Niniejszy rozdział zaczynamy od „wyliczanki katarskiej”... Apsik!
Doha – Przybyliśmy tu wprost z portów europejskich, z Hamburga i z Middlesbrough, mając z sobą ładunek wielu tzw. „sztuk ciężkich” oraz wręcz niezliczonej ilości skrzyń, skrzyneczek, kartonów, balotów, worków, krat, palet, paczek, paczuszek, paczuszeczek, itd., itp., z najrozmaitszą drobnicą, dosłownie z całą ich szeroką paletą – od kartoników z żarówkami, poprzez worki z cukrem i palety z całą gamą najprzeróżniejszego typu nawozów, aż po ciężką maszynerię budowlaną.
A teraz, może tak na dobry początek, kilka krótkich zdań o miejscu, w którym się właśnie znaleźliśmy. Otóż, Doha jest największym portem i miastem Kataru, będąc oczywiście jednocześnie jego stolicą. Liczy sobie zaledwie około 400 tysięcy stałych mieszkańców, jest zatem miastem swą wielkością porównywalnym z naszym Szczecinem lub Bydgoszczą, ale jest to jednak aż połowa populacji całego Kataru.
Tak, bowiem cały ten kraj liczy sobie w sumie około 800 tysięcy obywateli, żyjących na terytorium o powierzchni około 11,5 tysiąca kilometrów kwadratowych. Katar jest więc krajem raczej małym (ta powierzchnia to przecież zaledwie jedno nasze małe województwo), a jeszcze w dodatku w swej znakomitej większości prawie całkowicie pustynnym. No ale ta ropa… Oj tak, akurat tego surowca tutaj nie brakuje, więc tubylcy na swój los narzekać nie mogą. Co im więc „takie tam piachy”, wszak najważniejsze jest to, co się bezpośrednio pod nimi znajduje…
Ogólny geograficzny wizerunek tego kraju, czyli wręcz dennie nudne pejzaże samych pustynnych piasków oraz usypanych z niego wzgórz i pagórków, tylko z rzadka poprzetykanych maleńkimi oazami, wręcz… idealnie pasuje do jego historii, jako że ona również całym swym przebiegiem przypomina – w sensie metaforycznym, rzecz jasna – tylko i wyłącznie jałową pustynię.
Ot, wielowiekowe (tak!) panowanie na tym terenie Turcji, by potem nieomal od razu, w 1915 roku, dostać się z kolei w łapy Brytyjczyków, którzy zresztą także tutaj zbyt długo nie zabawili, wycofując się stąd ostatecznie w roku 1971. No i koniec historii Kataru, kropka. Zatem, powtórzę jeszcze raz, gdyby nie ten ocean ropy pod tymi piaskami, to...
No właśnie, co by było..? Ano, byłoby tak, jak to drzewiej bywało – hop na camela i w drogę, a nie rozbijanie się najdroższymi w świecie limuzynami. Tak więc, gdyby nie ta ropa, to chyba byśmy tutaj przenigdy nie przyjechali (bo i po co niby, po zmieszane z piachem daktyle?), przywożąc tu, oprócz powyżej wymienionej drobnicy, także i ogromny i drogi jak diabli dźwig samojezdny firmy Liebherr, który w Europie oczywiście nie był na nasz pokład załadowany w całości, ale popakowano go w długi szereg wszelakiej wielkości skrzyń z jego osprzętem oraz rzecz jasna wszystkie większe jego części – jak na przykład wysięgniki, przeciwwagi, ramię, nawet bębny z linami – przed przewozem w kilkanaście kawałków porozkręcano.
Dlatego też zaraz po naszym zacumowaniu przybyło do nas dwóch specjalistów z Niemiec, których zadaniem było pokierować montażem całego tego ustrojstwa już w porcie w Doha, bo właśnie tam ten dźwig miał być później użytkowany.
Obaj ci Germańcy od razu z wielkim zapałem zabrali się do dzieła, gnając bezlitośnie do roboty niezwykle liczną grupę przydzielonych im do tej „składanki” Hindusów, lecz niestety... prace te szły tak opornie, że na złożenie tego dźwigu nawet i pełnych trzech dni nie wystarczyło. Azjaci mozolili się przy tym wręcz okrutnie, większość z nich chyba nawet nie za bardzo się orientowała o co w ogóle w tym całym rozgardiaszu chodzi, natomiast nadzorujący to wszystko Niemcy „szajzowali” ile wlezie, widząc jak wszelkie ich rady i zalecenia dosłownie trafiają w próżnię – są wykonywane zupełnie nie tak jak trzeba i bez głowy.
