Geoblog.pl    louis    Podróże    Porty w Azji    Zjednoczone Emiraty Arabskie
Zwiń mapę
2018
30
lis

Zjednoczone Emiraty Arabskie

 
Zjednoczone Emiraty Arabskie
Zjednoczone Emiraty Arabskie, Abu Dhabi
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 4466 km
 
Czas na „wyliczankę...(?)... Ha, no właśnie, jak to w ogóle napisać..? Czy może... „wyliczankę zjednoczono-emiracko-arabską”..? Ufff, jak zwał tak zwał...

Ale najpierw nieco historii, zgoda..? Otóż, było sobie kiedyś na południowo-wschodnim wybrzeżu wielkiego Półwyspu Arabskiego, w rejonie Zatoki Perskiej, siedem zupełnie kiedyś od siebie niezależnych emiratów, każdy z nich oczywiście rządzony przez swojego własnego władcę. Wszystkie z nich w różnych okresach swej historii popadały oczywiście w kolonialną niewolę, głównie brytyjską, ale kiedy tylko epoka ta już raz na zawsze w niepamięć odeszła, to emiraty te dla swego wspólnego dobra postanowiły się zjednoczyć w jedno wspólne państwo.
Sześć z nich już w roku 1971 bardzo szybko się z sobą dogadało, proklamując 2-go Grudnia powstanie ich nowego zjednoczonego państwa o nazwie Zjednoczone Emiraty Arabskie (ZEA). No proszę, jaka zgoda, prawda..? No tak, ale jak się ma aż tak dużo ropy, to oczywiście dla świetlanej przyszłości zrobić można dosłownie wszystko, nawet za cenę znacznego ograniczenia lub nawet częściowej utraty władzy nad swoim dotychczasowym małym terytorium. A zatem, tylko pogratulować tym emirom ich mądrości i dalekowzroczności. Wszakże, co oczywiste, duży może więcej, czyż nie..?
Jeszcze tak dla porządku podam, iż jednoczące się we wspólny kraj emiraty noszą nazwy: Dubay (czytaj Dubaj), Sharjah (czyt. Szardża), Ajman (czyt. Ajman, z akcentem na małe „a”), Ra’s al Khaymah (czyt. Ras al Kajma, z akcentem na końcowe „a”), Umm al Qaywayn (czyt. Um al Kajwajn) oraz najważniejszy i największy z nich wszystkich, a od samego początku ustanowiony stolicą tego nowopowstałego państwa, Abu Dhabi (czyt. Abu Zabi).
Już wkrótce, bo stało się to 10-go Lutego 1972 roku, do tej szóstki dołączył jeszcze jeden niewielki emiracik o nazwie Fujayrah (czyt. Fudżajra), więc od tej chwili cała ta siódemka już razem, ramię w ramię, zmierzała ku bogatej przyszłości. Ropa przecież tryska tam spod ziemi obfitymi strumieniami, a miejscowi biznesmeni łeb na karku mają. Toteż dzisiaj ZEA jest krajem powszechnego dobrobytu, z obywatelami bardzo ze swego życia zadowolonymi, co zresztą zawsze widać tutaj wyraźnie dosłownie na każdym kroku.
Jest tu również, podobnie jak w Arabii Saudyjskiej i w Kuwejcie, cała armia najemnych robotników zatrudnionych do obsługi wszystkich gałęzi tutejszej gospodarki, z tym że ich większości nie stanowią już sami Hindusi, ale jest tu także znaczna liczba przedstawicieli innych nacji, pośród których najliczniejsze grupy stanowią „gastarbeiterzy” z Filipin, z Palestyny, ze Sri Lanki, z Pakistanu oraz – co być może będzie dla was nieco zaskakujące – z Rosji i z Ukrainy. Te dwie ostatnie nacje jednak nie zajmują się tutaj prostymi pracami w portach, ale obsługują miejscowe fabryki i najważniejsze obiekty użyteczności publicznej – te, które wymagają wysokiej klasy specjalistów, na przykład elektrownie. No dobra, to tyle o specyfice tego kraju, a teraz przystępuję wreszcie do relacji mojej wizyty w jego stolicy z Czerwca 2003 roku.

