fredrikstad – Na początku, jak zwykle zresztą, kilka drobnych, aczkolwiek niezbędnych wyjaśnień dotyczących miejsca, do którego właśnie zawitaliśmy – a mających być rzecz jasna tradycyjnym „wprowadzeniem w tematy” w niniejszym rozdziale poruszane.
A zatem… Rzecz najważniejsza – i tu zapewne wielu z was dość mocno się zdziwi, ale to niestety jest prawdą – zdecydowana większość portów w całej Skandynawii (i to bez względu na to, czy jest to Dania, Norwegia, Szwecja czy Finlandia) jest dla nas, czyli marynarzy, zazwyczaj… okropnie nudna! Tak, niestety tak – bo jeśli kogoś z nas nie interesują znajdujące się w tutejszych miastach zabytki (a i nawet ich jest tu wszędzie dosłownie „jak na lekarstwo”), więc ten „punkt programu” pobytu w jakimś miejscu, czyli jego zwiedzanie w sposób typowo turystyczno-krajoznawczy od razu się odrzuca – to… tak praktycznie rzecz ujmując, niczego więcej ta część Europy zaoferować nam nie może.
Ot, po prostu, mówiąc krótko i dosadnie: nieomal cała Skandynawia jest dla nas wręcz przeraźliwie nudna. Są tutaj rzecz jasna chlubne wyjątki, choć niestety niezbyt liczne – na przykład Kopenhaga, Sztokholm, Goeteborg, Oslo czy Helsinki, gdzie każdy z nas jednak zawsze coś dla siebie znajdzie – lecz akurat do tychże metropolii niestety bardzo rzadko statkami się dociera, jako że z reguły obsługa prawie całego morskiego handlu tych krajów skoncentrowana jest zupełnie gdzie indziej – bardziej na uboczu wielkich miast, w całym szeregu mniejszych komercyjnych portów i porcików.
Ale te, niestety, niczym szczególnym się od siebie nie odróżniają. Owszem, one wszystkie są niezwykle zadbane, czyste i bardzo spokojne, ale… to jednak nie to! Bo ileż można spacerować po wszędzie jednakowo wyglądających ulicach, odwiedzać wciąż tak samo wyglądające sklepy albo zaglądać do knajpek, w których czasami… nawet się usiąść nie chce, widząc te wymuskane wnętrza i same znudzone twarze – dosłownie wszędzie dookoła!
Tak, bowiem w prawie każdym z takich portowych miast „wieje nudą” – my po prostu niespecjalnie mamy tam co robić! Knajpki są tam przeokropnie drogie, poza tym niemalże wszystkie z nich – tak „jedna w jedną” – wydają się takie same, wręcz „sztampowe”, a więc zupełnie pozbawione duszy. Biesiadujący w nich tubylcy (czy też raczej wpadający tam jedynie „jak po ogień”, aby wypić jedno, góra dwa piwa i szybko gnać gdzieś dalej) są sztywni, drętwi, pozbawieni jakiejkolwiek „ikry” – w takich lokalach więc nigdy nic ciekawego się nie dzieje. Jest tam po prostu jakoś tak nijako i „zimno”…
Ba, nawet gdy zdarza się gdzieś wieczorem jakaś dyskoteka, to ona również jest z gatunku tych „skrojonych pod dyscyplinę, ściśle przestrzegany porządek i dryl” – ani się porządnie zabawić, ani z fantazją pośpiewać czy pokrzyczeć nie można (od razu wyjaśniam, iż wcale mi tu nie chodzi o jakieś rozpasanie, wybryki czy awantury – nie, jedynie o tzw. fantazję), bo od razu… zjawia się jakiś „porządkowy smutas” i takiemu „nazbyt rozbawionemu odszczepieńcowi” natychmiast „daje po łapach”.
Dodam jeszcze usłużnie, iż taki ktoś wcale nie musi być pijany, nawet i lekko podchmielony – ot, wystarczy tylko, że zakłóca w ten sposób innym „zdyscyplinowanym” ich „relaks i zabawę”, która przecież w tych miejscach polega na… grzeczniutkim siedzeniu na swych „czterech literkach” i gapieniu się nieustannie w telewizor lub na pogawędce z kimś siedzącym obok – tak, gadać tam jeszcze można, ale… cicho..! Ot, po prostu w tych lokalach (a już zwłaszcza w Szwecji) nawet hałas jest… „kontrolowany”.
