„Wyliczanka szwedzka”, ale najpierw... ufff, kilka moich przemyśleń...
O rety, ależ odkrycie! Spojrzałem sobie przed chwilą wstecz na listę wszystkich rozdziałów mojego bloga, zauważając nagle, że oto dopiero po raz pierwszy zaglądamy do Szwecji – rzeczywiście jak dotąd tych moich, pożal się Boże, „Wspominek-Wypocinek” nie byliśmy tutaj ani razu! Cóż za niedopatrzenie! Spieszę zatem naprawić ten błąd, bo przecież nic nie wiedzieć o jednym ze swoich najbliższych sąsiadów – spoza morza wprawdzie, ale jednak sąsiadów – to nieomal wysoce zawstydzająca ignorancja. A tak, dlatego też czym prędzej gnamy do Szwecji, aby chociaż coś niecoś się o moich na jej terenie wizytach dowiedzieć. Ot, co…
Z tym że… No właśnie. Dopiero co napisałem coś o wstydzie, gdy tymczasem już po chwili sam powinienem poczuć się zażenowany, jako że… ja również niewiele wam na temat tego kraju napiszę. Lecz, wcale nie dlatego, że mnie osobiście się tego robić nie chce (to też, ale akurat nie lenistwo jest w tym wypadku głównym powodem), ale raczej z tej przyczyny, że – generalnie rzecz ujmując – dla marynarza Szwecja jest krajem… wręcz przeraźliwie nudnym..!
Wszystko tu bowiem jest takie wychuchane, wymuskane, wycackane, takie skrupulatnie poukładane – gdzie miejsca na jakąkolwiek improwizację lub spontaniczność właściwie nie ma w ogóle – w dodatku jeszcze wieje chłodem w każdej niemal dziedzinie tutejszego życia, więc ktokolwiek pragnący rozrywki lub choćby tylko nieco intensywniejszego i szybszego żywota, to... nie powinien tu absolutnie nigdy zaglądać! Ot, szkoda na to czasu, energii, pieniędzy, a i nawet nerwów i zdrowia. No chyba że ktoś pragnie popełnić samobójstwo, wszakże tu zupełnie bez problemu można się aż na śmierć zanudzić, to oczywiście wówczas nie ma już żadnych przeciwwskazań do odwiedzenia tego kraju. Szwecja zaprasza…
Co, powiecie mi może, że przesadzam..? No cóż, myślcie sobie zatem co chcecie, a ja i tak wiem swoje. A podstawy ku ugruntowaniu w sobie takiej opinii z całą pewnością mam. Byłem w tym kraju bowiem – uwaga! – już prawie sto razy (tak, nie ściemniam!!!), w kilkunastu tutejszych portach – w samej Uddevalli aż nieomal trzydziestokrotnie (rety, kiedy to się w ogóle zdążyło nazbierać?! Ot, przeciekło to życie między paluchami, przeciekło…) – toteż wiem co mówię, moi drodzy, dobrze wiem.
Ot, krótko podsumowując – gdyby nie tutejsze niezwykle grzybne lasy oraz bardzo bogate w ryby, głównie w dorsze i śledzie (ale i łososia także udawało się nieraz upolować) wodne akweny, to ja już naprawdę nie wiem, co można by tutaj począć ze swoim wolnym po pracy czasem. Nudą tu wszakże zawsze wieje tak bardzo, że... Ech, szkoda słów.