Abu Dhabi – Wówczas przywieźliśmy tutaj z Japonii kilka tysięcy to „drobnicy”. Ładunek ten wymagał dużo czasu do jego obsługi, więc nasz postój zapowiadał się na około trzydniowy. W kraju tym – z kolei zupełnie odwrotnie jak to ma miejsce w Kuwejcie lub u Saudyjczyków – nie tylko że w ogóle załogom zejść na ląd się nie wzbrania, to jeszcze częstokroć… bardzo się je do takich wycieczek zachęca, oferując darmowy transport z portu do miasta, a nawet umożliwiając dokonywanie wszelkich zakupów na terenie portu.
W wolnych chwilach skrzętnie więc z tego korzystaliśmy, choć mi niestety z przebogatej i zrealizowanej z niezwykłym rozmachem nowoczesnej zabudowy ponownie nic specjalnego zapamiętać się nie dało. Ot, wszędzie wokoło wysokie gmachy, szerokie ulice ze stojącymi przy nich palmami, przemykające samochody, itd. Standard więc i nuda wierutna, i tyle. Ale… Abu Dhabi mogę przynajmniej uznać za „zaliczone”, mimo tego, że prawie nic z niego nie pamiętam. No cóż, to może ciekawiej będzie w Jebel Ali, dokąd zaraz po wyjściu stąd się udajemy? Zobaczymy…

Jebel Ali – Przelot z Abu Dhabi do Jebel Ali zajął nam zaledwie kilka godzin, oba te porty są bowiem położone bardzo blisko siebie, toteż o żadnym odpoczynku z powodu braku wolnego czasu nawet mowy być nie mogło. A jeszcze w dodatku ten upał…
Ufff, ależ on się nam wówczas dawał we znaki – istne piekło, tylko Lucyfera w zasięgu wzroku brakowało a już byłoby do kompletu. Kto tylko mógł chował się więc jak najgłębiej w nadbudówce, na zewnątrz niej bez potrzeby nie wychodząc. Bo i po co niby, żeby swoje szlachetne nóżki o rozpalony słońcem pokład oparzyć?
Przed nami Jebel Ali – czyli w lokalnym języku; Góra Alego…
Bez przygód cumujemy, witamy na pokładzie Wejściową Odprawę, otwieramy nasze ładownie, rozpoczyna się wyładunek rur z Japonii (bo jakżeby inaczej?), a kiedy jest już po wszystkim, to... ładownie zamykamy i wyruszamy w dalszą drogę.
O, i tak w skrócie można by opisać cały nasz postój w tym porcie. Ech, ależ ten rejon świata jest nudny! Co tu w ogóle jest do roboty dla przeciętnego skromnego marynarza? Ani do knajpki się wybrać nie można, bo ich tu po prostu nie ma, ani na zakupy, bo co potem począć z ewentualnym nadbagażem w samolocie, ani nawet na jakiś krajoznawczy spacerek, bo przecież co tu niby zwiedzać..? Wszędzie wokoło dokładnie takie same nowoczesne budynki jak w portach okolicznych, a jeszcze w dodatku słońce tak przygrzewa, że aż w glebę bezlitośnie człeka wciska..?
Toteż oczywistym jest, że przesiadywało się cały czas na statku – i kiedy tylko można było sobie pozwolić, bez konieczności wychodzenia na pokład, to rzecz jasna w pomieszczeniach klimatyzowanych – zaś o jakichś ewentualnych wypadach do miasta nawet się nie myślało.