Cóż więc tam po nas, marynarzach, którzy przecież w tej dziedzinie „z niejednego pieca chleb jadali”, prawda..? No cóż, reasumując zatem, należy z wielką przykrością stwierdzić, iż ten skandynawski „chleb” jest wyjątkowo czerstwy. W tym miejscu, tak na marginesie, mała uwaga… Otóż, kiedy w przyszłości będę ponownie zapraszał was do jakiegokolwiek innego portu w tym rejonie świata, to bardzo proszę o powyższym pamiętać, zgoda..? A dlatego, abym za każdym razem nie musiał się już niepotrzebnie powtarzać, przypominając wszem i wobec, że tutaj marynarz się po prostu z reguły nudzi…
Nie inaczej pod tym względem jest i w tym porcie, do którego właśnie zawitaliśmy – czyli w norweskim Fredrikstad. To miasto – pomimo tego, że jest przecież niezwykle ładne i miłe – również nam niczego więcej poza spacerkami po jego terenie zaoferować nie może, choć akurat w tym wypadku jest jednak nieco lepiej niż w innych portach Skandynawii, ponieważ tutaj znajduje się dość sporo zabytkowych budynków, na których można z przyjemnością podczas przechadzki ciekawie „zawiesić oko”, a także jest tutaj, niezbyt wielka wprawdzie, ale naprawdę dość w swym stylu oryginalna stara cytadela, gdzie można sobie w cieniu szacownych murów spokojniutko posiedzieć i odpocząć. Pod warunkiem oczywiście, że jest dobra pogoda, bo jeśli jest akurat dzień deszczowy, to… już lepiej w ogóle ze statku do miasta nie wychodzić. Ot, co…
Moi drodzy, to co powyżej napisałem o atrakcjach tych miejsc (czy też raczej, o braku tychże) zupełnie nie dotyczy… wrażeń związanych z obcowaniem z miejscową przyrodą, bowiem akurat w tej kwestii jest tu po prostu istny raj. A już zwłaszcza dla miłośników wspaniałych krajobrazów, bo obserwacja wszelakich tutejszych widoków jest w istocie prawdziwą ucztą dla oczu. Bezsprzecznie.
Można więc tutaj nasycić je wprost nieprawdopodobnym pięknem tutejszych gór, fiordów i lasów – i to zresztą już od samego początku, kiedy to statek zjawia się u wrót tegoż fiordu, który wiedzie bezpośrednio do portu Fredrikstad. Jest on bardzo wąski, ale jednak usiany wręcz przeogromną ilością małych wysepek, skał, skałek i skałeczek - a zatem, jest niezwykle malowniczy… Ot, ma się wrażenie… oglądania jednego z cudów natury… I wierzcie mi, w tym stwierdzeniu wcale nie ma zbyt wielkiej przesady...
Jak natomiast przebiega żegluga takim wąskim i pełnym nawigacyjnych przeszkód fiordem..? O, bardzo dobre pytanie, moi drodzy… W większości takich długich i głęboko wrzynających się w ląd zatok (a takowych fiordów w całej Skandynawii są dosłownie całe tysiące) jazda „zygzakiem” pomiędzy wystającymi z wody skałkami jest w istocie niezwykle ciekawym przeżyciem.
W niektórych miejscach to nawet można rzec, iż przypomina ona… jakąś wielką grę komputerową lub jazdę na symulatorze! Jest tu bowiem zawsze tak wiele zakrętów, że właśnie takie określenia mogą być w pełni uprawnione. No owszem, w tych moich przenośniach trochę się rozpędziłem – na pewno coś niecoś w tych porównaniach „przegiąłem” – ale zapewniam, wcale nie aż tak bardzo!
Tak, bo tutaj rzeczywiście jest czemu podczas tych manewrów się poprzyglądać, doznania związane z podziwianiem mijanych krajobrazów są naprawdę niezapomniane – zwłaszcza kiedy statek płynie blisko stromych górzystych brzegów lub wynurzających się z wody dosłownie jedynie na centymetry skałek, natomiast w tym samym czasie obsada nawigacyjnego mostka, rzecz jasna z kapitanem na czele, niestety miewa już odczucia nieco inne, nierzadko bardzo daleko odbiegające od tych wszystkich zachwytów związanych z obserwacją przesuwających się po obu burtach widoczków.
No cóż, to niestety także jest prawdą, jako że właśnie wtedy na mostku potrzebne jest największe skupienie uwagi i szczególna ostrożność – mobilizacja wszystkich zmysłów aż do ich absolutnego maksimum (wiem, jest w tym dużo poezji, ale niech już będzie!) – ponieważ przeżywa się wtedy stosowne do mijanych nieustannie po drodze, a następujących po sobie całymi seriami potencjalnych niebezpieczeństw dość silne stresy, bo przecież akurat dla pełniących swe wachty nawigatorów taka jazda już żadną zabawą czy owąż „komputerową gierką na symulatorku” nie jest.