No a my, co oczywiste, z wielką pilnością się temu wszystkiemu z wysokości naszego pokładu przyglądaliśmy, obserwując z wielkim rozbawieniem te ich syzyfowe wysiłki, śmiejąc się z tej całej zabawy aż do rozpuku. No cóż, ale jakżeż tego nie czynić, skoro przed naszymi oczyma rozgrywał się spektakl wręcz żałosny? Ależ to były pocieszne widoki..!
Aż wreszcie – już pod koniec trzeciego dnia tego „cyrku na kółkach” – ktoś w końcu ruszył głową (czy też może raczej, stracił cierpliwość?) i postanowił przerwać tę bezowocną szarpaninę, decydując o... zmianie portu, w którym cała reszta części tego dźwigu miała być wyładowana, a potem z tymi, które już w Doha na kei pozostały, jakoś razem „do kupki” złożona. Z tym że zapewne już przez całkiem inną ekipę.
Tak, serio, to wcale nie żart..! Dostaliśmy od naszego Operatora nagłe polecenie klarowania statku i przygotowywania go do opuszczenia Doha, aby potem zameldować się w zupełnie innym porcie tego samego kraju, w położonym niedaleko na południe Umm Said. I dopiero tam mieliśmy wyładować całą resztę oprzyrządowania tego dźwigu, bo podobno w tym miejscu są już dostępni zupełnie inni ludzie, o dużo wyższych kwalifikacjach, z którymi ci dwaj Niemcy mogą wreszcie temu zadaniu podołać.
Ha, no to zobaczymy. Choć oczywiście dziwiło nas nieco to, że my z naszym ładunkiem musimy jechać tam, zamiast... oczekiwać tych rzekomo lepszych ekip tutaj, bo przecież czy nie łatwiej byłoby je tutaj jakimś autobusikiem przewozić, skoro to naprawdę jest aż tak blisko..? Ale zmuszeni jesteśmy jednak port w Doha opuścić, toteż już wkrótce odcumowujemy, w dalszą drogę się udając. Do Umm Said...
Umm Said – Podpływamy sobie pod pilota, grzecznie się tutejszym władzom meldujemy, na co otrzymujemy od nich odpowiedź, że... musimy rzucić kotwicę i na wejście do portu jeszcze trochę poczekać, ponieważ przeznaczone dla nas nabrzeże jest jeszcze przez jakiś inny statek zajęte. No cóż, kotwiczymy więc i... zaczynamy na naszej rufie akcję wędkowania. Połowy okazały się całkiem wydajne, co rusz coś się nam na hakach zawieszało, choć niestety smak tamtejszych rybek wcale naszym podniebieniom nie dogadzał. Krótko mówiąc, akurat te ryby zdecydowanie do kulinarnych rarytasów nie należały.
Ale połowy rzecz jasna nadal trwają, nasze Filipki wykorzystują tę okazję ile się da, ja natomiast w tym samym czasie, zanim wreszcie nas do portu nie wpuszczą, dopiszę jeszcze kilka zdań na temat tutejszych przepisów imigracyjnych, pozwolicie?
Otóż, chciałem zaznaczyć, iż mimo naszego aż trzydniowego postoju w Doha, absolutnie nikt z naszej załogi nie dostał pozwolenia zejścia na ląd - o czymś takim jak wyjazd do miasta, to nawet mowy nie było - bowiem tutejsze władze absolutnie tej możliwości marynarzom odmawiają. Z tym jednakże, iż nie dzieje się tu tak z powodu jakiegoś ich „widzimisię”, jak to ma miejsce w Saudi Arabii, ale po prostu ze względów bezpieczeństwa.
Tak, niestety, zdarzyło się tu bowiem ostatnio kilka bardzo poważnych terrorystycznych zamachów na przebywających w katarskiej stolicy na swych kontraktach najemnych pracowników z Europy, więc postanowiono jeszcze dodatkowo nie kusić losu i tym bandytom następnych nazbyt łatwych celów dla ich niecnych czynów pod nos nie podstawiać.
