Geoblog.pl    louis    Podróże    Porty w Afryce    Republika Południowej Afryki
Zwiń mapę
2018
01
gru

Republika Południowej Afryki

 
Republika Południowej Afryki
Republika Południowej Afryki, Kapsztad
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 10089 km
 
Czas na „wyliczankę południowoafrykańską”, zapraszam…

Port Elisabeth – Jest to dość duże miasto z piękną historyczną zabudową jego ścisłego centrum, tylko co z tego dla biednego marynarza z Lechistanu wynika, skoro wciąż jedynie „przykuty” był on do swojego biurka, jak inwalida do swego wózka, zupełnie na nic innego czasu nie mając..? Szkoda, akurat w wypadku tego portu naprawdę wielka szkoda. Ech…

Ngqura – Czyta się „to-to” Nhura (jakby ktoś nie wiedział), a sama nazwa tego małego porciku pochodzi oczywiście z języka tutejszych Zulusów. Jest to zaledwie kilka lat temu pobudowany nowoczesny terminal kontenerowy położony w tej samej Zatoce Algoa co Port Elisabeth, u samego ujścia wpadającej tu do oceanu rzeczki Coega.
W tym porcie również – oczywiście, bo jakżeby inaczej? – były… „fruwające” szybko ponad naszymi ładowniami kontenery i już nic a nic więcej. Czyli naszego „przemiłego standardu” ciąg dalszy.

Durban – W listopadzie roku 2005 przyfrunąłem tutaj wprost z Johannesburga, dokąd z kolei dotarłem samolotem holenderskiego KLM-u z Amsterdamu. Podróż nie była wówczas na szczęście zbyt męcząca, żadnego koczowania na lotniskach w oczekiwaniu na przesiadkowe loty tym razem los mi nie zafundował, toteż kiedy nasz Agent w Durbanie po moim przylocie z lotniska mnie odbierał, byłem „zwarty i gotowy” do podjęcia pracy na nowym kontrakcie, opiewającym na 4-5 miesięcy na kontenerowcu kursującym na trasie Chiny-Brazylia.
Ale... Agent mnie w tłumie pasażerów wyszukuje, wita mnie serdecznie, a potem oznajmia, że... z powodu sztormowej pogody mój statek jeszcze nie wszedł do portu, będąc zmuszonym rzucić kotwicę na tutejszej redzie w oczekiwaniu na pilota, który z kolei zaplanowany jest... dopiero za 3 dni! Dlatego też zamiast mojej wyprawy wprost z lotniska na statek, wskutek tych zmian zabrany zostanę najpierw do hotelu, gdzie przeczekać mam te CO NAJMNIEJ trzy doby (hurra!), zanim statek wreszcie się przy nabrzeżu nie zamelduje. Szczęście mi zatem już na samym wstępie dopisało, bo przecież któż by nie chciał takiej trzydniowej laby w hotelu..?! Toż to prawdziwy uśmiech losu.
Ha, a jeszcze na dokładkę okazało się, że zarezerwowano mi miejsce w hotelu, będącym w absolutnej „pierwszej lidze” Durbanu, jako że już z oddali, kiedy podjeżdżaliśmy do niego agencyjnym samochodem, dostrzegłem... piękne PIĘĆ gwiazdek przy jego nazwie, co oczywiście oznaczało jedno - że tym razem, tak dla odmiany od moich poprzednich hotelowych pobytów, pławić się będę przez te trzy doby w luksusie i... oczywiście właśnie tak było!
Przydzielono mi „numer” na (o ile dobrze pamiętam) 10-11 piętrze, z pięknym widokiem na morze, natomiast sam pokój był... duuuuży, że hej! Prawie jak sala gimnastyczna! Lecz jeszcze na dokładkę z mojego tarasiku miałem widok... wprost na bujający się na wysokich falach na redzie statek, na który miałem zaokrętować! Miałem go więc teraz „jak na dłoni”, a każdego ranka, kiedy sobie po smacznym śnie wstawałem, od razu rzucałem na niego okiem, oczywiście po to, aby już na wstępie dnia się upewnić, że on nadal tam stoi, więc moja laba trwać będzie dalej! Ech, ależ to była rozkosz.
