„Wyliczanka duńska”. Tym razem też krótko i zwięźle będzie...
Helsingør – Moglibyście mnie zapytać, po co ja w ogóle wplątuję ten porcik do moich „wspominkowych opowieści”, skoro byłem w nim nie żadnym statkiem pełnomorskim podczas mojej pracy, lecz jedynie prywatnym samochodem w trakcie letnich wakacji, dokąd dotarłem wprost z Kopenhagi, a potem stąd tylko się na drugi brzeg do szwedzkiego Helsingborgu promem przeprawiałem?
Ha, bardzo trafnie zadane pytanie, jako że teraz chciałbym właśnie ten duński porcik krótko wam przedstawić w formie… swoistego rodzaju „przeciwwagi” dla niedaleko od niego położonych portów Szwecji, abyście przypadkiem nie pomyśleli sobie, że stać mnie wobec tego kraju jedynie na same krytyki.
O nie, zupełnie nie w tym rzecz, bowiem ja jedynie pragnąłbym tego, byście choć pobieżnie dokonali pewnego porównania pomiędzy opisywanymi dotychczas przeze mnie szwedzkimi porcikami, a położonym w sąsiedniej Danii, również niezbyt wielkim Helsingør, którego „historyczna droga” (jeżeli w ogóle można mi się właśnie tak wyrazić) wcale nie aż tak bardzo różniła się od tych szwedzkich miast i miasteczek, które dopiero co opisywałem. Cóż zatem od razu spostrzegamy? Co natychmiast naszą uwagę przykuwa..?
Otóż, wyobraźcie sobie, iż położone po drugiej stronie cieśniny Sund (bardzo wąskiej zresztą – toż tam nieomal kamieniem dorzucić można) szwedzkie miasteczko Helsingborg istnieje niemalże tak samo długo jak jego duński sąsiad Helsingør. A jest to w sumie, było nie było, aż prawie osiem wieków Historii, w dodatku jeszcze w wielu jej okresach historii wspólnej.
Gdy tymczasem – no proszę – po duńskiej stronie aż roi się od pięknych i bardzo starych zabytkowych obiektów, z przesłynnym tzw. Zamkiem Hamleta na czele, w szwedzkim Helsingborgu natomiast jest ich w sumie… dokładnie zero! Wysoce zastanawiające, prawda..? Dlaczego zatem aż tak bardzo te dwa sąsiednie miasteczka się różnią? – zapytacie.
Ot, po prostu, Duńczycy zawsze bardzo pieczołowicie o każdy materialny ślad swoich dziejów dbali – ba, to jest ich wręcz otoczoną kultem tradycją – toteż dzisiaj posiadają w tej dziedzinie prawdziwe bogactwo, natomiast ich bracia Szwedzi mają u siebie już tylko skały, grzybne lasy i… najlepszych w świecie ekologów. Jakowyś powód do dumy więc jednak jest, no nie..? Ot co…
A Helsingør..? Piękny! Tutejsze Stare Miasto wygląda jak na bajkowym obrazku, w centrum miasteczka stoi wiele okazałych domów pobudowanych w stylu… włoskiego Renesansu (nota bene są prześliczne..!), tutaj również aż się roi od urokliwych wąskich zaułków pełnych kamieniczek rodem jeszcze ze Średniowiecza (!), a ponad tym wszystkim góruje jeszcze duży piękny zamek Kronborg, który dla samego Williama Szekspira stał się takim natchnieniem, iż umieścił on w nim całą akcję swojego najsłynniejszego dramatu pt. „Hamlet”. No i co wy na to..?
A przecież to jeszcze nie wszystko. Miasteczko Helsingør posiada zaledwie około 40 tysięcy stałych mieszkańców, lecz oprócz powyżej wymienionych zabytków jest tu jeszcze i przepiękny wielki Klasztor Karmelitów, i okazała Katedra Św.Olafa, i kilka ładnych bardzo starych kościołów, i wprost przecudownie się prezentujący Pałac Marienlyst, którego budowę rozpoczęto już w wieku XV-tym! Toż nawet i sam nasz Kraków nigdy by się tego nie powstydził, nieprawdaż..?