Z tym że – co jest sprawą absolutnie oczywistą – takie wejście do położonego w głębi fiordu portu odbywa się zawsze w asyście miejscowego pilota, który te wody zna doskonale i bezpiecznie statek poprzez nie prowadzi, ale jednak kiedy widzi się czasem sytuację, w której nierzadko o jakąś skałę burta statku nieomal się ociera, to… naprawdę „aż ręce świerzbią”, aby szybko tego pilota od tej nawigacji odsunąć i samemu zacząć sterować, aby…
No właśnie… aby co..? W powyższym akapicie pozwoliłem sobie oczywiście na dość dziwaczną metaforę, bo przecież w całej Skandynawii wszyscy piloci są bardzo doświadczeni i ostrożni, w ich profesji miejsca na żarty i nonszalancję nie ma, to świetni w swoim fachu specjaliści i dokładnie wiedzą co robią, choć jednak rzeczywiście czasami wydaje się nam, że w pewnych momentach jadą nazbyt brawurowo, gdy tymczasem… jest to po prostu w jakimś określonym miejscu najzwyklejszą koniecznością, tak bardzo trudne bowiem pod względem nawigacyjnym te wody są.
Żaden rozsądny kapitan nigdy więc się pilotowi w jego jazdę bez wyraźnej potrzeby nie wtrąca, co najwyżej zapyta go od czasu do czasu o jego aktualne zamiary w jakimś konkretnym miejscu, aby się co do ich prawidłowości po prostu upewnić. A i nawet z tym bywa tu nierzadko rozmaicie, jako że zdarzają się w niektórych fiordach takie niespodzianki, których żaden nawigator „z zewnątrz” – czyli w ogóle tych wód nieznający - przenigdy by nie przewidział.
Tak na przykład jest właśnie tutaj, we fiordzie prowadzącym bezpośrednio do Fredrikstad, gdzie w pewnym bardzo wąskim przesmyku, w którym nie dość, że trzeba się niemalże „na odległość żyletki” pomiędzy skałami przeciskać, to jeszcze dodatkowo należy akurat tam wykonywać radykalną zmianę kursu, o prawie 90 stopni w prawo, co nie tylko że już samo w sobie jest zadaniem wymagającym dużego skupienia uwagi, ale i także konieczne tam jest ścisłe i natychmiastowe wykonywanie podawanych przez pilota komend dla sternika, a które to polecenia są częstokroć – uwaga – tak „na oko” zupełnie niezgodne z logiką!
Tak, bo wyobraźcie sobie, że w tym specyficznym miejscu, ażeby statek mógł bezpiecznie wykonać zwrot w prawo, trzeba wyłożyć ster… dokładnie w odwrotną stronę – w lewo, i to jeszcze na dodatek całkowicie „na burtę”! Jest tam bowiem podobno bardzo dużo podwodnych skałek, zupełnie sponad powierzchni wody niewidocznych, a wokół których prądy powodują silnie oddziaływujące na podwodną część kadłuba przepływającego tam statku wiry. Bez znajomości ich natury zatem, ktoś obcy zostałby tam ani chybi zaskoczony reakcją statku zupełnie odwrotną do tej spodziewanej – czyli tej zgodnej z kierunkiem wychylenia płetwy sterowej. Ale niestety, akurat tam tak nie jest.
Powiedzcie więc, czy widzicie to może w swojej wyobraźni..? Statek musi skręcić w prawo, a sternik otrzymuje nagle komendę „lewo na burtę!” – czyli… gdyby się właśnie wtedy kierować logiką, to dostaje on polecenie… skręcenia wprost na skały! Ciekawe, prawda..?
No tak, ale akurat ten manewr nie jest tam nigdy dla kapitana żadną nagłą, spadającą jak przysłowiowy „grom z jasnego nieba” niespodzianką, którą w takowym momencie można by natychmiast odruchowo uznać za zwykłą pomyłkę pilota, jako że on już zawczasu – i to dużo wcześniej, a także powtarza to ostrzeżenie co najmniej ze dwa razy! – wszystkich o tym dziwnym zachowaniu statku w tym oryginalnym miejscu informuje. Właśnie po to, aby nikt na mostku, z kapitanem na czele, niczego swą naturalną odruchową reakcją nie popsuł. Bo czasu tam na żadne wahania po prostu nie ma.
Zatem, kapitan już z dużym wyprzedzeniem o tym wie, choć i tak czasami – już w samym momencie tego manewru – robi on „wieeelkie oczy” (lub je po prostu w ogóle zamyka!), a ciśnienie krwi gwałtownie mu w górę podskakuje i siwych włosów przybywa. Bo rzeczywiście - wierzcie mi, bowiem ja osobiście też w tym miejscu już kilka razy byłem, więc na własne oczy to widziałem – można tam dostać palpitacji serca z niepewności, cóż to za chwilę ten statek uczyni, skoro wychyla swój ster „lewo na burtę”, a tam… blisko stoi wielka jak gmach skała! Skręci jednak w prawo czy nie..?