Chwaliłem więc w duchu wręcz nieustannie łaskawe Niebiosa za ten dar losu, za zesłanie na okolice Durbanu tej sztormowej pogody, bo chociaż nie była ona w sumie aż tak zła - gdyż przy tej wysokości fali i niezbyt jednak wielkiej sile wiatru, w Europie czy w Azji portowego pilotażu na pewno by nie zawieszano - to w tym południowoafrykańskim mieście jednak właśnie tak się z reguły czyni. A to rzecz jasna dlatego – tutaj pozwolę sobie, tym jeszcze „niewtajemniczonym” w morskiej wiedzy, to wyjaśnić – że w Durbanie statki w większości wypadków przyjmują pilota wprost z lekkiego helikoptera, toteż, kiedy tylko wiatr osiągnie wartość już chociażby 6 stopni w skali Beauforta, to helikopter swoje loty zawiesza. Tak więc do takiego szczęścia tutaj wcale nie potrzeba jakiegoś większego, na przykład przynajmniej 8-stopniowego sztormu, ażeby już utknąć na kotwicy, oczekując na poprawę pogody.
Zatem, wiejąca wtedy „szósteczka” (a proszę zauważyć, że Listopad na Półkuli Południowej jest miesiącem późnowiosennym, więc tym bardziej mogę tu mówić o wielkim szczęściu!) już wystarczyła, abym zakosztował w tym czasie prawie czterodobowego luzu! Tak, ależ wówczas miałem fajnie – żarcie (bardzo obfite!), spanie, spacerek po plaży (bo ten hotel stał dosłownie o kilka metrów od nadmorskiego bulwaru!), piwko, żarcie, spanko, spacerek, piwko... Ech, żyć nie umierać.
Był jednak w tym całym luksusie jeden „malutki minusik” – taki mianowicie, że w tym hotelu ceny używania ichniego komputera w celu dostępu do Internetu były naprawdę wręcz kosmiczne. Dobrać się więc do tej przyjemności w pełni nie mogłem, bo kiedy uczyniłem to w pierwszy dzień, to... od razu „dostałem tak po kieszeni”, że mi się po prostu dalszych takowych „sesji” natychmiast odechciało. Ot, krótko mówiąc, na takie akurat luksusy po prostu żal było pieniędzy, więc... następnego ranka, zaraz po śniadaniu, wybrałem się do pobliskiej galerii handlowej, w której znajdowała się Internetowa Kawiarenka z „dostępem na świat” już w całkowicie innej cenie, oczywiście w jak najbardziej rozsądnej.
Zatem idę... Opuszczam nadmorski bulwar, przechodzę na drugą stronę biegnącej równolegle do niego szerokiej ulicy, zagłębiam się w jakąś wąską przecznicę, prowadzącą właśnie wprost do tego supermarketu, odkrywając nagle, że... ja się raptem znalazłem jakby w zupełnie innym świecie! Czystość bulwaru ustąpiła miejsca przeokropnemu wręcz zaśmieceniu tej uliczki, z pola widzenia zniknęły mi także spotykane dotychczas osoby ładnie i schludnie ubrane na rzecz... całej zgrai szwendających się tutaj obdartusów! Oczywiście jedynie czarnoskórych, o napotkaniu na drodze jakiegokolwiek białego już nawet mowy nie było. Prawie każdy z tych obszarpańców oczywiście z ciekawością w moją stronę spoglądał, ja sam natomiast – no co tu kryć, przyznaję szczerze – poczułem się wtedy jak... głupia bezradna owieczka wśród wilków!