Ha, no pewnie, że prawdaż – a zaznaczyć jeszcze trzeba, że w wielu innych duńskich portach i porcikach jest pod tym względem bardzo podobnie. Wieloma wspaniałymi zabytkami mogą się bowiem poszczycić i Esbjerg, i Arhus, i Aalborg, i Vejle, i Fredericia, i Odense, a i nawet maleńkie Orehoved – już o stołecznej Kopenhadze w ogóle nie wspominając.
Jak zatem wypada wobec małej Danii jej większa siostra Szwecja ze swoimi ekologami? Cosik jakoby bladziutko, co nie..? I pomyśleć, że przecież w tej części świata żyje bardzo blisko siebie kilka pokrewnych narodów, mających w dodatku dość podobną Historię, gdy tymczasem różnice pomiędzy nimi są jednak aż nazbyt widoczne. Jak więc się tym wszystkim nie dziwować..? Co – myślicie może, iż zbytnio przesadzam..? No cóż, ja uważam, że z całą pewnością nie…
Jednakże, skoro już do tego Helsingør zawitaliśmy, to pozwolę już sobie jego temat dokończyć, zgoda? Przypominam więc – przybyłem tutaj w roku 2004 podczas samochodowej wycieczki z moim synem, będąc akurat w drodze z Kopenhagi do Oslo. Zatrzymaliśmy się w tym miasteczku na kilka długich godzin by je dokładnie zwiedzić (w tym rzecz jasna i ten piękny zamek), zanim nie przeprawimy się promem do Szwecji, aby już potem dalej podążać na północ, w kierunku Norwegii. Cóż więc takiego mógłbym jeszcze dodać na temat tego duńskiego miasteczka..?
Otóż, można z całą odpowiedzialnością powiedzieć, iż Helsingør zawsze „handlem stał”, to właśnie ta dziedzina działalności pozwalała miejscowej ludności się bogacić, co rzecz jasna na przestrzeni wieków zaowocowało dynamicznym rozwojem tego miasteczka. Z tym jednakże, iż – i tu niestety trzeba dodać nieco dziegciu do tego miodu – tenże handel opierał się głównie na kupnie i późniejszej sprzedaży z dużym zyskiem gdzieś w głębi Europy towarów pochodzących… z morskich rozbojów.
Tak tak, bo to właśnie do Helsingør przybywały statki Wikingów na tutejszy wielki targ, sprzedając tubylcom wszelkie łupy ze swoich bandyckich wypraw – zatem, krótko i aż do bólu szczerze należy stwierdzić, że… bogactwo i świetność tego miasta wyrosły na paserstwie, czyż nie..?
No tak, ale nie nam oceniać historię Średniowiecza w tym rejonie świata, bo przecież był to taki okres w dziejach, kiedy liczyły się tylko i wyłącznie siła, przemoc, władza i umiejętność właściwego wpasowania się w tok wszelakich zdarzeń – czy to pojedynczych ludzi, czy to jakichś zawodowych grup, czy to kraju, czy też wreszcie jakiegoś miasta, którego dobre położenie geograficzne każdego rodzaju proceder umożliwiało. Dlatego też niewielki Helsingør do swojej dużej rangi urósł, bowiem właśnie ten moment Dziejów potrafił doskonale wykorzystać, z dnia na dzień dzięki takiemu handlowi rozkwitał, a przy okazji także i położona niedaleko Kopenhaga, to jasne.
Jak zatem widzimy, historia tego miasta jest wcale bogata, nic więc dziwnego, że w obecnych czasach aż tak pięknie się jego zabytki prezentują, bo przecież zaranie rozwoju tutejszej osady miało miejsce już w wiekach VII i VIII, choć jako miasto Helsingør znany jest dopiero od roku 1231. Ba, dopiero… Toż to dużo wcześniejsza data od historii wielu polskich miast – w tym także i samego Krakowa.
Słynny zamek Kronborg król Eryk Pomorski (tak tak, to ten sam, któremu nasze Pomorze Zachodnie również bardzo wiele zawdzięcza – na przykład Kołobrzeg czy Darłowo) wybudował już w roku 1429 (to znaczy, ściślej mówiąc, wówczas jego budowę zakończono), która to twierdza od razu stała się potężnym „straszakiem” dla wszystkich statków przybywających na Bałtyk lub z niego w świat wypływających. Ustanowiono wtedy bowiem przymusowe opłaty za przebycie cieśniny Sund, które to haracze z całą bezwzględnością były przez załogę zamku Kronborg egzekwowane.
