„Wyliczanki szwedzkiej” ciąg dalszy...
Oskarshamn – Ot, no i kolejne na naszej trasie miasteczko, w którym… jedynie hula wiatr i nuda aż zabija – to rzecz jasna z punktu widzenia odczuć marynarzy, dla których takie miasta były niegdyś miejscami zaledwie „szlifowania bruków” i co najwyżej tzw. „wypraw w nieznane”, jeśli chciało się przy okazji postoju statku w swoim wolnym czasie uskutecznić sobie jakiś spacerek dla zdrowia. I tyle.
Napisałem powyżej, że „…takie miasta były NIEGDYŚ…itd.,” bo to w istocie prawda, biorąc pod uwagę fakt, że w tamtych czasach te porty, gdzie cały nasz pobyt mógł ograniczyć się jedynie do samej przechadzki po mieście, w porównaniu z innymi ciekawymi miejscami wypadały bardzo bladziutko.
Jednakże, gdyby już odnosić to do czasów obecnych, to takie Oskarshamn byłoby już… na wagę złota! Ależ ono w dzisiejszych czasach byłoby ciekawe! Toż można by się na spacerek wybrać i na normalnych ludzi popatrzeć..! Nie zaś nieustannie paść oczy widokiem portowych suwnic i robotniczych kasków ochronnych, czyli… to by dopiero było coś! Nuda jakaś..? Ależ! Gdzie? Na normalnych czystych i cichych ulicach..? Toż to byłoby zbawieniem dla każdego marynarza! Ech, ten relatywizm naszych dziwnych czasów – to co kiedyś było sporą niewygodą, wręcz udręką, dziś jawi się już jako szczęśliwy traf.
No tak, ale ja teraz piszę o roku 1999, więc jeszcze ponarzekać mogę, prawda? Zatem, cóż takiego w tym Oskarshamn zobaczyłem..? Ot, wiele wąskich, ciasnych i rzeczywiście bardzo urokliwych uliczek – to trzeba przyznać, że miasteczko w sumie jest bardzo urocze – ale z kolei poza wspomnianym „szlifowaniem bruków” już nic a nic więcej dodać do tego nie można.
Trzeba jednak przy tej okazji zauważyć, iż to raczej dość dziwne, że w takim miasteczku dosłownie nic zabytkowego z jego długiej historii do naszych czasów nie przetrwało. Miasto liczy sobie bowiem już kilka dobrych wieków swoich dziejów, gdy tymczasem ani jednego zabytku..! Należałoby zatem zapytać, jak to w ogóle możliwe? Gdzie się podziały domy z tamtych czasów..?
Toż w Polsce nawet najbardziej zapyziałe prowincjonalne miasteczko, jeśli tylko jest wystarczająco „leciwe”, to przecież zawsze poszczycić się może czymś starym, zabytkowym – pod warunkiem oczywiście, że takie obiekty przetrwały zawieruchy wszelakich wojen, a których przecież w Szwecji nie było, czyż nie..? Żaden wróg więc im zamków, dworów czy pałaców nie palił (tak jak oni nam podczas Potopu zresztą!), gdzie zatem podziały się ślady tamtych czasów..?
No cóż, ja osobiście odpowiedzi na to szukać nie będę, poprzestając jedynie na stwierdzeniu, że: wstydźże się Sąsiedzie spoza Bałtyku, bo naprawdę nie warto było rozbierać niegdysiejszych domów tylko dlatego, że już się postarzały i trzeba było na ich miejsce natychmiast postawić nowe! Bo teraz jest właśnie to, co jest – oprócz Sztokholmu i Goeteborga na niczym innym już oka zawiesić tutaj nie można. Widać, że ta praktyczność srogo się zemściła. No tak, ale za to duuużo tu grzybów…
Acha, no omal bym zapomniał – toż przecież jest jednak jeden zabytek w tym mieście! To znajdująca się tuż za jego rogatkami… elektrownia jądrowa, która – jako że wybudowana jeszcze według starej technologii – jest solą w oku tutejszych ekologów (wszak Szwecja ekologią stoi, bez dwóch zdań..!), którzy i tak prędzej czy później doprowadzą do jej zamknięcia. A zatem, hurra, będzie tu wreszcie jakiś zabytek! O, i zostańcie już sobie z nim na wieki wieków, bo ja z Oskarshamn wyjeżdżam i mam nadzieję, że już nigdy więcej tutaj nie zabłądzę.