No cóż, ale ja... brnąłem dalej..! Szedłem ciągle przed siebie w nadziei, że już niedługo ta paskudna i pełna ruder uliczka się skończy, jako że w oddali widziałem już kolejną szeroką i pełną samochodów aleję, oczywiście poprzeczną do niej, lecz w pewnym momencie podszedł do mnie nagle jakiś czarnoskóry przechodzień, który mnie po prostu bezceremonialnie zaczepił. Był to jednak bardzo elegancko ubrany starszy jegomość, który najpierw zastąpił mi drogę, a zaraz potem zapytał: „Człowieku, czy tobie już życie obrzydło? Lepiej czym prędzej wracaj do głównej ulicy!” (W oryginale po angielsku brzmiało to nieco inaczej, ale ja rzecz jasna oddałem cały sens tej wypowiedzi)
„Jak to? – zapytałem – To tam dalej w tej uliczce jest rzeczywiście aż tak niebezpiecznie..? W moim hotelu powiedziano mi, że właśnie w tym kierunku trzeba iść do galerii handlowej, do której się teraz wybieram. A daleko to jeszcze?” – dodałem naiwnie.
„Nie, stąd aż tak daleko do tej galerii już nie jest – odpowiedział mi na to ów czarnoskóry elegant (chyba jakiś urzędnik, bo miał z sobą kilka teczek z papierzyskami) – ale najprawdopodobniej i tak do niej spokojnie nie dotrzesz. Bo tam po drodze jest pełno takich typków, którzy dosłownie w każdej chwili gotowi każdego białego napaść. To życie ci już niemiłe..?”
Ufff, przyznam, że znowu zrobiło mi się niewyraźnie, ale natychmiast tego faceta zapytałem: „To w takim razie jak dotrzeć do tej galerii bezpiecznie? Jest tam jakaś inna droga?”
A mój rozmówca w tym momencie aż się zaśmiał: „Człowieku, w Durbanie ŻADNA droga nie jest bezpieczna..! Owszem, jak już bardzo chcesz dostać się do tej galerii, to na pewno nie tędy, tylko szybko cofnij się do głównej ulicy, a potem...”
I tu ten niezwykle uprzejmy człowiek dokładnie wytłumaczył mi jakimi ulicami się do celu udać (wymieniając nazwy oczywiście samych głównych arterii miasta), ale jednocześnie zaznaczył, że uczciwie mnie ostrzega przed jakimkolwiek zbaczaniem z trasy! O nie, o tym to nawet marzyć nie powinienem, bo chęć skrócenia sobie drogi może się dla mnie naprawdę bardzo źle skończyć. I dodał jeszcze, że on wcale nie przesadza, to naprawdę nie żarty!
Hmm, skoro tak, to ja... oczywiście natychmiast ze swej dotychczasowej drogi zawróciłem (i uczciwie przyznaję, że baaardzo szybkim krokiem), by potem wybrać się dalej już tą zalecaną trasą, którą rzeczywiście bezpiecznie do tej galerii dotarłem. Owszem, nadłożyłem drogi dość znacznie, ale przynajmniej wciąż szedłem w tłumie ludzi, w którym zresztą co pewien czas nawet i jakaś biała twarz się trafiała. Tak więc wskazana mi przez tego jegomościa droga okazała się właściwą, z tym że...
Ano właśnie. Z tym że... kiedy już do tej galerii dotarłem, a potem rozgościłem się w tamtejszej Inter@cafee, to niestety siedziałem w niej jak na rozżarzonych węglach, była ona bowiem wprost niemiłosiernie zatłoczona. I bynajmniej nie tylko samymi czarnoskórymi osobami, bowiem większość tam stanowili biali rozwydrzeni młodzieńcy, a których zachowanie w większości bardzo mocno odbiegało od ideału. Było tam potwornie głośno, co chwilę ktoś przechodzący obok mojego miejsca mnie potrącał, ocierał się z powodu panującej tam ciasnoty... Ech, istny koszmarek. Toteż bardzo szybko jednak się stamtąd zwinąłem, wyszukując jedynie w Necie sprawy najbardziej mnie wtedy interesujące – czyli wyniki ważnych dla mnie meczów w polskich ligach, i tyle.
Po prawie czterech (!) dobach w hotelu zjawił się wreszcie po mnie Agent, zabierając mnie na statek, który wtedy stał już przy kontenerowym nabrzeżu. Bardzo szybko przejąłem od poprzednika moją „działkę”, rozpoczynając kolejny rozdział w moim morskim żywocie...