No i trzeba przyznać, że zamek ten jest budowlą rzeczywiście warowną i w sumie bardzo piękną, toteż zafascynowany nim William Szekspir swojego Hamleta właśnie tutaj umiejscowił, choć w owym dramacie ta forteca nosi nazwę nie Kronborg ale Elsynor. Dziś mieści się w nim bardzo ładne i pomysłowo urządzone Muzeum Morskie (zwiedziłem je, więc wiem, że warte jest swojej sławy), natomiast na samym dziedzińcu regularnie odbywa się – zresztą, już od wielu lat tradycyjne tutaj – wystawianie sztuk Szekspira (głównie oczywiście Hamleta, ale i nie tylko), co zawsze ściąga tutaj wielkie tłumy żądnych teatralnych atrakcji turystów, bo przecież spektakle w takiej scenerii i w cieniu tych średniowiecznych murów zawsze muszą się podobać, prawda..? Zwłaszcza że przy odrobince wyobraźni każdy z widzów może jeszcze dodatkowo… poczuć obecność w tymże miejscu samego Szekspira. Oj tak, wiem, że błysnąłem teraz nazbyt rozbuchanym patosem, ale czy rzeczywiście aż tak bardzo przesadzam..? No dobra, ale o Helsingør już koniec – ruszamy dalej w świat…
Kopenhaga – Zawijając do tego wielkiego portu dane mi było tutaj zawitać w sumie kilkukrotnie, chociaż niestety zbyt dużo czasu na zwiedzanie tej pięknej stolicy akurat wówczas nie miałem. „Odbiłem” to sobie dopiero w Sierpniu 2004 roku, kiedy to własnym autkiem wybrałem się z moim synem na objazd Skandynawii, ale to już chyba większego dla was znaczenia mieć nie będzie, prawda..? Wszakże, najważniejsze jest to, o czym w ogóle pragnę napisać.
A chciałbym przede wszystkim kilka tutejszych atrakcji gorąco wam polecić, bo jeżeli komuś z was nadarzy się okazja do stolicy Danii kiedyś pojechać, to... śmiało z poniższej „ściągi” może skorzystać, mogąc absolutnie być pewnym tego, że żadnej „sztandarowej” atrakcji tego miejsca nie przeoczy. Na to daję wam moje uroczyste słowo honoru.
Zatem, przede wszystkim słynna Syrenka. Jest to niebyt wielkich rozmiarów odlana z brązu figurka, postawiona bezpośrednio na stojącej bardzo blisko brzegu maleńkiej skałce, ale jej główną wartością jest to, że jest ona przecież znanym na całym świecie symbolem Kopenhagi. Sama w sobie, moim skromnym zdaniem, żadnych wielkich artystycznych doznań w nikim nie wzbudzi, bo jest jednak w sumie rzeźbą dość przeciętną, jednakże jako symbol tego miasta prezentuje się rzeczywiście bardzo okazale. Krótko mówiąc, ze swojej symbolicznej roli wywiązuje się nienagannie. A już zwłaszcza z tego powodu, że pobliski niej nadmorski bulwar nieustannie tętni intensywnym turystycznym życiem, natomiast robiących sobie z tą figurką w tle fotki przybyszów jest tutaj zawsze całe mnóstwo.
Zabytkowe centrum Kopenhagi. Piękne, po prostu piękne. Tym razem pozwolę już sobie jego „części składowych” (czyli tych wszystkich zabytkowych kamieniczek, pałacyków czy historycznych budowli) nie wyliczać, ograniczając się jedynie do... samych westchnień pełnych zachwytu nad całością tej zabudowy, albowiem najwyższego podziwu jest jednak ona warta. Tak więc, wizytę w tym miejscu najgoręcej wam wszystkim polecam.
Wycieczkowy przejazd małym stateczkiem tutejszymi kanałami. No cóż, to atrakcja również dość „wysokiej próby”, nie powiem, choć oczywiście z tą amsterdamską wyprawą żadnego porównania mieć nie może. Ot – wiadomo – pod tym względem zdecydowanie pierwsze miejsce zajmuje przewspaniała Wenecja, zaraz po której niewątpliwie plasuje się wspomniany Amsterdam, natomiast… Kopenhaga..? Nnnno, bądźmy hojni i przyznajmy jej jednak w tej dziedzinie to czwarte miejsce. Niechaj się Duńczycy tą klasyfikacją trochę pocieszą. Tym trzecim jest oczywiście rosyjski Sankt Petersburg.