Przy okazji dowiedzieliśmy się więc o bardzo krwawym napadzie na autobus wiozący do pracy w tutejszej elektrowni kilkunastu zatrudnionych tam Rosjan, z których kilku niestety podczas tej jatki na miejscu zginęło. Nikt z nas więc takiego zakazu wyjścia do miasta nie kontestował, bo przecież to oczywiste, że absolutna racja była po stronie tutejszych władz. Mogliśmy jedynie z tego powodu, zapewne już po raz „n-ty” z kolei popaść w zadumę nad marnością tego naszego ówczesnego świata...
Zatem, kolejny już raz mogę napisać: ależ się Kataru naoglądałem, no nie..? Byłem wprawdzie już kilka razy w Doha na tutejszym lotnisku, kiedy z samolotu do samolotu się przesiadałem, ale to przecież zupełnie nie to samo, co krajoznawczy spacerek po mieście, nieprawdaż..? No dobra, jednakże zbytniej straty chyba nie ponieśliśmy, bowiem były tam zapewne dokładnie takie same uliczne obrazki jak z Kuwejtu, Dubayu, Abu Dhabi czy Jebel Ali, ani chybi.
Po dwóch dniach postoju na redzie wchodzimy wreszcie do Umm Said...
Ale pozwólcie, że najpierw – zanim tu jeszcze nie zacumujemy – wyjaśnię, iż port ten w świecie bardziej znany jest pod zupełnie inną nazwą, mianowicie, jako Messaied. Jest on nawet i bardziej znaczącym miejscem przeładunku wszelakiego zagranicznego handlu Kataru od samej jego stolicy, z której dopiero co tutaj przybyliśmy, więc może rzeczywiście w Messaied znajdą się tacy robotnicy, którzy sprostają wyzwaniu ponownego montażu tego dźwigu, oczywiście pod okiem tych dwóch niezwykle ambitnych Niemców..? No cóż, pożyjemy, zobaczymy...
Zbliżamy się powoli do nabrzeża, przy którym nam miejsce postoju w tym porcie wyznaczono, pilnie się wokół rozglądamy i… ponownie mamy okazję szczerze pośmiać się z tego, co aktualnie widzimy. A tak, bo oto na kei, podczas naszego do niej przybijania, stał (ba, żeby rzeczywiście tylko stał – ale o tym za chwilę) pewien starszy, wysoki i wręcz przeraźliwie chudy jegomość (ale za to brodaty jak się patrzy), który podczas całych tych manewrów dostarczał nam takiej rozrywki, że naprawdę aż trudno było od niego oczy oderwać. Rety, co on tam wyprawiał..! Istne boskie skaranie.
Tym człowiekiem był tzw. Bosman Kei, portowy pracownik funkcyjny – czyli, mówiąc „po ludzku”, jedynie zwyczajny „nosiciel UKF-ki” (jak my takich określamy), tak de facto potrzebny tam jak przysłowiowa dziura w moście, w każdym porcie świata zresztą.
Z założenia taki gość ma podczas manewrów jakiegoś statku sprawować pieczę nad prawidłowym przebiegiem jego zacumowania, dozorując w tym czasie pracę cumowników i ewentualnie pokazując żądane położenie dziobu i rufy, aby statek stanął dokładnie tam, gdzie jego postój zaplanowano, aby potem jego liny innym sąsiednim statkom nie przeszkadzały.
Taka funkcja, praktycznie rzecz biorąc, jest już w zdecydowanej większości portów na wymarciu, rzadko gdzie się w ogóle takich figurantów jeszcze spotyka, ale akurat tutaj, w Umm Said, właśnie taka posada wciąż jeszcze istniała. A zajmował ją – co jest aż nadto oczywiste, zważywszy na miejsce, w którym aktualnie jesteśmy, a jakże – jakiś rdzenny tuziemiec, bo przecież taką wygodną fuchę mógł dostać tylko Katarczyk, to jasne. I to jeszcze zapewne jakiś „znajomy królika”, a jużci.