Jedyną rozrywką było więc przyglądanie się wysiłkom hinduskich robotników podczas wyładunku tychże wodociągowych rur oraz kilkunastu skrzyń z maszynerią, które to zadanie najwyraźniej ich przerastało. Trafiła nam się bowiem wtedy jakaś początkująca w tym fachu ekipa (zapewne dopiero co na swój kontrakt „na saksy” ci ludzie tutaj przyjechali), więc rzeczywiście było na czym „zawiesić oko”, gdy się z jakimś kolejnym hiwem ładunku mordowali, częstokroć zupełnie nie mogąc sobie z tym odpowiednio poradzić. Ich arabscy pracodawcy byli jednak wobec nich bardzo wyrozumiali, toteż żadnej krzywdy z ich strony ci robotnicy nie doznawali. Póki co więc, zwolnienie z tej pracy zapewne im nie groziło.
Choć w jednym wypadku, to jednak powinno być odwrotnie. Chodzi mi o kwalifikacje dozorującego tę pracę Foremana, jak i też o jego nieodpowiednie zachowanie, za które to braki ja osobiście bez najmniejszego żalu i bez litości bym go z tej posady od razu wypieprzył – i to na przysłowiowy zbity pysk. Ot, chociażby tylko dla dobra innych, którzy zmuszeni byli pod jego okiem pracować.
Rety, co ten Hindus wyprawiał. Przyłaził mi do biura wręcz nieustannie, ciągle mając jakieś uwagi do zasztauowania prawie każdej wiązki rur albo którejś ze skrzyń, wciąż mu się coś tam w ładowniach nie podobało, ale kiedy podtykał mi bezczelnie aż pod sam nos aktualny sztauplan, to... - uwaga! - ...zawsze trzymał go do góry nogami! No cóż, nie zaprzeczę, że mnie to od razu mocno zaciekawiło.
Ot, po prostu, chłop był zapewne totalnym analfabetą i się w tym dokumencie zupełnie nie wyznawał (udawał Greka, i tyle), co jednak absolutnie nie przeszkadzało mu się wymądrzać i wszystko wręcz w czambuł potępiać! To było źle, tamto było źle – wszystko źle! I jeszcze w dodatku ten jego pryncypialny i wszystkowiedzący ton!
Przyznam więc uczciwie, że moja cierpliwość była wówczas wystawiona naprawdę na bardzo ciężką próbę. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem go „czytającego” sztauplan (cudzysłów jak najbardziej uzasadniony) do góry nogami, to po prostu sądziłem, że jest to jedynie kwestią przypadku – ot, że akurat tak mu się ten rysuneczek ułożył, że akurat tak swą uprzednio złożoną karteczkę rozwinął, więc już bez jej obracania co chciał, to na nim wypatrzył. Ale nie, bo gdy zrobił to któryś już kolejny raz z rzędu, to mi się od razu w mojej łepetynce zapaliło ostrzegawcze światełko.
Zastosowałem więc wobec tego gościa wredną (tak, przyznaję) prowokację, specjalnie zastawiając na niego pułapkę, przy jakiejś okazji podtykając mu w rewanżu ten sztauplan pod nos, ale rzecz jasna w pozycji odwrotnej. No i od razu wszystko się wydało. Gość się po prostu zdemaskował. Mylił on bowiem wciąż w rozmowie ze mną ładownię No5 z ładownią No1 oraz ładownię No4 z No2! Co więcej, z wyraźną ochotą wodził po tym rysunku swoim paluchem, właśnie tak go ciągle komentując, choć de facto wygadywał takie banialuki, że aż zęby od samego słuchania bolały – tak więc natychmiast stało się dla mnie jasnym to, że moje wobec niego podejrzenia są jednak prawdziwe.
Facet rzeczywiście był analfabetą. Jak zatem mógł się on w ogóle dochrapać tak odpowiedzialnej funkcji w tym porcie? Kto mu na to pozwolił, i w ogóle kto go do tej pracy rekomendował..?! Co, może sam się do niej zgłosił, a jakiś rekrutujący go urzędnik nawet jego kwalifikacji nie sprawdził..? Eee tam, ja w takie cudeńka nie wierzę. Ot, widać było wyraźnie, że to „znajomy jakiegoś indyjskiego królika”, ani chybi. Wytłumaczenie jasne i proste jak przysłowiowa konstrukcja cepa.
