„Wyliczanka japońska”, zapraszam do lektury…
Osaka – W zatoce Osaka Wan z reguły staje się w leżącym na jej zachodzie Kobe, jednak ostatnimi laty większość ruchu kontenerowego przejęły pobliskie Osace terminale w Amagasaki, w Sakai, w Izumi oraz w niej samej, toteż na kontenerowcach zaglądałem już tylko tam, o wielkim Kobe już chyba raz na zawsze zapominając.
Tutaj również (bo jakżeby inaczej?) przeładunki odbywają się błyskawicznie, więc o spacerkach nawet pomarzyć nie sposób, choć jednocześnie dużym plusem jest to - w całej Japonii nota bene – że miejscowi stevedorzy przynajmniej mają tu jakieś rozsądne przerwy na posiłki, więc w odróżnieniu od innych krajów, również i załogi cumujących tutaj statków mają długie chwile wytchnienia.
Natomiast szczególnego rodzaju atrakcją w tym miejscu jest położony „niemalże na wodzie” tutejszy port lotniczy Kansai, oddalony od centrum Osaki zaledwie o około 10 kilometrów, którego pas startowy wytyczony jest wzdłuż terminali miejscowych portów morskich, zaś z oddali wygląda on tak, jakby w istocie znajdował się on dosłownie na powierzchni morza.
Przelatujące zatem tędy nisko ponad głowami samoloty dla oczu obserwatora wydają się... w istocie jakby lądującymi wprost na wodzie, dlatego też widoki te za każdym razem nasze ciekawskie spojrzenia przyciągały, choć jednocześnie trzeba przyznać, iż panujący tu z tego powodu hałas wcale nie jest aż tak doskwierający jak w chińskich Shekou i Chiwan.
Tokio – Bardzo podobnie, jak w opisanej powyżej zatoce Osaka Wan, jest także i tutaj, ponieważ w Tokyo Wan kiedyś również wiodącą rolę jak tam Kobe pełniła tutejsza Yokohama. Kiedy jednak rozwój konteneryzacji wymusił rozbudowę sąsiednich terminali, to większość tego typu masy ładunkowej przeniosła się do Wielkiego Tokio, którego „satelickie” miasta Kawasaki oraz Chiba obsługują właśnie kontenerowce tzw. „najnowszej generacji”.
Byłem w rozmaitych portach zatoki Tokyo Wan już te przysłowiowe „milion razy”, ostatnio jednakże wyłącznie na dużych „pudełkowcach”, więc z wypadami „na miasto” oczywiście było krucho, ale wiele lat wcześniej „przeszlifowałem” tamtejsze bruki całkiem nieźle. W samym Tokio również, jako że będąc tam na statkach drobnicowych wolnego po pracy czasu mi nie brakowało. Zatem, akurat na Tokio i jego „satelitów” w żadnym razie narzekać nie mogę.
Kiedy stoi się w porcie w samym Tokio, to rozciągające się wszędzie wokoło widoki są chyba niepowtarzalne w swoim rodzaju na całym świecie. Tutaj bowiem, dosłownie na całym horyzoncie, są same wieżowce. Zatem, w którąkolwiek stronę by nie spojrzeć – a można zrobić pełen 360-stopniowy obrót i wciąż jest tak samo! – widoczne są drapacze chmur. Odnosi się tutaj więc czasami takie dziwne wrażenie, jakby się stało na jeziorze położonym w samym ścisłym centrum jakiegoś gigantycznego miasta.
Ishigaki – Ishigaki to niewielkie miasteczko położone w Archipelagu Sakishima na jednej z jej większych wysp o nazwie Yaeyama Retto. Tutejszy port jest bardzo mały, zupełnie nie nadający się do przyjęcia statku tej wielkości, jaką mieliśmy my – zatem, podpływamy jedynie na jego redę i w pobliżu wybrzeży wyspy rzucamy naszą kotwicę. Jesteśmy więc w Japonii..? Tylko… po co..?