Göteborg – No, nareszcie jesteśmy w mieście, dzięki któremu można „odczarować” trochę tę „drętwotę Trzech Koron”, jako że w Göteborgu rzeczywiście tym razem jest co pooglądać i czym się zainteresować…
No tak, przed tym miastem to w istocie można chylić czoła, zważywszy na jego znaczenie oraz wcale bogatą historię. Oczywiście nadal nieporównywalną do historii miast w innych częściach naszego kontynentu, ale biorąc pod uwagę „szwedzką skalę”, to już można mówić o pewnym historycznym fenomenie. No cóż, znowu przypomina się przysłowie, iż „na bezrybiu i rak ryba”…
Göteborg jak na tutejsze warunki jest miastem bardzo dużym – liczy sobie bowiem około 550 tysięcy stałych mieszkańców, natomiast cała jego aglomeracja jest już metropolią milionową. Został on założony w końcu XVI-go stulecia na polecenie samego króla Gustawa Adolfa Drugiego, który w tym celu zatrudnił architektów… z Holandii (a więc już wszystko jasne), mających tak pobudować przyszłe miasto, aby ono już na samym wstępie swego istnienia nabrało odpowiednio dużego znaczenia oraz – co oczywiste – było tworem godnym gustom samego władcy.
Zapytajmy zatem, czy to się udało..? No cóż, trudno powiedzieć jakie w ogóle były oczekiwania Gustawa II Adolfa wobec pracy najemnych budowniczych, jakie on w ogóle miał w stosunku do nich, dotyczące finalnego efektu ich wysiłku wymagania, ale z całą pewnością można powiedzieć, że Goeteborg drugim Amsterdamem jednak nie został.
Owszem, jego Stare Miasto oko przyciąga, ale żeby ono było czymś wybitnym, to już bym tego nie powiedział. Jednakże, przynajmniej są tu wreszcie jakieś zabytki z tamtego okresu, ot co.
Na przykład Stary Arsenał Miejski (Kronhuset) z połowy XVII-go wieku, który rzeczywiście prezentuje się okazale, choć niestety przyznać szczerze muszę, że już zupełnie nie pamiętam, co się w nim mieściło – może jakieś muzeum..? Nie, chyba jednak nie, bo przecież akurat tego bym nie zapomniał, jako że z całą pewnością bym do niego zajrzał. No chyba że było ono jakiejś podrzędnej wartości, lub po prostu była to jakaś galeria nowoczesnej sztuki, to wówczas rzeczywiście bym je szerokim łukiem ominął. Ale to w sumie jednak mało ważne, przejdźmy w mojej „wyliczance” dalej.
Katedra… Ach, no tak – skoro już mowa o jakichś zabytkach, to oczywiście natychmiast w tle pojawia się jakaś katedra, nieprawdaż..? I co można o niej powiedzieć..? Ano to, że akurat w tym wypadku Holendrzy się popisali, tworząc w roku 1633 piękną, w klasycystycznym stylu utrzymaną świątynię, będącą dziś rzeczywiście chlubą Göteborga i śliczną ozdobą jego starego centrum. Jej wnętrze co prawda bogactwem dzieł sztuki nie grzeszy, ale chociaż sam budynek jest czymś nieomal wybitnym.
No i co jeszcze..? – zapytacie. Otóż, kiedy tak spaceruje się po urokliwym Starym Mieście Göteborga, to przede wszystkim rzucają się w oczy dość ładnie się prezentujące zabytkowe budowle Ratusza oraz tzw. Kompanii Wschodnioindyjskiej z połowy XVIII-go wieku (teraz jest w nim Miejskie Muzeum – oczywiście je „zaliczyłem”, choć przyznać muszę, że niczym specjalnym nie zachwyca), gmach jakiegoś starego teatru i podobny do niedużego zameczku, znajdujący się na niewielkiej wysepce o nazwie Nya Elfsborg, warowny obronny fort.
Jest tu jeszcze kilka innych cennych zabytkowych budynków, jak na przykład dwie twierdze Kronan i Lejonet, czy też niezwykle okazały kolejowy dworzec, ale akurat na ich temat niezbyt wiele miałbym do powiedzenia. Ot, może jedynie to, że obok nich przechodziłem, ale odwiedzić mi się ich już nie udało, i tyle. Toteż poprzestanę tylko na ich wymienieniu w tym tekście, bo skoro je moje szlachetne oczęta widziały, to niechaj im już będzie.
