„Wyliczanka turecka”… Oczywiście jest ona w rozdziale o Azji, bo przecież tzw. „lwia część” Turcji leży właśnie w Azji, a nie w Europie, zgadza się..?
Gemlik – Położony nad Morzem Marmara, w jego południowo-wschodniej części. Jest „oknem na świat” dla większości zagranicznego handlu środkowo-zachodniej Turcji. Byłem tam tylko dwukrotnie i… wcale go mile nie wspominam. Środowisko zanieczyszczone w stopniu wręcz przeokropnym, brudy, przemysłowe smrody, itd… Koszmar…
Ambarli – Leży na północnym wybrzeżu Morza Marmara w pobliżu Stambułu, około 40 kilometrów na zachód od centrum tej wielkiej metropolii. Przeładowuje się tutaj nie tylko towary przeznaczone do Zachodniej Turcji oraz z niej eksportowane, ale i również dość spore ilości kontenerów, których finalnym miejscem docelowym są porty Morza Czarnego.
Znajduje się tu zatem duża baza tranzytowa dla tych statków, dla których przejście Bosforu oraz dalsza żegluga Morzem Czarnym wiązałaby się z dużymi kosztami, które właśnie w ten sposób można znacznie zredukować, korzystając z pośrednictwa Ambarli.
Tutejsze terminale przejęły więc w znacznym stopniu rolę portu w pobliskim Stambule, zdecydowanie go od zbytniego natłoku statków odciążając, ale jednocześnie... stało się to oczywiście z wielką stratą dla marynarzy, bowiem od tego czasu wielu z nich nie ma już - praktycznie rzecz biorąc - żadnych szans na odwiedzenie tego wspaniałego miasta.
Można się wprawdzie stąd do Stambułu w wolnym czasie wybrać, ale to już przecież zupełnie nie to samo co kiedyś, gdy przybywające tu statki cumowały nieomal „dziobem w samym mieście”, prawda..? Teraz zatem wielu z nas może się jedynie obejść smakiem, widząc z Ambarli tylko wysokie minarety meczetów w Stambule, choć ja osobiście miałem tu jednak kiedyś szczęście jeszcze się na wizytę w tamtejszym porcie „załapać”, ale o tym zamierzam napisać zupełnie odrębny rozdział, bo przecież to oczywiste, że taaaakie miasto musi być tego warte, czyż nie..?
Niezłe, co..? We wstępie napisałem, że Turcja tak właściwie to tylko Azja, gdy tymczasem nagle… jednak wróciliśmy do Europy..? Ech… Ale niech już będzie…
Derince – Port ten jest zaledwie jedną jedyną, choć całkiem dużą keją. Nie ma tu żadnych wewnętrznych basenów, a jedynie ciąg nabrzeży przeznaczonych głównie do obsługi ładunków drobnicowych. Położony jest w dość ciekawym miejscu – mianowicie, we wschodniej części Morza Marmara, na północnym wybrzeżu długiej i bardzo wąskiej (o nieco „kiszkowatym” kształcie) zatoki o nazwie Izmit Korfezi. Mieliśmy tutaj do wyładowania kratownice z Tajlandii oraz rury z Tajwanu, który to ładunek zresztą – jego natura i dość znaczna ilość – gwarantował nam co najmniej 3-dniowy postój w tym miejscu.
Zameldowaliśmy się u wrót Zatoki Izmit w godzinach popołudniowych, z biegu wzięliśmy pilota i już po niedługim czasie staliśmy bezpiecznie zacumowani przy nabrzeżu w Derince. Stevedorzy od razu wzięli się do roboty, a my – co oczywiste – natychmiast postanowiliśmy wybrać się na wieczorny spacerek po mieście.