Zabytkowe browary Carlsberga. W to miejsce oczywiście pojechać trzeba – i to KONIECZNIE. Bo nie tylko że samo ich zwiedzanie jest atrakcją „z najwyższej półki” – to jasne, bo ich budynki są naprawdę architekturą „wysokiego lotu”, zapewniam – ale i… serwowany tam wszystkim zwiedzającym poczęstunek również jest niczego sobie. A tak, jest nim bowiem kufelek najprzedniejszego lokalnego piwa (lampka wina również, jeżeli sobie ktoś tego zażyczy), specjalnie na tę okoliczność warzonego, jednocześnie zupełnie niedostępnego nigdzie indziej, w żadnej wolnej sprzedaży.
Taki „głęboki kufelek” jest zatem czymś doprawdy niepowtarzalnym, włożono tu bowiem w ten poczęstunek naprawdę wiele serca, aby stał się on dla wszelkich smakoszy piwa na świecie niezapomnianym przeżyciem, a muszę wam uroczyście oznajmić, że… tak w istocie jest, bez dwóch zdań! A przecież mojej skromnej osobie akurat w tej dziedzinie wierzyć możecie, prawda..?
Raczyliśmy się więc tam wtedy tym piwkiem z taką rozkoszą, że aż… omal nie spadliśmy z barowych stołeczków! A to dlatego, że – owszem, w cenie biletu jest wliczony dla każdego tylko jeden taki kufelek – ale my mieliśmy wtedy to szczęście, że zaraz za nami podążała liczna wycieczka emerytów z Izraela, z których prawie wszyscy - co oczywiste, z najprzeróżniejszych względów zresztą - na przysługujące im piwko skusić się nie mogli lub po prostu nie chcieli.
A że wielu z nich mówiło bardzo dobrze po polsku – w większości byli to bowiem ludzie, którzy w „słynnym” roku 1968 Polskę już na zawsze opuszczali – i kiedy przy okazji wizyty w tym przybrowarnym barku (który nota bene znajduje się na trasie zwiedzania tych obiektów, więc i tak każdy zaglądnąć tam musi) z nimi się zgadaliśmy, to oni nieomal gremialnie ze swojego poczęstunku na naszą rzecz zrezygnowali.
Zatem było nam wówczas z synem BARDZO FAJNIE (no przecież, że tak!), nawet się tam co nieco z tego właśnie powodu zasiedzieliśmy, tylko że potem… ufff, czekała nas tego dnia jeszcze wyczerpująca długa przechadzka do kopenhaskiego Experimentarium, z której niestety musieliśmy wtedy zrezygnować, wybierając się tam już nie piechotą – jak pierwotnie planowaliśmy, aby po drodze jeszcze coś pozwiedzać – ale już autobusem miejskiej komunikacji. Jednak, co sobie wtedy użyliśmy, to już nasze… Yeah…
O właśnie – to Experimentarium. Bo skoro już do niego dotarliśmy, to weźmy je „na warsztat” już teraz. Oczywiście dobrze wiecie co to w ogóle jest, prawda..? Nie żadne muzeum, jak by ktoś niezorientowany mógł przypuszczać, ale po prostu takie Centrum Nauki, w którym wszelkie zjawiska z bardzo wielu dziedzin są przedstawione w taki sposób, że wszystkiego można tam samodzielnie spróbować, dotknąć, przyjrzeć się z bardzo bliska naukowym doświadczeniom, na przykład fizycznym, chemicznym czy technicznym, co rzecz jasna jest najłatwiejszą metodą zdobywania lub ugruntowywania już posiadanej wiedzy.
Tego typu centra popularyzowania nauki i wiedzy znajdują się w bardzo wielu miastach świata, przede wszystkim jednak Europy, u nas również jest takich placówek kilkanaście, z tym największym CN Kopernik w Warszawie na czele, jednakże w mojej skromnej opinii te w Kopenhadze z całą pewnością jest jednym z najlepszych i w atrakcje najbogatszych.
Można w nim bowiem „zasmakować” aż tak wielu najprzeróżniejszego typu doświadczeń, że nawet mowy być nie może, aby to wszystko móc w jeden dzień zwiedzania „obskoczyć”, podejrzewam nawet, że jeśli chciałoby się do każdej atrakcji podejść z należytą uwagą i tak „od A do Z” przez każde doświadczenie lub obserwację przebrnąć, to pełnego tygodnia na pewno by na to nie wystarczyło. Z pełną odpowiedzialnością zapewniam was o tym, moi drodzy.