No tak, miejsce to jest więc dla nas zawsze dodatkową atrakcją z uwagi właśnie na takie dziwne zachowanie się statku, spowodowane oczywiście tą specyficzną konfiguracją dna w tym „wąskim gardle” tegoż fiordu, układem okolicznych skał, tworzących tam swoistego rodzaju „ulice”, takie niby kanały, w których przepływająca woda gwałtownie swój bieg przyspiesza, co rzecz jasna skutkuje tym, iż pod jej powierzchnią tworzą się te wspomniane wiry oraz prądy o całkowicie zmiennych prędkościach przepływu. Tak więc adrenalinka nieco skacze, ale za to jest tam dzięki temu naprawdę dość atrakcyjnie.
Ale dalej, już poza tym przesmykiem, jest jak najbardziej normalnie. Statek już prosto i „grzeczniutko” podchodzi do nabrzeża, będącego zresztą częścią zlokalizowanej tutaj wytłaczarni olejów – bo przypominam, naszym ówczesnym ładunkiem do Fredrikstad było kilka tysięcy ton pochodzącej z Pacyfiku kopry. Wyładunek tej ogromnej masy odbywa się tu za pomocą wielkiej ssącej „pajpy” (ufff, ależ to spolszczenie angielskiego wyrazu „rura” dziwacznie na papierze wygląda!), która wchłania w siebie tę koprę i transportuje ją dalej – już bezpośrednio do wytłaczarni, skąd już niebawem dochodzi do nas przemiły aromat kokosowego oleju, który to zapach zresztą, zapewne wy wszyscy dobrze znacie, prawda? Tylko że tutaj jego stężenie w powietrzu jest tak duże, iż wonią tą przesiąkają wkrótce nawet i nasze osobiste ubiory.
Moi drodzy – i na tym z tegoż portu, tak właściwie, moją relację już bym zakończył (jako że o spacerkach w mieście już pisałem, a nic innego przecież tam robić nie można), gdyby nie to, że akurat wtedy tuż obok nas stał inny polski statek, który był przedtem w swej długiej podróży ze Wschodniego Wybrzeża Ameryki Południowej, zahaczając tam rzecz jasna także i o kilka portów w Brazylii.
A dlaczego w ogóle o tym piszę..? – zapytacie. Otóż dlatego, że zazwyczaj w takich sytuacjach wykorzystywało się takie przygodne spotkania z rodakami do wzajemnych odwiedzin, częstokroć spotykając tam swych kolegów i niegdysiejszych znajomych, z którymi była wtedy wspaniała okazja „o starych Polakach” pogaworzyć i kilka wspólnie spędzanych chwil powspominać.
Ale nie tylko to, bowiem przy takiej sposobności można też było... nieco sobie pohandlować, jako że prawie zawsze zdarzało się tak, że dwa statki tego samego Armatora spotykające się „gdzieś w świecie” w jednym porcie, obsługiwały zupełnie inne linie. Bywało zatem tak, że ktoś miał akurat „na zbyciu” jakieś drobiazgi (np. magnetofonowe kasety lub ciuchy) z Singapuru albo z Hong Kongu, bo właśnie stamtąd jego statek przybywał, gdy tymczasem ktoś inny ze statku sąsiedniego dysponował na przykład większą ilością doskonałej kawy, bo tym razem dotyczyło to linii Południowej Ameryki. Przy takich okazjach zatem częścią takowych towarów się z sobą wymienialiśmy lub po prostu je od siebie odkupywaliśmy, bo przecież jeżeli już trafiała się taka szansa, to niby czemu by jej nie wykorzystać, czyż nie..?
Nie inaczej więc rzecz jasna było i tym razem. Nasi sąsiedzi mieli kawę, a my mnóstwo najprzeróżniejszych duperelków z Pacyfiku i z Dalekiego Wschodu Azji. Nasz wspólny drobny handelek „zakwitł” więc od razu na całego, w czym oczywiście ja również wziąłem pewien niewielki udział, udając się na tamten statek w celu zakupienia tam od kogoś kilku kilogramów dobrej brazylijskiej kawy.
A kiedy już się tam pojawiłem i swój zamiar stojącemu akurat w pobliżu trapu marynarzowi wyłuszczyłem, to skierował mnie on do jednej z kabin, w której zamieszkiwał – jak się ten chłopak wyraził – „pewien duuuuuży i bardzo ważny wykładowca z gdyńskiej Wyższej Szkoły Morskiej”, odbywający ten rejs jako jeden z Pokładowych Asystentów. O, właśnie tak ten marynarz to ujął, wygłaszając zresztą powyższą sentencję tonem pełnym sarkazmu i ironii!
„Ki czort?” – pomyślałem sobie wtedy – Jest tam jakiś „Bardzo Ważny Wykładowca” ze Szkoły Morskiej, przy czym ten wyraz „ważny” ów marynarz wypowiedział w wyraźnie pejoratywnym brzmieniu – mocno żartobliwie, wręcz prześmiewczo! Któż to więc może być..? – zgadywałem sobie w myślach – A może nawet go znam..?