Zatem, facet ten „pełną gębą dozorował” (skoro właśnie do tego niby był powołany) oraz „z całego serca pokazywał co i jak trza” obsłudze naszego statku, jak i gdzie zacumować należy. Ufff, ależ to był cyrk! On bowiem aż tak mocno się swoją rolą przejmował (ba, toż to nawet było wręcz poczuciem jakiejś misji – co najmniej dziejowej!), że latał cały czas po kei w tę i we w tę jak zwariowany, robiąc tak ważniackie miny, że widok jego lica aż na kolana powalał, gwałtownie gestykulował, machał rękoma jak wiatrak swoimi śmigami, na indonezyjskich cumowników nieustannie pokrzykiwał, nawet i w naszą stronę wciąż adresował jakieś swoje durackie komendy, czyli… wywiązywał się ze swego zadania wprost znakomicie.
Tak, bo przecież pokazywał, pokazywał i pokazywał… A że przy tej okazji biegał jak z pieprzem w du*ie, ośmieszając się na całego – bo przecież to nie było niczym innym, jak zwykłą błazenadą – to o to już mniejsza, wszak ważniakiem wielkim był, i już. Jednak widać było wyraźnie, że ten gość po prostu… ma coś nie tak „pod sufitem”, no bo któż inny by aż tak bardzo pajacował podczas najzwyklejszego w świecie przybijania statku do portowego nabrzeża..?
Dyć normalny człowiek na pewno nie, gdy tymczasem on… - no, wyobraźcie to sobie - …na przykład obiema dłońmi co i rusz wykonywał takie gesty, jakby pokazywał: „teraz stop” (bo je ustawiał w pionie – ale z jaką skupioną miną!), lub „OK., teraz posuwać się, posuwać…” (bo ruszał swymi kościstymi paluchami rytmicznie do siebie, dokładnie w taki sposób, jakby kogoś przywoływał – czyli, czuwał nad nami aż miło!), czy też uderzał nimi o siebie jakby klaszcząc (co zapewne miało oznaczać, że statek jest grzeczny, bo idealnie równolegle do nabrzeża podchodzi – a jakże, wszak Bosman Kei patrzy, więc wie!).
Facet zatem wręcz sam siebie w tej błazenadzie przechodził, najprawdopodobniej nawet sprawy sobie nie zdając z tego, że tak naprawdę to nikt na jego gestykulację w ogóle nie zwracał uwagi. No, przynajmniej w zakresie ewentualnego kierowania się jego głupawymi wskazówkami, bo jeśli chodzi o niego samego, to oczywiście jak najbardziej tak – wszak któż nie chciałby się od czasu do czasu z takowych pajaców ponaśmiewać..?
A on akurat tylko na to zasługiwał, i tyle. A wskutek swojej nadzwyczaj gwałtownej, teatralnej, wręcz dramatycznej gestykulacji oraz nadmiernej ilości z obłędem w oczach „wybieganych przy tej okazji kilometrów”, od razu dorobił się odpowiedniej do jego zachowania ksywki – mianowicie, „tańczący z linami” (w oryginale „dancing with ropes”), co oczywiście było doskonałą aluzją do tytułu znanego filmu z Kevinem Costnerem w głównej roli, „tańczący z wilkami”, wiadomo.
Ech, ależ ten pajac był zabawny, prawie jak zawodowy klaun w cyrku! A jak pot ciągle z czoła ocierał – całym przedramieniem, czyli dokładnie tak samo jak spracowany, mający akurat brudne ręce robotnik! Jednakże, jak mniemać należy (ponownie zważywszy na miejsce, w którym jesteśmy), jego pensyjka należała do bardzo godziwych. Wszak tubylec – i do tego znamienity, ot co…
A jak wyładunek naszego dźwigu..? Jak dotąd jeszcze nic na ten temat nie napisałem, a przecież właśnie po to tutaj przyjechaliśmy. No cóż, ten ktoś, kto podjął tę odważną decyzję o naszej natychmiastowej zmianie portu, z całą pewnością miał rację. Tutaj bowiem ekipy złożone z… Palestyńczyków (a tak, bo to w sumie bardzo zdolni ludzie) dość szybko się z tą robotą ogarnęli, skrupulatnie i precyzyjnie wykonując wszelkie zalecenia dozorujących całą tę „składankę” Niemców, którzy wreszcie poczuli się w swoim żywiole, na równi z tymi Arabami ciężko w tym piekielnym upale pracując. A my..?
A my oczywiście już wkrótce rzuciliśmy cumy i pojechaliśmy dalej…
Apsik! Tylko tyle na koniec napiszę, o!
louis