Cape Town – Ha, napisałem Cape Town, ale wy oczywiście wiecie, że to miasto znane jest jednak bardziej jako Kapsztad, pisane właśnie „z holenderska, a nie z angielska”, bo przecież to właśnie Holendrzy byli tu pierwszymi kolonistami i ten przepiękny gród już w połowie XVII wieku założyli. Tak..? Wiecie..? Jeśli nie, to od razu tę „nieuprawnioną” nazwę Cape Town prostuję, bo nawet i sami mieszkańcy Kapsztadu tej angielszczyzny nie tolerują! Oj tak, mało tego – wielu tuziemców (i to zarówno białych jak i czarnoskórych) zdecydowanie woli używać nazwy Kapsztad, więc ten honor im się po prostu należy.
Zatem o Cape Town zapominamy, choć oczywiście doskonale wiemy, że obie nazwy i tak znaczą dokładnie to samo – czyli „Miasto Przylądkowe”. A z jakim przylądkiem jest ono związane, skoro właśnie tak je niegdyś ochrzczono..? Ano, ze słynnym Przylądkiem Dobrej Nadziei, który leży zaledwie kilka kilometrów na południe od granic miasta, zapewniając zresztą tutejszemu portowi wspaniałą osłonę od oceanicznych wiatrów i fal, jak i również – wraz z okalającymi miasto skalistymi górami – przydając mu swoistego wdzięku i wręcz nieprzeciętnego uroku i urody.
Tak, w tym ostatnim stwierdzeniu nie ma ani cienia przesady, moi drodzy. To prawda najprawdziwsza ze wszystkich prawd, co zresztą ostatnio znalazło nawet wyraz w ogólnoświatowym internetowym głosowaniu na „Siedem Najlepszych Turystycznych Miejsc Świata”, w którym internauci z ponad stu krajów uznali Kapsztad za najpiękniej położone miasto na całej naszej planecie! Czy mieli rację? – zapytacie. Ależ oczywiście, że tak – ja osobiście z pełnym przekonaniem to potwierdzam. Tak, i to bez żadnego wahania, bo to miejsce w istocie wygląda wprost bajecznie!
Ot, wyobraźcie to sobie jakoś – Kapsztad leży nad uroczo się prezentującą zatoką położoną tuż poza skalistym Przylądkiem Dobrej Nadziei, natomiast pobudowany jest w dużej kotlince, takiej jakby skalistej niecce, pomiędzy średniej wielkości górami i stromymi wzgórzami. Spośród nich najważniejszą jest oczywiście Góra Stołowa (wielu podróżników właśnie z tego względu częstokroć nazywa Kapsztad „miastem u stóp Stołowej Góry”), wznoszącej się wprawdzie zaledwie na wysokość 1087 m n.p.m., będącej jednakże bardzo „potężnej postury” z uwagi na ogólne rozmiary jej całkowitego masywu.
Ot, po prostu – piętrząca się ponad całym Kapsztadem Góra Stołowa rzeczywiście wygląda wprost przepotężnie, jak jakaś wręcz nienaturalnego pochodzenia skalista formacja. Nazwę zawdzięcza oczywiście swojemu kształtowi, choć tak de facto ona... na swym szczycie aż tak płaska jak ten przysłowiowy stół wcale nie jest..! Nie, ona w sumie posiada kilka poszarpanych wierzchołków, tylko że prawie zawsze przykryte są one szczelnie je okalającymi białymi chmurami, a jeszcze w dodatku ich dolny pułap z reguły układa się na dość równej płaszczyźnie, co już od wieków przywoływało skojarzenia... jakby przykrytego białym obrusem gigantycznego stołu.
Góra Stołowa jest tu oczywiście najważniejszym obiektem lokalnej tzw. „rzeźby terenu”, ale oprócz niej wokół miasta piętrzą się także i inne, również wielce uroczo wyglądające skały, z których najbardziej rozpoznawalnymi są: Sygnałowa Góra, Skała Diabłów i Głowa Lwa. I muszę przyznać, że one także są wprost prześliczne. Zatem, całość okalającego Kapsztad „wianuszka” skalistych wzniesień jest aż tak piękny, że głosującym w tym plebiscycie internautom należą się naprawdę wielkie podziękowania za „wydobycie tegoż piękna na światło dzienne” i zwrócenie uwagi świata na to miasto, które z racji swojego oddalenia od wszystkich najważniejszych ośrodków miejskich naszego globu, z czasem poczynało być... co nieco zapominane. Ale uwierzcie mi na słowo – Kapsztad naprawdę zasługuje na największy podziw, ot co.