Ani pójść na piwo, bo alkohol w knajpach tak drogi, że aż dech w piersiach zapiera, co rzecz jasna natychmiast człowieka do jakiejkolwiek w nich biesiady zniechęca, ani nawet pozwiedzać nie za bardzo jest co, bo przecież w Szwecji – poza Sztokholmem oraz Goteborgiem – z punktu widzenia interesującego się historią turysty, prawie nic ciekawego się nie uświadczy. Bieda, bieda i jeszcze raz piszcząca bieda…
Owszem, sami Szwedzi od razu by się na taką opinię oburzyli, ale… czy to czasem nie oni gremialnie jeżdżą w tych celach na południe Europy (a nawet i do Polski), podczas gdy w ich własnych miastach i miasteczkach żadnego Włocha, Hiszpana czy też „jakiegoś innego” Greka się nie spotyka..? A co, mieliby tu zaglądać po to, żeby… zmarznąć, a i tak niczego ciekawego nie zobaczyć? Toteż powtarzam jeszcze raz – ten kraj jest nudny, i już. A że bogaty, no to co..? Forsę tu niby mają, ale w ich knajpach żadnego „ducha”, tylko drętwota i nuuuuuuuda…
Uddevalla – Nie inaczej jest oczywiście w Uddevalli, do której właśnie zawitaliśmy, postaram się jednak choć cokolwiek z jej atmosfery na potrzeby niniejszego „Dziełka” wycisnąć, aby już zupełnie was do tego kraju nie uprzedzić, bo w sumie jest on jednak państwem ludzi bardzo życzliwych i przyjacielskich, choć niestety – gorąco przepraszam Szwedów (i Szwedki również!), ale napisać to muszę – jednak bardzo mało zajmujących i zimnych jak lód..! Fantazji w nich żadnej! Brrr…
Do Uddevalli zaglądałem najczęściej na niewielkich stateczkach Armatora z Londynu, u którego byłem zatrudniony w sumie aż osiem długich lat, za każdym razem zabierając stąd ładunek ciętej drzewnej tarcicy z przeznaczeniem do portów irlandzkich – głównie do położonego niedaleko Dublina Wicklow, ale także i czasami do Warrenpoint, Belfastu czy Londonderry.
Załadunek takiego drewna prawie zawsze trwał co najmniej trzy dni, a prace odbywały się tylko w godzinach od 8-ej rano do 16-tej, zatem wolnego czasu na grzybobrania i wędkowanie (i „popijawki” w zaciszu mesy także, ale o tym ciiii….), jak sami zauważacie, nie brakowało nam nigdy. No, nie powiem, miło więc się tamten okres mojego morskiego żywota wspomina, ale… dobrze jednak, że już się on raz na zawsze zakończył. Ot, bo się to już po prostu w miarę upływu lat ogromnie „przejadało”.
Ale dzięki temu miałem okazję Uddevallę „przeorać wręcz do cna”, zdeptałem ją więc wzdłuż i wszerz tak dokładnie, jak – nie przymierzając – moje własne rodzinne miasto, ale żebym nią był zachwycony..? No choć w niewielkim stopniu..? Eee tam, nuuudy na puuudy, i już. A już zwłaszcza dla tak bardzo „turystycznie zadeklarowanej” osoby, jaką jestem ja. No bo… A zresztą, poczytajcie sami…
Uddevalla liczy sobie zaledwie około 30 tysięcy mieszkańców (czyli to takie nasze na przykład Żywiec, Zgorzelec lub Mława), choć jednocześnie dość duże znaczenie jako ośrodek przemysłowy na mapie Szwecji posiada, mając niegdyś swoją własną stocznię Uddevallavarvert oraz wciąż jeszcze czynny port rybacki ze znajdującą się w jego pobliżu przetwórnią.
Historia tego miasta natomiast jest jednak wcale ciekawa, bo uzyskało ono prawa lokacyjne już w roku 1498, ale było ono wtedy jeszcze… w granicach sąsiedniej Norwegii. Szwedzi oczywiście prowadzili z tym krajem wieloletnie wojny (żadna to zresztą niespodzianka, wszak to dla Ludzkości jest zawsze nieodłącznym motywem istnienia – nieustanne konflikty zbrojne między sąsiadami, gdziekolwiek by to nie było, prawda?), które - na nieszczęście dla tego miasta - prawie zawsze toczyły się właśnie na okolicznych jemu terenach, toteż Uddevalla za każdym razem doznawała wręcz druzgocących zniszczeń.
Była ona aż kilkukrotnie w swoich dziejach palona, lecz co ciekawe… zawsze przez Szwedów (sic!), pustoszące to miasto pożary stały się więc z czasem wręcz „znakiem firmowym” Uddevalli, a już zwłaszcza jeden z nich – mianowicie w roku 1806 – stał się prawdziwą pożogą. Ot, wystarczy powiedzieć, że w całym mieście z tej tragicznej hekatomby ocalały zaledwie… cztery małe domki..!