No i muzea… Ha - no, jak sądzicie, o którym z nich wam najpierw „zamelduję”..? Ależ oczywiście, że o tutejszym Muzeum Morskim, które jest w tej dziedzinie wręcz wzorcowe. Ot, jest ono po prostu w każdym calu doskonałe. Owszem, do tego londyńskiego z Greenwich nadal mu jeszcze daleko, ale za to wszystkie inne mi osobiście znane z całą pewnością „ma pod sobą”. Jest ono bowiem niezwykle ciekawie urządzone, od wszelakich atrakcji dla oka tutaj aż się roi, a i nawet bogactwem posiadanych eksponatów może zaimponować. Krótko mówiąc, bardzo gorąco je polecam.
Podobnie zresztą jak tutejsze Muzeum Historii Medycyny, w którym wizyta jednakże wymaga od zwiedzających w pewnym sensie… silnych nerwów! Ot, trzeba tam być rzeczywiście dość odpornym, aby przez wszystkie sale jakoś przebrnąć bez konieczności posiłkowania się pomocą… właśnie medyczną – czyli, mówiąc „po ludzku”, bez konieczności… cucenia kogoś, kto z wrażenia zemdlał. O!
Dotyczy to zwłaszcza ludzi wrażliwych na wszelkie medyczne „tortury”, stosowane wobec niegdysiejszych chorych, w dawnych latach rzecz jasna – czyli, dotyczy to w pierwszym rzędzie kogoś takiego, jak… właśnie ja sam! Tak, bo przyznaję uczciwie, że widoki starych medycznych przyrządów oraz moja bujna wyobraźnia, każąca mi od razu „widzieć” owe instrumenty w użyciu, te wszystkie zabiegi przy ich pomocy przeprowadzane, przyprawiały mnie o gęsią skórkę, o zdecydowanie żywsze bicie serca z emocji oraz oczywiście o - zapewne wyjątkowo dobrze widoczną - „watę w kolanach”. Ufff…
Mówiąc zresztą szczerze, sam z własnej woli przenigdy bym progu takiego muzeum nie przestąpił, ale z uwagi na namowę mojego własnego syna (czy też raczej zastosowany przez niego wobec mnie przymus!), zwiedziłem je dość dokładnie, nieomal mdlejąc z wrażenia jak jakaś krucha pensjonarka na widok każdego „narzędzia tortur”, którymi wobec swoich pacjentów dawni medycy się posługiwali. Tfu, rzeźnicy jedni..! Toż nawet dawne instrumenty dentystyczne to zaledwie mały „pikuś” w porównaniu z tymi strasznymi narzędziami do traktowania ludzkich dolegliwości przed wieloma wiekami.
Bo czy wiecie jak wygląda na przykład przyrządzik do wyciągania kamieni z pęcherza moczowego, powszechnie stosowany w wiekach XVI-XIX..? O rety, toż wolałbym już własny łeb pod topór podstawić, aniżeli pozwolić komukolwiek tymi grubaśnymi metalowymi szczypcami cokolwiek z wnętrza mojego szlachetnego organizmu wyciągać!!! Brrr…
A takich narzędzi było tam oczywiście całe mnóstwo, na widok których ciarki mi przez całe plecy przebiegały. Wymieniać ich - ani tym bardziej opisywać - oczywiście nie będę, bo już na samo ich wspomnienie robi mi się po prostu słabo, ot co. Jednakże dzielnie wizytę w tym „muzeumie” w końcu przetrzymałem, aby potem, chyba w nagrodę za męską postawę, wybrać się na… stadion Ullevi. Syn najwyraźniej z litości fundnął mi tę atrakcję, abym mógł się jakoś z tego wrażenia otrząsnąć, czyż nie..? Ufff…
No i na koniec naszej wizyty w Göteborgu zajrzyjmy na ulicę Vasagatan, gdzie na jej narożu stoi Tomtehuset, masowo przez turystów odwiedzany zabytkowy dom - tzw. Dom Skrzatów. Cóż to takiego..? Ot, taka sobie stara kamienica, w której obecnie mieści się niewielka kawiarenka i bar (piwo było tam całkiem niezłe, nie powiem), a która kiedyś była po prostu domem bogatego mieszczanina Göteborga - niejakiego Adolfa Hedlunda.
Ów gentleman zapragnął kiedyś w swoim otoczeniu się wyróżnić, więc zafundował sobie taki domek, który kazał w sposób niezwykle fikuśny ozdobić malowidłami postaci różnych skrzatów (w języku szwedzkim tomte to właśnie taki bajkowy skrzacik), co jednakże… No owszem, wyszło bardzo oryginalnie, więc zbytnio czepiać się nie ma czego, ale żeby to było czymś „wystrzałowym”, to już tego nie powiem.