No tak, ale co mi do tego? Co mnie to w ogóle obchodzić mogło..? A niech sobie chłop nadal stroi te swoje ważniackie małpie miny i znawcę udaje, bo i tak w końcu ktoś prędzej czy później tę jego niewiedzę odkryje, a tymczasem – skoro na naszym statku rzecz dotyczy jedynie samego wyładunku – to niech już tak zostanie. Ja na niego nigdzie skarżyć nie będę – dyć to nie mój cyrk, więc i pchły nie moje. Aby tylko nic z jego przyczyny się u nas nie popsuło, na co zresztą od razu po wykryciu tej jego ułomności bacznie zwracałem uwagę. Pilnie mu na ręce patrzyłem, ażeby czasem czegoś złego nie sprokurował. Ot, co...
No i na szczęście właśnie tak było. Wyładunek przebiegł bez przykrych niespodzianek, żadnych uszkodzeń nie odnotowaliśmy, więc... bywaj zdrów niedouku. A tak na marginesie – niezły gips, prawda? Czy możecie więc sobie wyobrazić jakie posiadają umiejętności i w ogóle jakimi możliwościami obdarzeni są najemni robotnicy z Azji, których aż tak wielu przybywa do bogatych krajów Zatoki Perskiej do pracy? Nic dziwnego więc, że ich zarobki oscylują w granicach zaledwie 200-300 dolarów na miesiąc za 12-godzinną dniówkę, oczywiście przez siedem dni tygodnia. Praca na okrągło...
No tak, ale powtórzę jeszcze raz – nic nam do tego...

Fujaira – Port ten dla zdecydowanej większości statków jest jedynie miejscem bunkrowania, toteż z reguły staje się tu tylko na miejscowym kotwicowisku, tam bierze się żądaną ilość paliwa i potem czym prędzej się w dalszą drogę wyrusza.
My natomiast, oprócz przybycia tu w celu bunkrowania, zjawiliśmy się również i z niewielką ilością ładunku, który w żadnym razie na redzie „wypakowany” być nie mógł, dlatego też do Fujairy (czyli „fujary”, bo przecież to oczywiste, że właśnie tak ten port przez polskich marynarzy jest nazywany, a jużci) tym razem zmuszeni byliśmy zawinąć.
Cumujemy więc, przygotowujemy do wyładunku te kilka dużych ciężarówek, które tu przywieźliśmy z koreańskiego Ulsanu, no i rzecz jasna zaczynamy także tankowanie paliwa z barki, która natychmiast do naszej burty przybiła. Cała operacja „wyrzucania na ląd” tych dużych pojazdów poszła jak z płatka, więc już po około trzech godzinach z powrotem nasze ładownie zamykaliśmy, ale prowadzone w międzyczasie bunkrowanie... już niestety nie! Tutaj już o żadnych „płatkach” nie było mowy, bo akurat w tym wypadku zbytniego szczęścia nie mieliśmy. To znaczy... jednak mieliśmy, ale jedynie to tzw. „szczęście w nieszczęściu”.
Zdarzyło się bowiem tak, że podczas pompowania paliwa z barki do jednego z naszych tanków dna podwójnego jeden z mechaników się po prostu zagapił i zbyt późno dał znak do zatrzymania pracy pompy. Efektem tego było oczywiście nagłe tryśnięcie przez odpowietrzenie zbiornika wprost na pokład z kilkuset litrów paliwa, które od razu z wielkim wdziękiem na wszystkie strony się porozlewało.
Wszystkie nasze scuppersy (czyli po prostu odprowadzające ewentualny nadmiar wody z pokładu poza burtę otwory) na czas bunkrowania były oczywiście dokładnie zakorkowane, toteż nawet ani kropelka ropy póki co poza statek się nie wydostała, ale gdyby tak pompować dalej, to... u hu hu – ręka, noga, mózg na ścianie! Nawet strach pomyśleć co by było, gdybyśmy basen portowy takim rozlewem zanieczyścili. Toż kary finansowe byłyby wręcz gigantyczne.