No tak, położenie tej wspaniałej, prawie trzymilionowej (!) metropolii wam już pokrótce opisałem, lecz zapytacie mnie teraz zapewne o to... po co ja to w ogóle robiłem, prawda..? Toteż szczerze jak na spowiedzi odpowiadam: głównie dlatego, ażeby się wam po prostu z dumą pochwalić, że ja to wszystko na własne oczy widziałem, i już. Wprawdzie tylko ten jeden jedyny raz – właśnie w Listopadzie 2005 roku – ale jednak widziałem! I to wcale nie jedynie z pokładu naszego statku – bo jak zwykle na kontenerowcach czasu na długie wypady do miasta brakuje, więc spodziewać byście się mogli, że znowu „lizałem cukierka przez szybkę” – ale jednak tym razem z najbliższej możliwej perspektywy. Czyli podczas długiej przechadzki po dzielnicy portowej oraz centrum Kapsztadu.
A wszystko z tej przyczyny, że... trafiło mi się wreszcie to przysłowiowe szczęście „jak ziarenko ślepej kurze”, bowiem po wyjściu z Durbanu pożeglowaliśmy do Kapsztadu jedynie w celu zabunkrowania tam odpowiedniej ilości paliwa na dalszą drogę do Brazylii, żadnych kontenerowych przeładunków w tym porcie nie przeprowadzając. Miałem więc wtedy od roboty wolne, mogłem sobie hulać po mieście ile tylko starczyło mi czasu, a jeszcze na dokładkę przytrafiło się tak, że nie dosyć, iż paliwo braliśmy nie na redzie z barki, lecz przy portowym nabrzeżu (więc cumowaliśmy bardzo blisko portowej bramy!), to jeszcze... zmuszeni byliśmy na rozpoczęcie bunkrowania poczekać aż kilka długich godzin! Dlatego, że przed nami tankował najpierw jakiś inny statek, dopiero po którym przychodziła nasza kolej.
Tak więc, ależ nam przyfarciło, no nie..? To znaczy, rzecz jasna nie wszystkim, bowiem pisząc „nam” miałem na myśli jedynie ludzi z Pokładu, bo Mechanicy musieli oczywiście tkwić na posterunkach, zbytnio wielkich szans na wypad do miasta nie mając. Ale my? Dyć zaraz po Wejściowej Odprawie „ino furkło” i nas już na statku nie było! Czym prędzej pognaliśmy „na podbój” Kapsztadu, a ja powłóczyłem się po jego centrum w sumie na pewno z 5-6 godzin, mając wspaniałą okazję podziwiania na własne oczy tego wszystkiego, co wam powyżej już poopisywałem. Ach, jakaż to była uczta dla oczu..!
Zwiedziłem sobie wtedy dość dokładnie dzielnicę pełną, pobudowanych jeszcze w kolonialnym stylu starych willi (wprost bajecznie kolorowych zresztą), posiedziałem sobie przy piwku na tutejszym głównym rynku pod niezwykle wyniosłą Wieżą Zegarową, a na koniec spaceru wybrałem się jeszcze do tutejszego siedemnastowiecznego fortu-cytadeli, nazwanego Zamkiem Dobrej Nadziei (nie wiadomo zresztą z jakiej niby przyczyny, skoro z zamkiem raczej nic wspólnego nie ma), w którym „pooddychałem sobie trochę burzliwą historią” Kapsztadu, ponownie... racząc się zimnym piwem w pobliskiej tawernie. Ech, ależ mi wówczas było rozkosznie! Rzeczywiście jak w bajce...

No tak, ale wszystko się kiedyś kończy, więc... opuszczamy Kapsztad i udajemy się w dalszą drogę...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020