Ot, można sobie w to miejsce zrobić bardzo fajny spacerek i wszystkie te malunki sobie pooglądać (oprócz skrzacików są tam też jeszcze jakieś zwierzątka i smoki), we wspomnianej kafejce usiąść przy kufelku i trochę odpocząć, pstryknąć sobie przy tej okazji jakąś fotkę z tym kiczem w tle, ale… już nic więcej, bo przecież jest to w sumie dom jak dom, tyle że wskutek fanaberii jego właściciela z setek jemu podobnych się po prostu tymi rysuneczkami wyróżnił, i tyle. O, i tym bajkowym akcentem zakończyliśmy naszą wizytę w Göteborgu…
Malmö – Ha, i już widzę wasze pełne zaintrygowania miny, oczywiście z jednocześnie cisnącym się wam na usta pytaniem: no to znowu powracamy do tej szwedzkiej nudy, po zaledwie jednym krótkim rozdzialiku o Göteborgu, w którym choć trochę coś wreszcie się dziać zaczęło..?
Odpowiadam zatem – i tak, i nie… Tak, bo jednak rzeczywiście niewiele jest tu do zobaczenia dla amatorów spotkań z Historią, więc niestety ponownie na niezbyt długim spacerku po lokalnych zabytkach ma się je już wszystkie „zaliczone”, natomiast nie, albowiem… jednak chociaż coś tu w końcu jest! Malmö wcale aż taką pustynią pod względem posiadania, jak wiele innych szwedzkich miast, już nie jest. Chociaż niestety… Ano właśnie…
Tu muszę dodać do tej bogatej i przeczystej szwedzkiej beczki miodu… już nie łyżkę, ale i nawet całą chochlę dziegciu! A wiecie dlaczego..? Otóż, wyobraźcie sobie moi drodzy, że historia tego miasta sięga już początków wieku XII-go, natomiast prawa lokacyjne Malmö uzyskało już w roku 1353. Może się ono więc poszczycić całkiem pokaźnym „kawałem dziejów”, wszakże to naprawdę niezły szmat czasu, w trakcie którego tylko jeden jedyny raz to miasto doznało poważniejszych zniszczeń, kiedy to w roku 1394 zostało napadnięte i ograbione przez… piratów.
O właśnie, tak przy okazji – niechaj to was nie dziwi, bowiem w tamtych czasach wody Bałtyku były naprawdę niebezpieczne, a na nich aż roiło się od statków korsarskich i kaperskich. Oczywiście nie „na modłę” tzw. piratów karaibskich - wszak to nie ta epoka, to jasne - ale jednak takich zwykłych morskich rabusiów i bandytów na naszym morzu w historii również nie brakowało.
Wracajmy jednak do opisów Malmö… Zatem, jak z powyższego wynika, to miasto zostało przez tych piratów splądrowane - ale nie spalone, ani nie obrócone w gruzy! - gdy tymczasem… Cóż takiego wielkiego z tak długich dziejów swego istnienia tutaj pozostało..?! Ot, jeden zamek Malmohus (ale dopiero z XVI-go stulecia..! Mieści się w nim nota bene miejskie muzeum, z tym że… drętwe i nudne jak te przysłowiowe flaki z olejem..!), stary kościół Św.Piotra (XIV-ty wiek, więc na szczęście już coś) oraz Ratusz, wyglądający jednakże nie jak dzieło sztuki architektonicznej, ale zwykły duży budynek publicznej użyteczności (zupełnie pozbawiony „tego czegoś”, co zawsze dodaje smaczku każdej starej budowli), mimo że pochodzi już z końca wieku XVI-go.
I to, moi drodzy, już wszystkie „historyczne atrakcje” w mieście, które może się chlubić niemalże tysiącletnią historią, a przez które przecież nie przeszła żadna wojenna zawierucha! Co zatem sprawiło, że tych historycznych śladów jest tutaj dosłownie jak na lekarstwo..? Szwedzi sami sobie je niegdyś niszczyli, czy po prostu w ogóle ich nie budowali..? Lub też – na co już zresztą w jednym z poprzednich rozdziałów zwróciłem uwagę – stare i wysłużone już domy zastępowali nowymi, najpierw je pracowicie burząc albo rozbierając, by potem na ich fundamentach te nowsze budować..?