Oj tak, NIESTETY, ale ten człowiek rzeczywiście był mi bardzo dobrze znany, z którym zresztą w czasach moich studiów w tej szkole miałem wciąż jakieś osobiste spięcia z powodu moich częstych nieobecności na jego zajęciach (no tak, uczciwie to przyznaję – wagarowałem podczas jego „lekcji” ile tylko się dało), co niestety „owocowało” potem... całą serią dwój w moim indeksie, które to on osobiście – czyli właśnie ten człowiek, do którego kabiny we Fredrikstad w celu zakupu kawy zabłądziłem – z wielką radością mi wstawiał. Tak, bo to właśnie przez niego miałem wówczas największe kłopoty z zaliczeniem tegoż „wiodącego nawigacyjnego przedmiotu”, musząc wielokrotnie te moje nieobecności odrabiać, zanim w ogóle ów Pan mi to zaliczenie w końcu przyklepał.
Tym Panem bowiem był nasz niegdysiejszy „Wykładowca WF-u”, z którym prawie każdy z nas zawsze „darł koty”, jako że on w istocie był człekiem nie tylko niezgodliwym, ale i nawet wobec nas wręcz ekstremalnie złośliwym. Ot, po prostu, akurat „ten typ już tak miał”, i tyle. Był on więc w naszej szkole personą bardzo nielubianą – i to nie tylko przez studentów, ale i również przez swych współpracowników „po fachu” – w dodatku jeszcze wciąż zdarzały się z jego udziałem jakieś awantury i afery (na rozmaitym tle zresztą – z tym alkoholowym rzecz jasna włącznie), co wkrótce znalazło wreszcie swój oddźwięk we władzach naszej szkoły, gdy tego człowieka kiedyś po prostu z niej wyrzucono.
Ale, zanim to jeszcze nastąpiło, zdążył on zasłynąć w naszym środowisku z wielu swych... „nieszablonowych” (o, tak to nazwijmy) zachowań, po których nierzadko cała nasza szkoła aż „drżała w posadach” z powodu ogólnego gromkiego śmiechu, bo rzeczywiście miał on czasami takie pomysły, że... Eee tam, aż szkoda słów... Poza tym... chyba jednak w tej chwili na za dużo sobie wobec tej postaci pozwalam, więcej więc na jej temat już mi pisać nie wypada, jako że finał kariery tegoż pana był niestety dość smutny (a było to ponoć gdzieś na początku lat 90-tych, czyli długo po tym naszym spotkaniu we Fredrikstad), ponieważ po którymś kolejnym ze swych dziwacznych wybryków został on zabrany do szpitala, a potem odesłany do... hm, no tam, gdzie nie ma klamek przy drzwiach...
No cóż, jak wspomniałem, nazbyt dużo pisać mi więc o tym człowieku już nie wypada, ale jednak pewien drobny wyjątek specjalnie dla was mogę uczynić, przytaczając krótką historyjkę – całkiem zresztą „niewinną” i akurat nie aż tak śmieszną jak wszystkie inne – mogącą być pewnym przykładem wyjątkowości tego pana i jego wręcz niewyczerpanych możliwości intelektualnych...
Otóż, wymyślił on kiedyś tzw. „pływanie mentalne” (sic!), po którym to wynalazku wszyscy rżeliśmy ze śmiechu dosłownie jak konie w stajni, bo rzeczywiście było to czymś wręcz niesamowitym! Na czym więc ono polegało..? – zapytacie zapewne z ogromnym zaintrygowaniem.
Uuuuch... Jak by to wam wytłumaczyć..? Hmmm, od której strony w ogóle się za to zabrać..? O, a może tak..? Zaczęło się to wszystko od tego, że któregoś bardzo zimnego późnojesiennego poranka (w roku bodajże 1978), kiedy to już od godziny 7-mej według naszego „planu lekcji” mieliśmy mieć zajęcia na basenie Arki na Skwerze Kościuszki w Gdyni i cała nasza grupa na czas się na nie stawiła (mimo że drżeliśmy wtedy wszyscy z zimna jak osiki – a tu jeszcze do tej chłodnej wody wchodzić??!!), to okazało się nagle, iż... gospodarze tego basenu w jakiś, im chyba tylko znany sposób, pokpili sprawę i basenu na czas... nie przygotowali. Ot, po prostu nie było w nim wtedy wody w ogóle (!), bo ktoś w przeddzień coś z jego napełnieniem zawalił. (Dodam wam tylko tak w sekrecie „na uszko”, że w przeddzień wypadało akurat doroczne święto jednego z najbardziej popularnych w Polsce imion, toteż… może właśnie z powodu tych Imienin to wszystko..?)