Ba, mocno powiedziane; „po mieście”, albowiem już po niecałym kwadransie naszej przechadzki przekonaliśmy się, że jest to niestety wybitnie prowincjonalna mieścina, będąca de facto jedynie dalekim przedmieściem samego Izmitu. Nie było więc tu specjalnie co robić, bo i nawet żadnej dobrej knajpki na swej drodze nie napotkaliśmy. Ot, nuda zatem wierutna i tyle. Chociaż…
O właśnie… Jak się bardzo chce, to przecież zawsze można sobie coś ciekawego do roboty znaleźć, prawda? Tak więc naszym ulubionym zajęciem na te około trzy dni postoju stały się tutaj… polowania na żółwie. Okazało się bowiem, że na pobliskich łąkach, polach i w zaroślach można było się na te gady od czasu do czasu natknąć, mając wtedy szansę zabrać z sobą takie zwierzątko na statek. Po co? Ano wiadomo – aby mieć prezent dla… dzieci. Ażeby miały swojego domowego egzotycznego pupila rodem z dalekiej Europy. Oczywiście nie dotyczy to mojej osoby, bo przecież nawet gdybym bardzo chciał takiego znalezionego tu żółwika zabrać do domu, to i tak absolutnie nie miałbym na to szans, bowiem przemycić go do samolotu by się po prostu nie dało, to jasne. Natomiast moi azjatyccy koledzy, zwłaszcza Tajowie, byli tym wysoce zainteresowani, a ja oczywiście z wielką chęcią im w tych łowach pomagałem.
Trzeba jednak przyznać, że o sukcesy w tej dziedzinie aż tak łatwo nie było, ponieważ od tych żółwi wcale się tutaj nie roiło – przeciwnie, trzeba się było całkiem nieźle po tutejszych wertepach nabiegać, ażeby w ogóle udało się na jakiegoś żółwiego osobnika napatoczyć. Tak więc, spacerki siłą rzeczy bywały dość długie, nierzadko połączone z dokładnym „czochraniem” napotykanych krzaków, ale… właśnie o to chodziło. Bowiem w doskonały sposób łączyło się przyjemne z pożytecznym, odreagowując jednocześnie nasz „statkowy stres”. A czy taka gadzia łapanka w ogóle była legalna..? No cóż, tego niestety nie wiem, zapewne nie, ale i tak nikt z nas tym się nie afiszował, przemycając upolowanego żółwia w kieszeni, by go potem jakoś skrzętnie schować w swojej kabinie lub w którymś z pokładowych magazynków.
Te zabiegi ze strony Azjatów były oczywiście konieczne, przecież najprawdopodobniej w żadnym z kolejnych na naszej trasie portów w Europie posiadanie takich zwierząt na statkach dozwolone nie było – a jeśli nawet, to przynajmniej należałoby ów fakt odpowiednim służbom sanitarnym zgłosić. Jednakże moi współzałoganci zdecydowali się te kilkanaście pozbieranych w tym rejonie żółwich osobników głęboko na statku „zdołować”, w ogóle się do tego faktu nie przyznając. Ja zresztą dokładnym miejscem ukrycia tej swoistej kontrabandy nigdy się potem nie interesowałem, uważając – zapewne bardzo słusznie – że lepiej jednak za dużo na ten temat nie wiedzieć.
Podczas owych spacerów po okolicy najciekawszym dla mnie jednak było nie same tropienie żółwików, ale zupełnie co innego – mianowicie, zwiedzanie pobliskich zabudowań i przyglądanie się widocznym tu jeszcze śladom niedawnego katastrofalnie silnego trzęsienia ziemi, mającego tu miejsce przed niespełna trzema laty w połowie roku 1999. Ślady tego kataklizmu wciąż jeszcze były tu, mówiąc w przenośni, nieomal „ciepłe”, dosłownie wszędzie dookoła widać było mniejsze lub większe zniszczenia domów i ulic, choć oczywiście całkowitych rozmiarów ówczesnych zniszczeń wyobrazić sobie nie potrafiłem. A one, według słów tubylców, z którymi mieliśmy okazję na ten temat porozmawiać, były podobno gigantyczne. Jak również i straty poniesione wśród miejscowej ludności, jako że śmiertelnych ofiar tej hekatomby doliczono się tutaj aż około 20 tysięcy osób! Przerażająca tragedia…
Pamięć o niej była tu wciąż jeszcze bardzo żywa. Robotnicy portowi częstokroć o tym wspominali, opowiadając przy okazji swoje własne z tego wydarzenia przeżycia. A ja, słuchając tych ludzi oraz widząc na własne oczy ronione przez nich w trakcie tych opowieści łzy, gorąco w duchu dziękowałem Niebiosom za to, że nasz kraj położony jest z dala od rejonów często przez takie kataklizmy nawiedzane. Tak, moi drodzy, naprawdę warto takie fakty doceniać.