Zatem, kiedy tylko tenże rozlew paliwa na pokład nasi motorzyści zauważyli, to od razu wszczęli głośny alarm, krzycząc w dół na barkę do dyżurującego tam człowieka, aby natychmiast pompę zatrzymał. On rzecz jasna od razu na to zareagował, pompę wyłączył, natomiast nasi mechanicy... niemalże wpadli w panikę. Gwałtu, rety, co się dzieje..?! – aż prosiło się, aby zacytować werset z popularnego wierszyka, bowiem ich ówczesna latanina w tę i we w tę po statku rzeczywiście godna była filmowej kamery.
Ależ dostali przyspieszenia – jakby im ktoś przysłowiowe motorki „gdzieś” podłączył. Obłęd w oczach, bieganina, przekleństwa, ale i jednocześnie odetchnięcie z wielką ulgą, kiedy tylko okazało się już, że jednak nic a nic się poza naszą burtę do portowego basenu nie przedostało. Ufff...
No cóż, ale za to czyszczenie naszego pokładu na najbliższe dni stało się pracą wręcz katorżniczą. Ta ropa bowiem podostawała się we wszelkie możliwe zakamarki głównego pokładu, szczelnie wypełniając wszystkie szpary, które na swej drodze napotykała, narożniki konstrukcji kadłuba, zagłębienia pokładu, gdzie znajdowały się włazy do górnych zbiorników, itd., itp. Ufff, ależ z tym była zabawa! Trocin i szmat zużyliśmy całe mnóstwo, ale w końcu wspólnymi siłami całej załogi doprowadziliśmy nasz pokład do ładu. Natomiast tegoż gapowatego mechanika, który był bezpośrednio tego rozlewu winien, czyli sprawcę naszej trzydniowej ponadplanowej roboty, wkrótce… dość drogo to kosztowało, jako że przy najbliższej okazji „skaleczony” został na aż cztery kartony dobrego piwa i trzy duże butelki whisky.
Zatem, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, no nie..? O, i właśnie to najbardziej z „Fujary” zapamiętałem. Najpierw ten rozlew, potem następującą po nim naszą robotę przy czyszczeniu pokładu, a już na sam koniec… - kiedy już stało się jasne, że jednak afery nie będzie, bo w efekcie „na cztery łapy się spadło” - …wcale niezłą imprezę w okolicach Cejlonu, suto zakrapianą postawionymi nam w podzięce przez tegoż mechanika-winowajcę napojami.

Dubay – No dobra, to jesteśmy już w tym nowoczesnym i rzekomo pięknym Dubayu, tylko że… to wcale nie oznacza, iż akurat tutaj było ciekawiej, aniżeli w innych portach tego rejonu świata. Ot, niestety nie, ale tutaj przynajmniej przytrafiały mi się okazje wyskoczenia sobie na dłuższy czas na miasto, czego doświadczyć nie mogłem w tamtych portach, więc chociaż parę zdań na tenże temat sklecić wypada, nieprawdaż..?
Takoż więc, sklecam. Zdanie numer jeden – cytuję; „Widziałem tutaj całą masę wielkich i eleganckich gmachów, czyściutkie ulice, stojące wzdłuż nich długie szeregi daktylowych palm, mnóstwo przemykających tuż obok nas luksusowych samochodów...”, itd. Ha, no bo cóż innego mógłbym napisać, jak nie dokładnie to samo co w wypadku Abu Dhabi..?
Zdanie numer dwa: połaziłem sobie po tych czyściutkich ulicach, połaziłem i… jeszcze trochę sobie połaziłem, ale żebym cosik konkretnego z tej włóczęgi zapamiętał, to – bij, zabij, ale nic z tego. A i nawet zdjęcia tu dobrze zrobić nie sposób, bo przecież stojące tu budynki są tak niebotycznej wysokości, że się w kadrze nie mieszczą, o! A zresztą… powiem wam w sekrecie, że ja nawet wtedy z sobą aparatu fotograficznego nie miałem, więc powyższy żarcik chyba mi się udał, no nie..?