Przy tej okazji mógłbym więc teraz pokusić się o podanie choć kilku przykładów tych znajdujących się w Experimentarium atrakcji, pozwolę sobie jednakże oszczędzić wam kolejnej „wyliczanki”, a jedynie po prostu najgoręcej was do wizyty w tym miejscu zachęcę. Bo akurat w tym wypadku sprawa jest nader jasna – owo centrum w trakcie pobytu w Kopenhadze po prostu KONIECZNIE odwiedzić trzeba. A już zwłaszcza wówczas, kiedy ktoś wybierać się tam będzie z dziećmi. Najprzedniejsza bowiem zabawa jest tam absolutnie gwarantowana.
Co dalej..? Ano... Tivoli..! Zapewne najbardziej znana, wręcz „sztandarowa” atrakcja stolicy Danii. W parku tym od wszystkiego, co tylko może ludziom sprawiać radość i zapewniać rozrywkę wręcz aż się roi..! Znajdujące się w nim Wesołe Miasteczko nie dorównuje wprawdzie swym bogactwem Legolandowi z duńskiego Billund, a już tym bardziej żadnemu z parków typu Disneyland, lecz akurat to nie ono jest tutaj głównym obiektem przyciągającym każdego dnia tłumy turystów i mieszkańców Kopenhagi, jako że zaprojektowano je raczej jako... uzupełnienie całej masy innych atrakcji, z których można w tym parku skorzystać. Owszem, ono również jest wspaniałe, ale jednak nie aż tak rozległe.
Proszę mi wierzyć, w Tivoli absolutnie nikt nigdy się nie zanudzi. Przechadzka po wręcz bajecznie urządzonych sztucznych uliczkach pełnych wielobarwnych domeczków, czy po całej „pajęczynie” urokliwych alejek wijących się pomiędzy różnokolorowymi oczkami wodnymi, na których oczywiście można sobie również popływać ślicznymi łódeczkami lub zjeść pyszny obiadek na stojącym tam pirackim stateczku, to absolutnie niezapomniane przeżycia, których zresztą z całego serca doświadczyć bym wam życzył. Zatem, kolejny już raz napisać powinienem... KONIECZNIE trzeba to miejsce odwiedzić, jeśli tylko komuś z was dane będzie do Kopenhagi zabłądzić.
Na terenie tego parku znajduje się także świetnie zorganizowany i niezwykle ciekawy Gabinet Figur Woskowych. Co prawda jego główne wejście mieści się na zewnątrz samego Tivoli, chcąc więc go odwiedzić wcale nie trzeba ponosić podwójnego kosztu biletów, zaglądając tylko tam, zaś do parku już nie wchodzić, jeśli akurat takiej potrzeby się nie czuje lub się po prostu na to nie ma czasu, ale jednak zdecydowanie lepiej rozpocząć jego zwiedzanie właśnie od strony parku, bowiem „pod prąd” i tak się tam posuwać przez kolejne ekspozycje nie będzie - natomiast można dzięki temu uniknąć wystawania w bardzo długiej kolejce do kasy przed wejściem do tego muzeum od strony głównej ulicy.
Gabinet ten jest oczywiście bardzo ciekawy, a już zwłaszcza jego tzw. Podziemie, w którym zainscenizowano wiele takich... pułapek ze strachami, że osobom o słabych nerwach lub ze schorowanym serduszkiem raczej wizytę w tej części Gabinetu stanowczo bym odradzał. I wierzcie mi, że nie ma w tym ostrzeżeniu ani cienia przesady.
Ot, krótko mówiąc, ja z moim synem zeszliśmy w dół do tego Podziemia dopiero wówczas, gdy napatoczyła się na naszej drodze jakaś czteroosobowa angielska rodzina z Manchesteru, która... również na jakieś wsparcie liczniejszego towarzystwa tam oczekiwała, samemu naprawdę obawiając się tam zaglądnąć. Wszyscy więc wówczas zebraliśmy się razem „do kupki” i dopiero wtedy odważyliśmy się w takim gronie tam zawitać, wciąż blisko siebie się trzymając podczas „obkolędowywania” całego tego Podziemia. No cóż, rzeczywiście zbytnią odwagą wtedy nie zgrzeszyliśmy, ale... gdybyście sami te wszystkie objawiające się tam znienacka najprzeróżniejsze straszydła i truposze na własne oczy zobaczyli, to od razu byście nam ten nadmierny lęk wybaczyli, ani chybi. POLECAM...