Cóż natomiast działo się w samym porcie? – zapytacie – Czy znowu mieliśmy jakieś niespodziewane przygody podczas wyładunku? Otóż, tak – niestety tak. Z tym że na szczęście bez żadnych poważnych konsekwencji ani dla ludzi, ani dla samego ładunku. Owszem, nieco się tych tajwańskich rur przy tej okazji naniszczyło, ale wszystkie te wydarzenia miały miejsce już poza naszą burtą, zatem żadną odpowiedzialnością strona statku obarczona nie była.
Wszystkie kratownice „wyparowały” z naszego pokładu zupełnie bez jakichkolwiek nieoczekiwanych komplikacji, natomiast te rury… No cóż, okazały się one dla miejscowych Stevedorów towarem dość kłopotliwym i pechowym, bowiem aż kilkukrotnie zdarzało się, że spadały im ich wiązki z dźwigowego renera na keję, „grając” wtedy donośnie podczas lądowania i uderzania z impetem o podłoże. Oj tak, trzeba przyznać, że te dźwięki w istocie były potężne. Nieomal jak akordy wydobywane z jakichś przeogromnych organów. Nazywaliśmy wtedy te rury „tańczącymi”, bo rzeczywiście zaraz po upadku na ziemię zaczynały wyczyniać jakieś przedziwne pląsy, powodując natychmiastowe rozpierzchanie się we wszystkie strony pracujących przy nich dokerów, którzy później zmuszeni byli z powrotem te rozsypane wiązki zbierać „do kupki” i odwozić je do pobliskiego magazynu. A my, obserwując tę ich nieporadność, głęboko żałowaliśmy, że nie było im dane… rozładowywać naszego kauczuku, bo to by dopiero były przeboje, gdyby tak „rozskakały” im się nagle po portowym nabrzeżu, jak to miało miejsce w Penangu. Bo „dancing pipes”, to jednak nie było to… Jednakże, co oczywiste, opisami tak banalnych spraw zanudzać was nie zamierzam – dlatego też pozwólcie, że na tym już niniejszy tekścik zakończymy, OK..?
Moi drodzy, przykro to stwierdzić, lecz niestety dla marynarzy kraj „pod tytułem” Turcja jest wręcz nieziemsko nudny. Sami Turcy, owszem, są rzeczywiście bardzo życzliwi (choć krążące o nich opinie mówią jednak co innego, ale – wierzcie mi – są one dla Turków krzywdzące, bo to naprawdę fajni ludzie), lecz dla nas tzw. „atmosfera” tureckich miast jest jednak niezbyt kusząca. Mówiąc krótko, dla marynarzy tureckie porty nie oferują prawie żadnych specjalnych atrakcji, które by nas jakoś rajcowały.
Tak, wiem co mówię, bowiem byłem w Turcji już te przysłowiowe „milion razy”, zawijając tu do wielu portów na kilku kolejnych statkach. Powyżej pochwaliłem się moimi pobytami jedynie w trzech portach – w Gemlik, Ambarli oraz Derince – lecz miałem także okazję być tutaj też i w portach; Iskenderun, Izmit, Gulluck, Bandirma, Antalya, Trabzon czy Aliaga, jednakże już niczego o nich pisać nie warto, bo każdy o nich tekst byłby po prostu niemal taki sam, jako że żadnych specjalnych przygód w tych miejscach nie zaznałem, a i sam wygląd tychże miast jest „aż do bólu turecko-standardowy”.
Z tym że… to oczywiście dotyczy tylko tych powyżej wymienionych portów typowo prowincjonalnych, bo jeżeli wziąć pod uwagę Izmir czy Mersin, to akurat w ich wypadku sprawa ma się zupełnie inaczej. Tak, bo te dwa porty już są bardzo ciekawe, tak więc moje w nich wizyty już w całkiem odrębnych rozdziałach kiedyś opiszę, bo rzeczywiście warto…
louis