No i zdanie trzecie i ostatnie: upał, upał i jeszcze raz upał. Ale niestety, ta gorączka skutecznie od nazbyt szybkiego poruszania się człowieka odstręczała, więc snułem się tu tylko jak więzień na spacerniaku, niemalże powłócząc ze zmęczenia nogami. Oj tak, bo taki żar rzeczywiście daje w kość.
Acha, no i może jeszcze zdanie numer cztery (ot, bo przypomniałem sobie właśnie): mimo faktu, że Emiraty to przecież kraj muzułmański, to jednak piwa tu napić się można zupełnie bez przeszkód – jednakże, nie w jakiejś tutejszej przydrożnej knajpce, bo takowych tu się po prostu w ogóle nie uświadczy, ale w byle jakiej hotelowej restauracji, do których zresztą ich obsługa zawsze każdego przechodnia zaprasza z otwartymi ramionami.
A ceny..? No cóż, półlitrowe piwo (ale bardzo dobrej europejskiej marki – co więcej, można tu nawet było napotkać i naszego Żywca!) kosztowało nie mniej niż pięć dolców, z reguły oscylowało to w granicach 6-8, ale… czegóż to spragniony marynarz nie zrobi dla ugaszenia dręczącego człeka w tych nieomal nieziemskich upałach pragnienia, czyż nie..? A już zwłaszcza marynarza z Lechistanu rodem. Ot, co…
W Dubayu wyładowywaliśmy zawsze całą gamę najprzeróżniejszej drobnicy – wspominałem już zresztą o niej w rozdziale o Doha w Katarze, że były to towary „od kartoników z żarówkami aż po skrzynie z ciężką przemysłową maszynerią” – toteż akurat nad tym tematem rozwodzić się nie będę, tylko… od razu zabieram was z tego portu dalej, i tyle.
No cóż, ale na tej Zatoce Perskiej jest ciekawie, nieprawdaż..?

Khalifa – No …już na samym wstępie czeka nas ogromna niespodzianka.
Bo przyjechaliśmy tu po… maszyny rolnicze z przeznaczeniem do położonego na północy Kataru portu Ras Laffan (bo dokładnie tak „w naszych papierach stojało”), a tymczasem były to… czołgi i transportery opancerzone do Iraku! Tak, do leżącego tuż obok granicy z Kuwejtem portu Umm Qasr! „O cholera! – pomyśleliśmy sobie – Diabli nadali!”
Ale żeby było jeszcze ciekawiej, to podam, iż dostaliśmy wtedy od jakiegoś wysokiego rangą wojskowego z USA, który podczas Wejściowej Odprawy naszemu Agentowi towarzyszył, zupełnie nowy plik papierzysk, w których z kolei jako miejsce przeładunkowe wszystkich tych pojazdów widniała „jak wół” Manama w Bahrajnie.
Czyli, co jest grane, do diaska..? Czy to wynikało może z czyjejś pomyłki lub wskutek panującego gdzieś bałaganu, czy też jednak… był to swoistego rodzaju kamuflaż „dla zmylenia przeciwnika” (bo przecież wróg zawsze czuwa, to jasne), ażeby aż do ostatniej chwili nikt niepowołany nie wiedział dokąd tak właściwie ten sprzęt ma być dostarczony?