Reszta bowiem spłonęła aż do samej gołej ziemi. No tak, lecz przecież szwedzkie wojska zawsze wyjątkowo dobrze potrafiły ogień podkładać, prawda? Wystarczy tylko wspomnieć, że podczas Potopu na ziemiach polskich nasi zamorscy sąsiedzi zdążyli puścić nam z dymem aż ponad 100 zamków i ponad 500 kościołów (!), już o wielu tysiącach małych miasteczek i wsi nawet nie wspominając. Ot, było to zawsze ich ulubionym „sportem”…
Niemalże za cud można zatem uznać fakt, że w ogóle komukolwiek chciało się jeszcze to miejsce odbudowywać, ale na szczęście woli jego mieszkańcom nie zabrakło, toteż ze zgliszcz to miasto „do stanu używalności” jeszcze raz podniesiono, choć już z populacją tylko i wyłącznie szwedzką. Norwegowie się bowiem stąd już na dobre wynieśli. A szkoda, bo może jednak byłoby dziś w tym mieście nieco ciekawiej i panowałby tu jakiś „zdrowszy duch”..?
Jak zatem możecie się domyślać, jakichś znaczących śladów tej burzliwej historii tutaj już nie ma, bo przecież każdy zabytek poszedł z dymem, choć na szczęście ocalała tu jakaś niewielka kamienna wieża, chyba strażnicza, na wzgórzu, która jednak nie stanowi dla turysty prawie żadnej wartości. I to nie tylko dlatego, że niezbyt wiele sobą reprezentuje i w żadnym razie podobać się nie może, ale też z tego powodu, iż jest zupełnie niedostępna.
Mieści się w niej wprawdzie jakaś miejska instytucja (nie pamiętam jednak, cóż to takiego w ogóle było), ale brama tam zawsze była na przysłowiowe cztery spusty zamknięta. Toteż ani razu zajrzeć do jej wnętrza mi się nie udało.
Podczas wielu moich pobytów w tym porcie udawało mi się wyskrobać dla siebie tyle wolnego po pracy czasu, że wybierałem się rowerem lub kilka razy nawet pieszo (bo to zaledwie 6-7 kilometrów drogi) do położonego w bardzo malowniczym miejscu pola kempingowego o nazwie Unda.
Tam bowiem były doskonałe tereny do uskuteczniania sobie jakichś spacerków do pobliskich lasów (latem i jesienią oczywiście połączonych z grzybobraniem, bo kozaczki tam były że hej! I opieńki też!), natomiast w bardzo głębokim w tym miejscu fiordzie aż roiło się od dorodnych dorszy, a nierzadko to i nawet trafiał się całkiem fajny łosoś. Z takich wypadów powracałem więc na statek często z pełnymi torbami tych dobroci, co rzecz jasna moim współzałogantom zawsze przypadało do gustu. Jedzonko zatem przyrządzaliśmy sobie w tym porcie „jak ta lala”. Mniam, mniam...
Zatem, połączenie przyjemnego z pożytecznym było wręcz wzorcowe, a i na brak rozrywki dzięki temu narzekać nie mogłem. Chociaż, tak prawdę powiedziawszy, cóż to w ogóle za kaliber rozrywki w porównaniu z Południową Ameryką lub chociażby z oferującymi atrakcje turystycznej natury innymi portami w Europie..? No tak, ale... nie narzekajmy tak bardzo, bo przecież raz to, raz tamto, raz owamto i... jakoś tak kulało się to wszystko powolutku do przodu.
O, i to by było tyle z tego portu… Owszem, mógłbym się jeszcze pokusić o jakieś krótkie opisy naszych tutaj wypraw na grzyby lub polowań z wędką w ręku, ale może pozostawmy sobie ten wątek na jakieś inne porty w tym kraju, bo akurat tym najczęściej się tam zajmowaliśmy, zgoda..? Poczekajmy zatem z tym tematem na przykład na Halmstad lub Landskronę, gdy tymczasem teraz mówimy już Uddevalli „żegnaj” i stąd już raz na zawsze wyjeżdżajmy. Ufff…
Oxelösund – Czy znowu czeka nas nuda..? – zapytacie zapewne. Ha, skoro grzecznie mnie o to pytacie, to ja czym prędzej spieszę z odpowiedzią, że… no niestety, ale tak.