O właśnie, moi drodzy, zamierzam wam teraz zadać bardzo konkretne pytanie; jak sądzicie, w jakim celu pofatygowaliśmy się aż tak daleko od naszego następnego portu przeznaczenia, zbaczając ze swojej trasy aż o całe dwie doby..? „Czyżbyśmy przybyli tu z jakimś ładunkiem..? – odrzekniecie mi na to również pytaniem – Czy też może po to, aby po prostu coś stąd do swoich ładowni zabrać..?” Odpowiem wam więc; nie, absolutnie nie. Pytacie zatem dalej; „no to może po paliwo, słodką wodę, jakieś zaopatrzenie lub szczególne dostawy..?” A ja wam na to znowu; nie. Ani po paliwo, ani po wodę, ani po zaopatrzenie, ani w żadnej szczególnej sprawie personalnej, na przykład konieczności zabrania jakiegoś chorego człowieka do szpitala czy też samej wymiany członków załogi – ani nawet w celu dokonania tu jakichś napraw w wyniku doznanych przez nas awarii. Nie, nic z tych rzeczy, bowiem absolutnie nic złego się nam nie stało i nasz statek w „pełni sił i zdrowia” się tu pojawił. „Czyli co..? – drążycie dalej – Czyżby więc… turystycznie..? Ot, prowincjonalną Japonię sobie pozwiedzać..?” A ja ponownie na to; nie. Nie, po stokroć nie…
Moi kochani i W.Cz.Czytelnicy – pozwólcie, że dłużej już was w niepewności trzymać nie będę i sam ową przyczynę wyjawię, albowiem jestem przekonany, że nikt z was przenigdy sam by tego nie odgadł, ot co! Bo my przyjechaliśmy tu po… pieczątkę. Tak, dobrze przeczytaliście – tylko po pieczątkę tutejszego Kapitanatu Portu oraz malutki podpisik pod dokumentem o nazwie „Port Clearance”. Co, dziwne to..?
Ależ! To wcale nie jest dziwne, to już raczej jest i nawet… idiotyczne, bo przecież jest to dalszy ciąg tej samej wierutnej hipokryzji, o której podczas naszego pobytu w Mawan wspominałem. Pamiętacie te chińskie papierki dotyczące bojkotu Tajwanu..? Ileż w nich było politycznego zadęcia, obłudy i najzwyklejszej w świecie śmieszności, prawda? No tak, ale tam owa mistyfikacja nie pociągała za sobą praktycznie rzecz biorąc żadnych realnych kosztów, natomiast teraz – ta nasza wyprawa na rubieże Japonii – już niestety bez dodatkowych kosztów obyć się nie mogła, to jasne. I to kosztów dość znacznych, wierzcie mi. Wszak to powodowało wypalenie – zupełnie na darmo, bo przecież była to najzwyklejsza przymusowa dewiacja z trasy – około 80 ton dodatkowego paliwa. Czyli, skromnie licząc, było to wyrzucenie w błoto około 15 tysięcy dolarów! Ot, tak po prostu, jedynie z powodu konieczności przystawienia na wspomnianym dokumencie tej pieczątki..! No i podpisiku też, ma się rozumieć…
Dlaczego więc robiliśmy aż taką głupotę..? – zapytacie – Skąd w ogóle wziął się pomysł takowego cyrku?! Już odpowiadam; bez tegoż „Port Clearance” pochodzącego z zupełnie innego kraju niż Tajwan, do chińskiego Szanghaju w ogóle by nas nie wpuszczono! Właśnie z powodu owego bojkotu. Bowiem chińskie władze absolutnie nie dozwalały przyjmowania w ich portach jakichkolwiek statków idących z Tajwanu – nie, bo to ich wróg i koniec..!
Zatem, aby owych kłopotów uniknąć, to po prostu stwarzało się właśnie taką, wręcz idiotyczną mistyfikację z jazdą do byle jakiego portu Japonii – oczywiście, do jak najbliższego – aby móc potem podczas Wejściowej Odprawy w Chinach pokazać odpowiednim urzędasom papierek stwierdzający nasz pobyt w innym kraju niż Tajwan. Bo przecież w ten sposób „udowadniało się czarno na białym”, że NA PEWNO tam nie byliśmy! O, i wtedy już wszystko grało. Wszak mundurowi panowie z Szanghaju mogli się „na własne oczy przekonać”, że my przybyliśmy do nich wprost z Japonii, nie zaś z tego „okropnego, wrednego i jak najsłuszniej bojkotowanego Tajwanu”. Śmieszne, co..?