Tak, akurat to ostatnie przypuszczenie wydawało się najbardziej prawdopodobne, bo przecież w wypadku transportu każdego sprzętu militarnego zawsze podejmuje się wzmożone środki ostrożności, więc i tym razem niespecjalnie nas to zdziwiło. Jeśli zatem cokolwiek mogło nas w tej sytuacji zaskakiwać, to jedynie fakt, że przy tej okazji był aż taki galimatias z portami, bowiem w sumie to już niczego tak naprawdę nie wiedzieliśmy – czy jedziemy z tym uzbrojeniem do Kataru, czy do Bahrajnu, czy też może jednak bezpośrednio do Iraku, jeśli przyjąć taki wariant, iż zmyłka z transhipmentem via Bahrajn lub Katar jest jednak częścią (ciiiii…) wojskowej tajemnicy. No cóż, się zobaczy…
Co ciekawe, załadunek tych czołgów i transporterów prowadzony był tylko przez robotników miejscowych – tym razem żadnych „gastarbeiterów” z Azji przy tym nie było – ale pod ścisłym nadzorem wojskowych z USA, z Emiratów i z… Polski. Tak tak, z naszego kochanego Lechistanu również – jednakże, niechaj to was zbytnio nie zadziwia, albowiem zdecydowana większość tych wojskowych maszyn była… polskiej produkcji. Zatem, stąd właśnie wynikała obecność naszych oficerów podczas tych prac. Ale…. ciiiiiiiii, bo przecież już wszyscy wiemy, że to top secret.
Co więcej, port Khalifa wcale nie był jedynym miejscem tranzytu tego sprzętu, bo z dokumentów wynikało wyraźnie, że do Emiratów jakiś inny statek przywiózł go około dwa tygodnie wcześniej z… Dżibuti! O rety, ale miszmasz, no nie? Czy nie mogły więc te pojazdy jechać ze Szczecina lub z Gdyni prosto do Iraku..? Po kiego grzdyla aż tyle podrożnych portów przeładunkowych, czy wy także z tego nic nie rozumiecie..? No tak, ale któż kiedykolwiek mógł pojąć myślowe kryteria oraz pokrętną logikę generałów obarczonych dziejową misją obrony światowego pokoju..?
Ech… Tego to już chyba nikt dociec nie będzie w stanie, zwłaszcza kiedy dopowiem jeszcze, iż na nasz statek w Khalifa cały ten ładunek pakowano aż trzy pełne doby. I co, sądzicie, że w Dżibuti było inaczej? Albo w jeszcze jakimś innym porcie po drodze z Polski, bo przecież tego wiedzieć nie możemy, czy jeszcze gdzieś wcześniej go już nie przeładowywano. Ot, na przykład w egipskim Port Saidzie.
A zauważyć trzeba, że za każdym razem w grę wchodziły zarówno wyładunki jak i załadunki, czyli już w sumie mówić można o dwunastu dodatkowych dniach w transporcie, czyż nie..? No a jeszcze ten Bahrajn – zatem, czyżby kolejne 3 + 3 dni zwłoki..? No cóż, ale wszelkie tajemnice wojskowe zawsze drogo kosztują, a już tym bardziej te z gatunku „mylenia wroga”. Ot, co…
Moi drodzy, ponieważ już się wam pochwaliłem, że większość tego sprzętu była polskiej produkcji, to oczywiście… już niczego więcej na ten temat dopisywać nie będę, bowiem po cóż niby miałbym wkładać palce między drzwi? Dyć jak się one nagle zatrzasną i te paluchy przykliszczą, to… ufff, ależ będzie bolało – i to bardzo, czyż nie..? Ten wątek jest więc jednym z tych tematów „tabu”, o których już wielokrotnie wspominałem, dlatego też kończę już tę pisaninę, absolutnie żadnych szczegółów w tej kwestii nie ujawniając. Wszakże ostrożności nigdy dość, no i… patriotyzmu również, a jużci.
W uzupełnieniu powyższego tematu mogę dodać tylko jedno – że kiedy owe transportery i czołgi na naszym statku sztauowaliśmy, to na wiadomość, iż są one z MOJEGO kraju – a trzeba przyznać, że w istocie towar ten był naprawdę najwyższej klasy! Że był super, to nawet zbyt mało powiedziane, to wszystko były wymuskane cacka! – to w oczach moich internacjonalnych współzałogantów wyraźnie widziałem… podziw, uznanie, a nawet zazdrość!