Owszem, „przepisowy” spacerek (i to nawet dość długi) po tym mieście uskuteczniłem, trochę ten Oxelösund wszerz i wzdłuż zdeptałem, ale… niczego szczególnego o tym miejscu ponownie napisać nie mogę. No chyba, że chcecie sobie poczytać o tym, że ulice są tu czyste, że zewsząd wokoło w oczy rzuca się typowy skandynawski porządek, że tubylcy tradycyjnie byli dla nas bardzo życzliwi, że piwo w knajpie było drogie jak przysłowiowe zboże (choć smakowało nieźle), i że... na grzyby się tutaj już nie wybieraliśmy, bo przecież był Grudzień, a pod grubą warstwą śniegu to one nawet i w Szwecji jakoś rosnąć nie lubią. Ot, co.
Tutaj jednakże, w Oxelösund, w odróżnieniu od wielu innych szwedzkich miast, był jeden obiekt zabytkowy godny swojej uwagi – mianowicie, pochodzący z końca XVI-go wieku zamek Stjärnholms slott (czy jakoś tak), który rzecz jasna bez zwłoki odwiedziłem, ale... on mi się niestety nie spodobał. Ot, taki sobie zwykły zameczek, jakich w Europie stoi całe mnóstwo, niczym szczególnym się nie wyróżniający, choć oczywiście ponownie mogę zauważyć, iż... „na bezrybiu i rak ryba”, prawda..?
A zatem, kolejny szwedzki port na trasie mojego morskiego żywota, o którym mogę powiedzieć tylko jedno: byłem tam i go widziałem. Czyli – veni, vidi, choć już niestety wcale nie vici, bo... zmarzłem tutaj jak cholera! Chwalić się więc nie ma czym, ale chociaż przy tej okazji pewną sprawę wam wyjaśnię, zgoda..?
Otóż, jak dobrze wiecie, długie, wąskie, głębokie i bardzo daleko wrzynające się w ląd morskie zatoki w Skandynawii nazywają się fiordami, prawda..?
Z tym, że tak zwyczajowo nazywa się je w Norwegii, podczas gdy w Szwecji jeszcze dodatkowo wielokrotnie używa się określenia sund. Porty zaś, które się akurat w takich miejscach rozlokowały, mają częstokroć w swojej nazwie właśnie takową, wziętą od nazwy danego akwenu końcówkę sund, co jednocześnie podkreśla, że to miasto ma właśnie coś wspólnego z morzem.
I tak, mamy w tym rejonie Szwecji całe mnóstwo podobnych nazw, na przykład Brandelsund, Bohosund, Fiaskosund, Lundesund, Gransosund czy właśnie Oxelösund, a to głównie z tego powodu, że akurat w okolicach Sztokholmu wybrzeże Szwecji jest niezwykle bogato „poszatkowane” na wszelakie zatoki, fiordy, zatoczki, cieśniny, cieśninki, przesmyki, itd., itp., na których aż się roi od małych skalistych wysepek, które – jak się zapewne orientujecie – nazywane są tutaj szkierami.
Pejzaże są tu więc wszędzie dookoła wprost bajeczne (czy też raczej bajkowe), nawet w zimie, kiedy cała okolica jest bielusieńka od śniegu i lodu. Tak, bo akurat tutaj zima rzeczywiście może się podobać – to wszak zupełnie nie to samo, co puste aż po sam horyzont białe przestrzenie.
No cóż, ale coś za coś – czyli, nasyciliśmy wprawdzie nasze oczęta pięknem tutejszych „okoliczności przyrody”, ale jednocześnie zmarzliśmy tu wszyscy podczas manewrów cumowania tak bardzo, że aż nam wszystkie paluchy posztywniały, w efekcie czego obkładanie ciężkich i mokrych lin na polerach nie poszło nam zbyt szparko i dokładnie. Wieczorem na szczęście wiatr się już uspokoił, każdy z nas zdążył w ciepłej mesie odtajać, toteż na początek załadunku wszyscy byliśmy już z powrotem „żywi i zdatni do użytku” oraz do czekającej nas roboty w pełni gotowi.