Tak, moi drodzy – i to bardzo. Rzekłbym nawet, że nie tylko śmieszne ale i również żałosne. Zwłaszcza, że przecież wtedy, gdy przedstawialiśmy ów dokument, owi chińscy urzędnicy OCZYWIŚCIE DOSKONALE WIEDZIELI, że jedziemy z Kaohsiung, ale niestety; Władze Partii i Państwa wymagają „podkładki”, więc odpowiedni papier musi być i już. Bo wówczas jest wszystko w absolutnym porządku. Zresztą, skąd my to znamy, prawda? Te wszystkie „wicie, rozumicie”, itd. Papier jest..? Jest. No to zrobić w nim dwie dziureczki, wpiąć gdzie trzeba i jakby co, to… nikt niczego nam zarzucić nie może… No cóż, absurd goni absurd, ale… porządek musi być!
No, zgoda – już nie takie chwyty i przedziwne „przewały” ten nasz świat widział, zatem – pomimo tego całego kabaretu, którego ów bojkot wymagał – można by ewentualnie zrozumieć fakt, że choćby już tylko dla „świętego spokoju” daje się zadośćuczynienie konkretnym przepisom. Nawet tym najbardziej kabotyńskim, choć ustalanym na najwyższym z możliwych szczeblu, to jasne. Jednakże zachodzi pytanie; skoro JUŻ TRZEBA robić taką zgrywę, to czy może nie lepiej byłoby po prostu wystawiać takowy „lewy” papierek już tam, w jakimkolwiek porcie Tajwanu, nie zaś REALNIE, W RZECZYWISTOŚCI gnać na pobliskie japońskie wysepki w celu wypełnienia tejże szczególnej w swym charakterze misji..? Wszakże – i to, i to jest jednym i tym samym OSZUSTWEM, nieprawdaż? Po cóż więc jeszcze dodatkowo spalać za tyle pieniędzy cenne okrętowe paliwo, a jeszcze na dokładkę dawać zarobić urzędasom w samej Japonii – bo przecież to oczywiste, że za darmochę takich cyrków wyprawiać nie będą, prawda?
No i niech mi teraz ktoś z was odpowie, tak szczerze i od samego serca; ile z tego w ogóle zrozumiał? Bo jeśli chodzi o mnie, to ja uczciwie przyznam, że zupełnie nic. Bo owszem – powtórzę jeszcze raz – już nie takie numery na świecie wykręcano, ale mimo wszystko uważam, iż akurat w tym wypadku już całkowicie „przegięto”… Bo gdybyż jeszcze utrzymywano to w ścisłej tajemnicy i NAPRAWDĘ rzadko kto o tym by w Chinach, na Tajwanie oraz w Japonii wiedział, to jakoś „od biedy” można by to jeszcze zrozumieć – wiadomo, chce się po prostu coś zataić, zakamuflować, kogoś zwieść, itd.… Ale przecież o tym fakcie „trąbiono na wszystkie strony świata” JUŻ PODCZAS SAMEJ WEJŚCIOWEJ ODPRAWY W SZANGHAJU! I to kto – urzędnicy i funkcjonariusze tamtejszego Immigration, służb celnych i samego Harbour Master! Czyli, było nie było, instytucji będących w ścisłym związku z samym Rządem! A zatem, właśnie ci najbardziej tą sprawą zainteresowani..! Ufff, czy może mi więc ktoś wreszcie podpowiedzieć, jak w końcu zrozumieć tę dalekowschodnią mentalność..? Bo już w istocie zupełnie się w tym wszystkim pogubiłem…
A co na to sami Japończycy? Ano, akurat oni, zupełnie nic. Ot, po prostu, podjechała do naszej burty z lądu jakaś niewielka motoróweczka, z której wysiadło na nasz pokład dwóch umundurowanych urzędników (z odpowiednimi pieczątkami w swych aktówkach, a jakże), by potem najspokojniej w świecie wystawić rzeczony dokument udowadniający niezbicie nasz pobyt w tym kraju, podpisać go zamaszyście (ma się rozumieć, bo tak zwyczajnie nie przystoi) i wręczyć go uroczyście (to także zrozumiałe, bo byle jak też nie wolno!) Kapitanowi jako nasz najcenniejszy od tej chwili skarb w drodze do Szanghaju. No i już od teraz „żaden tam” Pekin nam podskoczyć nie może! Nie, bo my przecież WCALE, ALE TO WCALE na Tajwanie nie byliśmy! Ależ! My..?! No też coś..! Wszak my ze śpiewem na ustach prosto z Kraju Kwitnącej Wiśni podążamy..!