A zatem, skoro zajęć „z pływania” w pustym basenie być nie może, to my wszyscy od razu zaczęliśmy aż zacierać ręce z radości, że nam się po prostu tym razem upiecze – a jeśli jakaś godzinka wypadała z rozkładu bez naszej winy, to w myśl przepisów odrabiać jej później już nie trzeba było – oczekiwaliśmy więc, że lada moment nasz Pan Wuefista uroczystym głosem nam oznajmi, że jesteśmy wolni. Ot, co...
No cóż, ale się tego jednak nie doczekaliśmy, ponieważ on niestety tak łatwo zrezygnować z tych zajęć wcale nie chciał. O nie, plan jest planem – więc „zajęcia z pływania” odbyć się muszą! I już..! O – tak właśnie wtedy nam to powiedział...
Wkrótce potem załatwił on więc jakąś pustą salę w szkole (jej budynek stoi bowiem tuż obok tego basenu), gdzie kazał nam się szybko w ławkach, jak na każdej innej lekcji czy wykładzie rozsiąść, by po chwili jeszcze dodać, iż... znacznie lepiej jednak będzie się w nich dobrze „umościć” (o, tak się wyraził), aby było nam zdecydowanie wygodniej przy tym, co nas za chwilę czeka..! O, ależ nas to zaintrygowało! „Umościć się”..? Zapytaliśmy więc, jak mamy to uczynić, co on w ogóle ma na myśli, na co on spokojnie odpowiedział, że chodzi mu po prostu o to, byśmy jak najwygodniej się na swych krzesełkach rozsiedli, a potem... ZAMKNĘLI OCZY I WYOBRAŻALI SOBIE, ŻE WŁAŚNIE W BASENIE PŁYWAMY..!!!!!!!!!!!!
Oj tak, moi drodzy, dokładnie tak było – i to właśnie nazwał on wtedy „pływaniem mentalnym”. Czyli… „pływaniem w myślach”, czyż nie..? Uuuch..! I co wy na to..? Śmieszne..? Ależ! To najśmieszniejsze nastąpiło dopiero po chwili, bowiem – kiedy już wszyscy zgodnie z jego życzeniem w naszych ławeczkach „się wymościliśmy” i swe oczka zamknęliśmy (a przypominam, była 7-rano późną jesienią, za oknem więc wciąż było ciemno, toteż co niektórzy z nas nieomal natychmiast powpadali w błogi sen) – to po kilku minutach… obudził nas nagle jego podniesiony głos, kiedy to – uwaga, uwaga..! – krzyknął on gromko: „NAWRÓT!” Ufff, ten jego raptowny krzyk omal nas wszystkich z naszych krzesełek nie postrącał, aż tak bardzo bowiem nas to znienacka w tej błogiej ciszy „po uszach uderzyło”..!
Oczywiście zakładam, że wy wszyscy doskonale wiecie co znaczy owo tajemne słówko „nawrót”, prawda..? Jeśli nie, to już usłużnie wyjaśniam – nawrót następuje wtedy, gdy ktoś z pływających dociera już do końcowej ściany basenu i musi po prostu przy niej NAWRÓCIĆ, aby móc płynąć dalej, tylko rzecz jasna już w przeciwnym kierunku. Z tym że – oczywiście, a jakże! – kiedy znowu do następnej ściany basenu się zbliżamy, to musi tam nastąpić… kolejny nawrót, nieprawdaż..? A zatem, jak sądzicie, co się wydarzyło po następnych kilku minutkach w tej naszej cichej przytulnej salce w szkole, kiedy tak z zamkniętymi oczkami przysypialiśmy..? No, odpowiecie mi na to..?
Oj tak, jak zwykle macie rację! Bo wiadomo co było – po tych kilku następnych minutach znowu usłyszeliśmy głośną komendę tego Pana Wykładowcy „NAWRÓT!”, bo przecież… my wciąż jeszcze w naszych wyobraźniach w tym basenie pływaliśmy! No bo jakże to tak..? Czy ktoś z nas dostał już polecenie wyjścia z wody..? Dyć jeszcze nie, więc… nadal sobie mieliśmy – według oczekiwań naszego guru - marzyć o naszym wspaniałym pływaniu!
O rety, rety..! I co wy na to..? A jak było z tym „pływaniem mentalnym” dalej..? – zapytacie. No cóż, akurat te wstępne dwa okrzyki „NAWRÓT!” wcale nie były jakimś jednorazowym „widzimisię” naszego Wykładowcy – a już tym bardziej żadnym dowcipem z jego strony wobec nas, bo on to rzeczywiście robił na poważnie..! Takoż więc – ufff, wyobraźcie to sobie – on w istocie co te parę minut ten wrzask „NAWRÓT!” ponawiał, dając nam tym przecież wyraźny znak… kiedy powinniśmy w naszych myślach odbić się od ściany basenu i płynąć dalej!