A braliśmy stąd całookrętowy ładunek złomu do hiszpańskiego Bilbao. Wsypywano go nam do naszych ładowni dosłownie „na żywioł” – jak popadło, wszak to były zwykłe żelazne i stalowe resztki przeznaczone jedynie do przetopu w hucie, więc żadnej dbałości nie wymagały – ale to i tak zajęło miejscowym stevedorom aż pełne trzy doby.
Aby wymarznąć na kość mieliśmy więc wystarczająco dużo czasu, nic dziwnego zatem, że kiedy wreszcie stąd się wyrwaliśmy, to... po całym statku rozeszło się jedno wieeelkie i głooośne westchnienie ulgi. Wszak jechaliśmy do ciepłej Hiszpanii.
Landskrona – Miasteczko to liczy sobie zaledwie około 45 tysięcy stałych mieszkańców (czyli taki nasz Otwock, Kołobrzeg lub Kutno, na przykład), znaczenie jego jest zatem w południowych regionach Szwecji niewielkie, rzadko kto w ogóle tu zagląda, natomiast do miejscowego portu zawijać mogą statki o bardzo ograniczonych rozmiarach i zanurzeniu. Nie pamiętam już dokładnych, dotyczących tych limitów danych, ale akurat to oczywiście mało nas w tej chwili obchodzi, prawda? Wiemy tylko jedno – Landskrona to „dziura zabita dechami”, koniec i kropka.
Byłem w tym porcie zaledwie dwukrotnie, za każdym razem mając możliwość pospacerować sobie po centrum tego miasteczka, ale cóż z tego, skoro poza przysłowiowym „szlifowaniem bruków” już niczego innego tu robić nie można? Ot, jak to w Szwecji – wszędzie czysto, porządek jak się patrzy, ale ludzi na ulicach jak na lekarstwo, pustki, cisza, drętwota i nuda. Ech, czyżbym może jednak przesadzał..?
Zabytków tu nie ma żadnych, jeśli rzecz jasna nie liczyć jakiejś dziwacznej, stojącej tuż nad brzegiem morza ceglanej wieży, która i tak dla nikogo z zewnątrz dostępna w ogóle nie jest, a poza tym, jej wygląd wcale nie sugeruje jakiejś jej historycznej wartości, a jedynie co najwyżej jakąś użytkową – może to po prostu jakaś wieża ciśnień, bowiem niemal „wypisz-wymaluj” taka sama stoi sobie w Opolu, więc od razu swym wyglądem właśnie taki obiekt sugeruje..? Ale to oczywiście również mało dla nas ważne – liczy się bowiem tylko to, że taki obiekt nikogo rajcować nie będzie, a już zwłaszcza dlatego, że jeszcze w dodatku jest po prostu brzydki jak noc, i tyle.
Zabieraliśmy stąd ładunek kilkuset ton ołowiu w tzw. „gąskach”, które potem zawoziliśmy do Belfastu – ale to rzecz jasna piszę jedynie z czystego kronikarskiego obowiązku, bo chyba już najwyższy czas się z tego nudziarstwa wyrwać, czyż nie..?
No to znikajmy stąd...
Halmstad – Ludzieee, czy wy uwierzycie, jeśli wam powiem, że w tym porcie byłem już aż około trzydzieści razy? Tak, to prawda, jako że to właśnie stąd zabiera się w świat zdecydowaną większość wywożonej ze Szwecji drzewnej tarcicy, a jeszcze dodatkowo w jakiejś pobliskiej małej miejscowości (nie pamiętam już niestety jej nazwy) znajduje się huta szkła do wyrobów precyzyjnych (na przykład mikroskopów czy lornetek), dla której odpowiedni surowiec – bardzo cenny drobnoziarnisty o złotawym kolorze piaseczek – za każdym razem przywoziliśmy tutaj z Antwerpii.
Nasza ówczesna linia wyglądała więc tak: z Antwerpii piasek do Halmstad, stąd oraz z Uddevalli tarcica do Irlandii (już o tym pisałem, więc wiecie, że chodzi głównie o Wicklow i Belfast), stamtąd z kolei jakiś kamienny tłuczeń lub węgiel gdzieś do Zachodniej Europy – ot, na przykład do belgijskiej Gandawy lub jakichś holenderskich dziurek na Skaldzie lub Renie – a stamtąd na pusto po piaseczek do Antwerpii.