Japońscy urzędnicy zabawili u nas dłuższą chwilę, wypijając przy tej okazji po jednym piwku, którym ich poczęstowaliśmy oraz pogaworzyli z nami nieco „o tym i owym”, ale – co ciekawe – akurat w tej drażliwej kwestii, czyli właśnie celu naszego tutaj przyjazdu, żadnych swoich opinii i komentarzy nie wyrażali. Nie, nic a nic. Zrobili co trzeba, pogadali trochę, wsiedli z powrotem na swoją łódkę i odpłynęli, na żadne polityczne „wycieczki” wobec obu zwaśnionych z sobą chińskich stron sobie nie pozwalając… I bardzo dobrze. Tak przynajmniej uważam…
Ale tak na marginesie – czy nie jest to przypadkiem szczególną ironią losu, zważywszy na tak przecież niedawne jeszcze historyczne „zakręty” właśnie tych trzech krajów..? Kiedyś ktoś mądry nadał nawet temu zjawisku pewną dość specyficzną i bardzo wiele mówiącą nazwę, określając to jako tzw. „chichot historii”. Znacie to? Bo przecież zauważmy, kto w tym tercecie jest teraz w pewnym sensie „pomocną ręką” w tym wewnątrzchińskim konflikcie – jakby nawet takim nieformalnym „rozjemcą” w sprawach, w których na skutek zbytniego zacietrzewienia, przesadnej demonstracji, jak i zwykłej głupoty (no, co tu kryć) zabrnięto w ślepą uliczkę i nijak z niej honorowo wyjść nie można. No kto..? Sami Japończycy – czyli właśnie ci, którzy jeszcze nie tak dawno byli dla nich obu agresorami, ciemiężcami i niezwykle okrutnymi okupantami! Ach, „dziwny jest ten świat…” – jakby zaśpiewał Pan Niemen… Naprawdę…
No cóż, ale dzięki temu mieliśmy przynajmniej w tej podróży całkiem niespodziewany „oddech” od naszych codziennych portowych obowiązków. Bowiem podczas owego kilkugodzinnego postoju na kotwicowisku Ishigaki połowiliśmy sobie troszkę tamtejszych oceanicznych rybek (wcale nieźle wtedy brały!) oraz pogapiliśmy się z zainteresowaniem na zielone wzgórza i strome wybrzeża wysp Archipelagu Sakishima, zbierając siły na nasze kolejne wyzwania, które czekały nas już niebawem w kolejnych portach Azji…
No i „wyliczanki” szczęśliwy koniec… Z tym że… to oczywiste, iż z Japonią jeszcze tak na zawsze się nie żegnamy, jako że kiedyś będą jeszcze trzy zupełnie odrębne rozdziały – o Kobe, o porcie Hakata i o porcie Yokohama.
Tak, aż trzy, lecz jednocześnie „tylko” trzy, bowiem gdybym tak chciał już całkowicie wszystkie moje wizyty w tym pięknym kraju na naszym „blogowisku” skompletować, to musiałbym dopisać coś jeszcze i o innych miejscach, w których w Japonii byłem – czyli o Kawasaki, Yokkaichi, Hikari, Tokai, Funabashi i przede wszystkim o dużym porcie Nagoya. Dlaczego zatem ich w powyższej „wyliczance” nie dopisałem, skoro o nich osobnych rozdziałów pisać i tak nie będę? – zapytacie zapewne.
Odpowiem więc: bo jest tam wszędzie tak „kontenerowo-standardowo”, że już mi się tego robić po prostu nie chce, bo tamtejsze kontenerowe terminale różnią się od siebie co najwyżej kolorami pracujących tam suwnic. I tyle…
louis