Muzea. Ha, w tak dużym i znaczącym mieście musi ich oczywiście być całe mnóstwo, prawda..? I rzeczywiście właśnie tak w Kopenhadze jest, ale ja osobiście akurat w tej dziedzinie w tym miejscu troszeczkę jednak sprawę pokpiłem. Nie byłem tutaj bowiem ani w Muzeum Narodowym, ani w Archeologicznym, ani nawet w Muzeum Morskim (!), już nie wspominając o którejkolwiek z licznych tutaj Galerii, ale za to... w Muzeum Seksu „zameldowałem się” nieomalże natychmiast po moim pierwszym przyjeździe do Kopenhagi..! Ależ ze mnie turysta, no nie..? Czyżby... tzw. „wybiórczy”..?
Otóż nie, moi drodzy, stanowczo sobie taką „płaską” ocenę mojej osoby wypraszam! Ja do tego przybytku zajrzałem bowiem jedynie dlatego, ażeby... porównać jego tzw. „stan posiadania” z tym amsterdamskim, serio..! Nnnno, jak Boga kocham..! Nnnno przecież chyba nie podejrzewacie mnie o przedkładanie tej właśnie tematyki ponad wartości, na przykład Historii Naturalnej czy też światowego malarstwa, ależ! ALEŻ..!
Mam rację..? Ha, no pewno, że mam, dlatego też... gorąco wam wizytę w tym miejscu polecam, bo akurat tam rzeczywiście zajrzeć warto. Z tym że natychmiast ostrzegam – o ile „ta tematyka” we wspomnianym Amsterdamie potraktowana jest rzeczywiście bardziej naukowo, to z kolei w Kopenhadze jest już z tym co nieco inaczej. Tu bowiem jest z tym bardziej rozrywkowo niźli naukowo, lecz przede wszystkim… bardzo „mocno”. Zatem, wybierając się tam proszę to naprawdę mieć na uwadze. Żebyście się po prostu... „wysokiego woltażu” tamtejszych ekspozycji nie wystraszyli. Ha, ha...
Jednakże jest tu jeszcze jedno muzeum, w którym byłem, a mogące być na szczęście potraktowane jako bardzo poważne – w odróżnieniu od tegoż powyższego – zatem, choćby w ramach pewnej skromnej „przeciwwagi” co nieco w waszych oczach reputacji odzyskam – no, przynajmniej taką mam nadzieję, na wasze zrozumienie w tej materii gorąco licząc.
Jest nim znajdujące się w jednym z zabytkowych budynków kopenhaskiego Uniwersytetu Muzeum Medycyny, do którego zajrzałem wprawdzie pod wielką presją wywieraną na mnie przez mojego syna, który mnie do wizyty w nim po prostu zmusił (a jakże), choć jednocześnie z dumą powinienem przyznać, że akurat w nim nie przeżywałem już aż tak wielkich katuszy jak w podobnej instytucji w Goeteborgu.
Krótko mówiąc, dzielnie wówczas to zwiedzanie przetrzymałem, choć tych przysłowiowych „nóżek z watki” podczas oglądania co poniektórych „mocnych” eksponatów (czyli medycznych narzędzi tortur, to jasne) jednak dostawać mi się przydarzało. Czytasz to teraz może, ty mój Synusiu-Medyku-Sadysto..?! Całe szczęście zatem, że następnego dnia w tym browarze moje skołatane nerwy udało mi się uspokoić. Ot, co…
Esbjerg – Miasto i port jak na warunki duńskie całkiem pokaźnej wielkości. Miasto to jest już bowiem „stutysięcznikiem”, natomiast w tutejszym porcie ruch statków również niczego sobie, jest tu dość rojno. Ja byłem tu tylko raz, kiedy to „na jakimś” polskim drobnicowcu w roku 1983 lub 1984 braliśmy „jakiś tam” ładunek do „jakiegoś tam” południowoamerykańskiego portu. Sorry, ale tylko tyle z tego miejca pamiętam...
No i to by już było wszystko o Danii. I na pewno w moim blogu do tego kraju już nie powrócę...
louis