O, i tak sobie po Europie krążyliśmy prawie dwa lata, od czasu do czasu tylko zaglądając wyjątkowo po drodze do innych porcików, takich jak właśnie ta powyższa Landskrona.
Halmstad jednak, jak na szwedzką skalę, nie jest już miastem zbytnio małym, mieszka w nim bowiem około 65 tysięcy ludzi, a samo centrum jest już nawet wcale ciekawe. Owszem, nie aż tak jak w większości innych europejskich miast, ale to już i tak coś. Owszem, o jakichś spektakularnych zabytkach nadal możemy zapomnieć, jako że stoi tu zaledwie jeden jedyny zamek z początku XVII-go wieku, ale jest on... niestety tak brzydki, że już na sam jego widok człowiekowi aż się mdło robi!
Tak, bo wygląda raczej jak jakaś większa... stajnia lub nawet jak... jakiś protestancki zbór, aniżeli warowna budowla. Ot, on po prostu wygląda jak jakaś wielka stodoła, z regularnymi kształtami swojej zabudowy, a poza tym z zawartością muzealną godną... co najwyżej jakiegoś niewielkiego dworku na głębokiej polskiej prowincji. Krótko mówiąc, jedno wielkie g... I tyle.
Ale za to jakie tu są fajne lasy! Grzyyybóóów że hej! Najwięcej kozaczków i czarnych łebków, od których tutaj aż się roi, czasem i na prawdziwka natknąć się było można, ale z kolei - żeby znaleźć tu jakiegoś rydza, kurki lub kanie, to... zapomnij człowieku i obejdź się smakiem. Nie to miejsce.
Nie wiem, naprawdę trudno mi powiedzieć, dlaczego akurat w tym rejonie Szwecji tak dziwnie się z tym układało, ale to i tak niezbyt istotne, ponieważ nasze torby zawsze pełne były „kozaczych” zdobyczy, a to w zupełności nam wystarczało i nasze oczekiwania spełniało. Byliśmy zawsze z naszych zbiorów bardzo zadowoleni. Krótko mówiąc, w Halmstad w okresie od Maja (już od początku!) aż do Listopada (tak, jeszcze tak!) ciągle zaznawaliśmy przesmacznej grzybowej wyżerki, jeszcze dodatkowo robiąc sobie zapasy grzybnego suszu, które zabierało się potem do domu, do Polski.
Tutaj z kolei zupełnie inaczej niż na przykład w Uddevalli, było z wędkowaniem, jako że w basenie portowym było ryb tyle co kot napłakał (złowić tu jakiegoś dorszyka było naprawdę dużym wyczynem – ot, akurat pod tym względem było tu pustkowie), a jeszcze gorzej było nad tutejszą rzeczką o nazwie – uwaga – Nissan (ciekawe, no nie? My zresztą mówiliśmy na nią... Honda), w której, owszem, ryby bywały, ale tak maleńkie, że nadawać by się mogły co najwyżej do akwarium, jeśli w ogóle którakolwiek z nich chciałaby się na haczyku zawiesić. Z reguły jednak nie.
Szybko więc tutaj z wędkowania zrezygnowaliśmy, ale za to... (tylko ciiii, bo to w Szwecji zabronione!) kilkukrotnie nałapaliśmy sobie rzecznych raków, z których zupki nasz kucharz robił wręcz przepyszne. Ale powtarzam jeszcze raz – tylko ciii, bo może jakiś szwedzki ekologiczny wróg marynarzy w postaci jakiegoś strażnika przyrody czuwa...
No dobra, zapewne sobie czuwa, ale my go i tak mamy „gdzieś”, bo nas i tak już tu nie ma, bowiem właśnie opuszczamy Halmstad, udając się w dalszą drogę.
Koniec pierwszej części „szwedzkiej wyliczanki”. Zapraszam więc do „pododcineczka” drugiego, w którym owej „wyliczanki” ciąg dalszy...
louis