Czyli… - wiem, że aż trudno w to uwierzyć, ale ja sam na moje uszka to słyszałem! Sam osobiście tę szopkę wtedy przeżywałem! To nie jest żadna opowieść „z drugiej ręki”! - …ten jego okrzyk powtarzał się kilkanaście razy! Cóż więc na to teraz powiecie..? Czy rzeczywiście mam rację, że już niczego więcej na temat tego pana pisać mi nie wypada..? Ba, ja tego nawet komentować już nie powinienem…
O, i oto teraz – w norweskim Fredrikstad – właśnie do tego człowieka do jego kabiny wszedłem. Wszedłem i… szczęka mi oczywiście od razu aż do samej ziemi opadła. Czy jego osobista szczęka zrobiła to samo, z kolei na mój widok, to tego już nie wiem, gdyż schowana ona była dosyć głęboko w jego gęstej kłębiastej brodzie, w ogóle spoza niej niewidoczna więc nie była, ale podejrzewam jednak, że akurat takiego manewru z jego strony spodziewać się raczej nie powinienem, bowiem... cóż ja – taki mały szaraczek – mogłem znaczyć wobec sławy tak Ważnej Postaci..? Sądzę zatem, że on mnie nawet chyba nie poznał – owszem, może i skojarzył jakoś moją twarz, ale to i tak w tej sytuacji miało niewielkie znaczenie.
Tak, absolutnie małe, jako że ja przecież wcale w żadną rozmówkę z nim się wdawać nie zamierzałem, ani nawet o tę kawę spytać już nie chciałem, tylko nieomal natychmiast stamtąd się wycofałem, burknąwszy mu jedynie coś wymijająco, że szukam jakiegoś mojego kolegi, ale pomyliłem kabiny, itd. Wyprysnąłem więc od niego natychmiast jak oparzony, wracając pospiesznie na pokład w pobliże trapu... już doskonale od tej chwili rozumiejąc, co ów marynarz miał na myśli, kiedy z takim przekąsem o owym „Ważnym Asystencie” te kilka minut temu mi mówił. Oj tak, bo przecież podczas ich długiego rejsu musiał się nasz „Pan Mentalny” wielokrotnie i na pewno dość mocno większości z tamtych współzałogantów dać we znaki. Bo przecież w przeciwnym wypadku nie byłby sobą, i tyle... Ot, co...
Moi drodzy, i na tym już naprawdę powinienem zakończyć naszą wspólną wizytę w tym porcie, ale w międzyczasie... jednak sobie jeszcze coś dość istotnego przypomniałem, pozwólcie więc, że jeszcze te 2-3 krótkie akapity na ten temat dopiszę, zgoda..? Chodzi mi bowiem o to, iż nasza aktualna wizyta we Fredrikstad ma miejsce wczesną jesienią, we Wrześniu przecież, a więc... cóż się w tym okresie robi Z PRZEOGROMNĄ OCHOTĄ, gdy w pobliżu znajdują się gęste i bardzo zdrowe lasy..? No, noo, nooo... któż mi na to odpowie..? Kojarzycie już, co mam w tej chwili na myśli..?
Ależ oczywiście, macie rację – GRZYBY!!!! Jeżeli ktokolwiek z czytających te słowa – a będący jednocześnie zapalonym grzybiarzem (tak jak ja, a jużci!) – miał szansę być kiedyś w tym okresie gdzieś w Skandynawii i z dobrodziejstwa grzybobrania w tamtejszych lasach skorzystać, to oczywiście doskonale wie, dlaczego w ogóle ten wątek poruszyłem! Prawda, mam rację..? Zatem, akurat tym osobom niczego tłumaczyć już nie muszę, natomiast wszelkim „innym niezorientowanym w temacie grzybków” natychmiast wyjaśniam w czym rzecz... Mniam, mniam...
Otóż, wszelkie skandynawskie puszcze, bory, dąbrowy, olsy, brzeziny (ale patos, no nie?), itd., itp., (specjalnie wymieniam te typy, bowiem dla nas ma to jednak dość istotne znaczenie) pod względem rosnących tam wszelakich gatunków grzybów są wręcz przebogate. Mówiąc krótko, dla prawdziwych grzybiarzy jest to po prostu istny raj na ziemi.
Zatem, kiedy tylko w okresie jesiennym zdarza nam się do Norwegii, Finlandii lub Szwecji zajrzeć (o Danii w ogóle nie wspomniałem, bo tam już chyba sobie wszystkie lasy powycinali), do takiego portu, gdzie do lasu wcale tak daleko nie jest, to oczywiście skrzętnie z tej sposobności wielu z nas korzysta, aby tam się wybrać, wzbogacając w ten sposób nasze statkowe menu o świeżo pozbierane grzybki, jak i również porobić sobie jakieś zapasy tych suszonych, to jasne.