Jeśli tak, to można rzec tylko jedno: barbarzyńcy, i tyle! No cóż, ale czego można by się spodziewać po Wikingach i ich potomkach..? Twórczej pracy, miast jedynie niszczenia i obracania w proch wszystkiego, czego tylko się na drodze swych podbojów nie dotknęli..? Taki szmat historii z ich udziałem, a śladów po nich w ich własnej ojczyźnie prawie żadnych..? Ech… Te ich „rogate hełmy” na głowach szwedzkich kibiców wyglądają zatem na piłkarskich stadionach raczej bardziej żałośnie, aniżeli bojowo, ot co…
A tak na marginesie, mała uwaga – wyobrażacie sobie, co pozostałoby w naszym kraju w wielu małych miasteczkach gdyby się po nich tak przeokropnie nie przejechał „walec Historii” pełnej wojen, powstań i społecznych niepokojów..? Ot, na pewno mielibyśmy wszelkich zabytków całe mnóstwo, bo przecież żaden z naszych rodzimych przodków nigdy by dzieła swoich rąk Z WŁASNEJ WOLI nie niszczył, prawda..? Zatem, powtórnie głęboko wzdycham „Ech…”, niniejszy rozdzialik już jednak kończąc…
Limhamn – Tak właściwie jest to dzielnica Malmö, ale skoro tutejszy porcik z kolei stanowi zupełnie odrębny administracyjny byt, więc pozwoliłem sobie to miejsce jednak tu uwzględnić. Braliśmy stąd drzewne logi do Irlandii.
Kalmar – Miasto niezbyt wielkie, bo zaledwie około 40-tysięczne. Jego położenie natomiast jest... wręcz bajkowe! Leży bowiem w bardzo wąskiej cieśnince, oddzielającej stały ląd Szwecji od wyspy Olandii, którą nota bene stąd doskonale się widzi. Byłem w tym porcie tylko jeden raz (oczywiście po drzewo, bo jakżeżby inaczej?) ale nawet na krótki moment stopy na lądzie z braku wolnego czasu nie postawiłem. A szkoda, bo miasto ładne i z wieloma zabytkami.
Karlshamn – Miasteczko małe, porcik mały, z którego w świat wywozi się zazwyczaj ładunek... no, kto zgadnie..? Ależ oczywiście – albo drzewne logi, albo drzewną tarcicę. Naszym ładunkiem wówczas była właśnie ta tarcica, do jakiegos porciku w Szkocji.
Ystad – Typowy port promowy, obsługujący połączenia południa Szwecji z portami polskimi, duńskimi oraz niemieckimi. Byłem tutaj kilka razy, ale oczywiście zawsze tylko jako pasażer któregoś z promów, kiedy to udawałem się na jakiś kolejny kontrakt, wsiadając w Halmstad lub w Uddevalli, lub też – co oczywiste – kiedy z tychże kontraktów do domu na urlop powracałem.
Helsingborg – To porcik, który tak właściwie służy tylko do obsługi promowej połączenia morskiego z pobliskim Helsingør w Danii. Podczas mojej marynarskiej pracy zatem nie byłem tutaj nigdy, a zjawiłem się tu jedynie podczas urlopowego wypadu samochodem poprzez Skandynawię – z Danii, potem do Szwecji (promem z Helsingør do Helsingborg właśnie), a po zakończeniu tych wojaży aż po norweskie Oslo, powrót oczywiście dokładnie taką samą trasą.
Wallhamn – To porcik na wyspie Tjörn, położonej około 50 kilometrów na północ od Göteborga. Łaunek..? Drzewna tarcica, jak zwykle...
Karlskrona – Miasto położone na południu Szwecji na pięknym półwyspie (czy też raczej „półwysepku”). A ładunki..? Drzeeeeeeeeeeewo.........
Trelleborg – Podobnie jak Ystad również typowy port promowy, łączący południe Szwecji ze Świnoujściem w Polsce oraz kilkoma portami w Niemczech. Ja byłem tu tylko raz w życiu, kiedy to po zakończeniu mojego kontraktu najpierw mnie tutaj z Halmstad przywieziono, a potem wyruszyłem właśnie stąd poprzez Świnoujście do domu. I tyle.
Norrköping – Miasto jak na „szwedzkie standardy” nawet całkiem duże, bo o prawie stutysięcznej populacji (a więc to na przykład taki nasz Grudziądz). Położone ono jest jednak dość daleko od wschodnich wybrzeży Szwecji, na samym końcu bardzo głęboko wrzynającej się w ląd zatoki Braviken. Byłem tu raz na małym drewnowcu po ładunek... oczywiście drzewnej tarcicy do Irlandii.
O, no i to byłoby już tyle o portach Szwecji. Tematem następnego rozdziału będzie Dania – już teraz serdecznie zapraszam, jako że... tamten rozdział naprawdę będzie duuuuuużo krótszy, więc aż tak bardzo jak przy tym niniejszym już się nie wynudzicie...
louis