A tak, oni swoich zachwytów nad tym sprzętem wcale nie ukrywali. No cóż, lecz… czy jest tak naprawdę z czego być dumnym..? Owszem, z osiągnięć polskiej techniki i naszego rodzimego przemysłu w kontakcie ze światem zawsze dumnym się być powinno, ale ja osobiście jednak jakoś wciąż nie mogę wyzbyć się mojego pacyfistycznego podejścia do życia. Toteż żadne narzędzia zadawania śmierci, nawet i te najnowocześniejsze, przenigdy mi nie zaimponują.
Jednakże, dosyć już tej filozofii, wracamy do naszej podróży. Zaraz po wyjściu z Khalify, obraliśmy kurs na północ i… od razu dostaliśmy wiadomość, że jedziemy z całym tym majdanem jednak do Manamy, do stolicy Bahrajnu, a nie do Iraku, czego aż tak bardzo się obawialiśmy.
A zatem, ufff… Odetchnęliśmy z głęboką ulgą, bo przecież chyba lepiej w miejsca o aż tak bardzo niepewnej sytuacji politycznej się nie pchać, no nie? Wszak tam nieomal ciągle trwa wojna, nawet wtedy, gdy regularnych bitew akurat już nie ma. Bo co z tego, że już samoloty na głowy bomb nie zrzucają, ani ulicznych strzelanin nie ma, skoro i tak niemalże codziennie w wielu kluczowych miejscach tego kraju coś niedobrego się wydarza..? W portach również, toteż lepiej już trzymać się od takich lądów, gdzie zamachy stały się już ponurą codziennością, jak najdalej. Ot, co…

Mina Zayed – duży i bardzo nowoczesny terminal kontenerowy, można by nawet rzec, iż: „ostatni krzyk mody” w tej branży. Wpada się więc tu oczywiście „jak po ogień”, więc na wyprawę do pobliskiego Abu Dhabi nie ma rzecz jasna nawet najmniejszych szans.

Khorfakkan – ha, to jest dopiero port..! Przysłowiowe „trzy domki na krzyż”, wokoło same pustynne piaski i nieomal żadnego śladu roślinności, która by tutejsze wysokie wzgórza pokrywała. W maleńkiej zatoczce natomiast, urządzony jest duży pirs, będący miejscem składowania kontenerów tranzytowych, przywożonych tutaj z Europy przez duże kontenerowce.
Akurat tutaj bowiem, z uwagi na bardzo dużą głębokość przybrzeżnych wód, statki te mogą swobodnie cumować, zostawiając wszelkie ładunki przeznaczone na wyspy i wysepki rejonu Oceanu Indyjskiego, gdzie lokalna głębokość już by im na to nie pozwalała.
Mniejsze statki zatem ten „transhipment” realizują już bez problemów, rozwożąc wszystko „po wysepkach”, aby z kolei tam robić dokładnie to samo – tyle że w kierunku przeciwnym – przywożąc stamtąd tamtejszy eksport do Korfakkanu w celu dalszej jego wysyłki w świat.
Port ten jest więc nudny jak flaki z olejem, ale przynajmniej jest tu – i to dosłownie pod nosem - duży supermarket z bardzo przystępnymi cenami, więc dla marynarzy w sumie jest to miejscem nawet dość atrakcyjnym. Wszakże zaledwie kilka kroków w wolnym czasie, koszyczek do rączki i... zaopatrzenie na długie samotne wieczory w kabinie już jest..! Ot, co...
Ale do powyższego tekstu niezbędna jest jednak pewna uwaga – otóż, opis „okoliczności przyrody” tego portu (czyli same piaski, ani śladu roślinności, itd.) tworzyłem w roku 2002, kiedy one właśnie takie tam w istocie były. Dzisiaj natomiast to już jest „pełną gębą” miasto, które z tychże „samych piasków” w międzyczasie wyrosło, zastępując tutejszą wiejską zabudowę absolutną nowoczesnością. No cóż, bogactwo ropy przecież musi zrobić swoje, nieprawdaż..?

To tyle z ZEA, dziękuję za uwagę...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020