A nasze łupy z takich wypraw były zawsze imponujące, jako że w tych krajach zbierając grzyby... nie mamy, praktycznie rzecz biorąc, żadnej lokalnej konkurencji! Mieszkańcy Skandynawii bowiem prawie nigdy ich nie zbierają (tak!) – ba, to nawet mało powiedziane, zdecydowana większość z nich uważa grzyby... za chwasty i w swoich jadłospisach nie posiada ich wcale!
Owszem, dość sporą popularnością, zwłaszcza w Szwecji, cieszą się kurki oraz czasem dzikie pieczarki – więc akurat one są przez niektórych miejscowych grzybiarzy zbierane i potem jedzone – ale na przykład kozaki czy borowiki..?! Ależ! One dla nich prawie nic nie znaczą, rosną więc tam sobie całymi gromadami zupełnie przez nikogo nie niepokojone, a jest ich tam wtedy w lasach takie zatrzęsienie, że nawet to nasze popularne polskie przysłowie „że aż kosą je można ciąć” w odniesieniu do ich dużej ilości, to zdecydowanie za mało powiedziane! Czy zatem możecie sobie wyobrazić jak zawsze wyglądają tam nasze łowy..?
Ach, co to jest za rozkosz..! I tak również rzecz jasna było i podczas tego naszego postoju we Fredrikstad, kiedy to kilku z nas wybrało się na grzybobranie (ja także, to oczywiste), przytaszczając potem z sobą na statek tak wielkie ilości prawdziwków i kozaków, że starczyło to na aż trzy obfite posiłki dla całej ponad trzydziestoosobowej załogi! Pomyślcie tylko, my te grzyby wówczas zbieraliśmy przez zaledwie 2-3 godzinki! Możecie więc sobie wyobrazić to skandynawskie bogactwo..?
A jeśli jeszcze dodam do tego, iż przez cały czas naszego grzybobrania musieliśmy z wręcz przeogromnej ilości innych gatunków - po prostu z braku miejsca w naszych torbach - rezygnować, to chyba da wam to niezłe wyobrażenie o tym, co w tamtejszych lasach „w trawie piszczy”, no nie..? A wiecie jak boli serce, kiedy trzeba niestety aż głowę z żalu na bok obracać, aby tylko nie widzieć tej całej armii wspaniałych zdrowych maślaczków lub nawet i czarnych łebków, dla których po prostu miejsca nie ma, więc nawet z lubością sięgnąć po nie nie można i trzeba je tam w lesie ZOSTAWIĆ..? Ufff…
To co powyżej opisałem, ma miejsce rzecz jasna także i w innych portach tego rejonu, więc do tegoż tematu jeszcze kiedyś na krótko powrócę, a planuję uczynić to przy okazji naszych wizyt w szwedzkich portach Halmstad i Uddevalla, ponieważ akurat tam nasze grzybobranka bywały zawsze wyjątkowo obfite. Teraz natomiast, już najwyższy czas opuścić Norwegię i wybrać się wreszcie gdzieś indziej, prawda..? Toteż, opuszczamy już Fredrikstad – i to w bardzo dobrych nastrojach, jako że za zaledwie około dwie doby pojawić się mamy w Gdyni, gdzie skończy się wreszcie ten rejs, który trwał w sumie – bagatela – ponad 180 dni! Czyli, ponad pół roku, moi drodzy, ponad pół roku...

Bergen – To drugie pod względem wielkości miasto Norwegii (oczywiście po stołecznym Oslo), liczące sobie obecnie około 260 tysięcy stałych mieszkańców (czyli porównywalne do naszej Gdyni lub Częstochowy). Jest ono jednakże jednocześnie portem największym tego kraju, obsługującym prawie wszystkie możliwe rodzaje ładunków – od typowej drobnicy, poprzez masówkę aż po ładunki płynne i kontenerowe. Ja zawitałem tu tylko jeden jedyny raz w roku bodajże 1985, ale z ówczesnego spaceru po tym mieście dosłownie nie pamiętam niczego. Ech, starość nie radość...

Kritiansand – W tym porcie również byłem tylko jeden jedyny raz w moim morskim żywocie, po „jakąś tam” drobnicę do Południowej Ameryki. Miasto jest niewielkie (tylko około 60 tysięcy mieszkańców) i podobno bardzo ładne. Piszę „podobno”, bo niestety nie wychodziłem tam na żaden, nawet krótki spacerek. Oczywiście z braku wolnego czasu...

Moi Drodzy, w Norwegii dane mi było być jeszcze w Oslo oraz w położonym w jego pobliżu niewielkim Horten, ale te dwa porty w powyższej liście się nie znalazły, jako że z powodu dość ciekawych wydarzeń, które tam wówczas zaistniały, w niedalekiej przyszłości zamieszczę na ich temat zupełnie odrębny rozdział na niniejszym „blogowisku”...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020