Geoblog.pl    louis    Podróże    Porty w Afryce    Gabon
Zwiń mapę
2018
01
gru

Gabon

 
Gabon
Gabon, Port Gentil
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 13909 km
 
Poniższa „wyliczanka gabońska” jest wprawdzie tą z gatunku „jednoportowych”, jednakże z całkiem pokaźną jak na takowy twór ilością tekstu… Poczytajmy…

Port Gentil – Tak prawdę mówiąc, to właściwie sam nie wiem, dlaczego w ogóle pokusiłem się o napisanie niniejszego podrozdzialiku. Bowiem, skoro w tym porcie, tak praktycznie rzecz biorąc nie byłem, bo przecież tutejszego lądu własną stopą nie dotykałem, to niby dlaczego miałbym się wam chwalić, że jednak owe miejsce na naszym ukochanym globie „zaliczyłem”, nieprawdaż..? Wydawałoby się to trochę nieuczciwe, czyż nie..? No tak, zgoda, ale jeżeli dokładnie tak samo przydarzyło mi się i w kilku innych portach, a jednak poświęciłem im osobne rozdziały, to dlaczego nie mógłbym zrobić podobnie także i w wypadku gabońskiego Port Gentil..?
No przecież zwiedzanie świata to nie tylko „szlifowanie bruków” na stałym lądzie położonych miast i miasteczek, ale i również wszystko to, co się człowiekowi w danym miejscu przydarzy, co zaobserwuje, odczuje i przeżyje, mam rację..? A że nie dane mi było w jakimś określonym czasie „własnonożnie” któregoś z miejsc odwiedzić, a jedynie „własnoocznie”, no to co..? Same oczy i uszy już nie wystarczą? Myślę, że jednak tak nie jest, toteż raczej mogę poświęcić temuż portowi, czy też ściślej mówiąc jego kotwicowisku, kilka zdań, prawda..? Bo w końcu, skoro tam byłem... Zatem, do rzeczy..
Po całkowitym rozładunku naszego statku podczas kolejnej podróży do Zachodniej Afryki, a dokonanym w Conakry w Gwinei, otrzymaliśmy od naszego Armatora polecenie udania się do Owendo lub do Port Gentil (dopiero po drodze dowiedzieliśmy się, że to jednak ten drugi port wchodzi w grę) po ładunek surowych, nieokorowanych pni drzewnych, tzw. „logów”, którymi - według podanego nam zlecenia - mieliśmy zapełnić wszystkie nasze ładownie i część górnego pokładu. Czyli, było tego naprawdę dość dużo, dlatego też spodziewaliśmy się, że te „parę długich dni” w Port Gentil postoimy. Ani chybi, ponieważ załadunek takiej ilości logów zawsze zabiera sporo czasu. Oczywiście już niedługo dowiecie się, dlaczego tak jest.
Był to zresztą ładunek, że się tak wyrażę, „tradycyjny”, ładowany w podróży na „in”, czyli brany z tego rejonu z powrotem do Europy, bowiem nieprzerobione drewno, wożone stąd głównie pod postacią logów - obok kawy, kakao i ziemnych orzeszków, było najczęstszym cargiem, z którymi mieliśmy tu do czynienia w portach załadowczych Ghany, Kamerunu, Gabonu, Konga, Angoli czy Nigerii. I to oczywiście nie dziwi, ponieważ, praktycznie rzecz biorąc, innego rodzaju ładunku, z naprawdę małymi wyjątkami, z Czarnej Afryki w większych ilościach przywieźć się nie da. Bo po prostu, poza naturalnymi surowcami niczego innego godnego uwagi światowych przedsiębiorstw handlowych, tu nie ma, i tyle. Tak więc, będąc na tej linii zawsze po rozładunku przywiezionego tu z Europy towaru, spodziewaliśmy się jednego, gdyż było to „pewne jak w banku” - że naszym powrotnym ładunkiem będą oczywiście drzewne logi. Kwestią było jedynie to, dokąd po nie pojedziemy. Tym razem skierowano nas do Gabonu...
Zjawiliśmy się więc na redzie Port Gentil, a tu tymczasem niespodzianka - mamy rzucić kotwicę i czekać na dalsze instrukcje, gdyż okazało się, że nasza partia ładunku jeszcze nie jest gotowa. No cóż, bywa. Nie chcą nas wpuścić do portu i każą czekać..? OK, dobra nasza, gdyż będzie przynajmniej okazja do powędkowania na redzie, czego rzecz jasna w potwornie zabrudzonej wodzie portowych basenów robić nie ma sensu, bo tam po prostu po rybach pozostało już tylko wspomnienie. A tutaj, nieco dalej od brzegu, zawsze jest jakaś szansa na złapanie czegoś ciekawego. Toteż zaraz po zakotwiczeniu nasze burty i rufa zaroiły się od wędkarzy.
Nie będę oczywiście zajmował się teraz opisami naszych połowowych osiągnięć - ot, choćby i z tego prostego powodu, że nawet niespecjalnie je pamiętam - podam jedynie, iż w takich sytuacjach bardziej robi się to „dla sportu i relaksu” niźli dla realnych zdobyczy. A to głównie dlatego, że w tropikalnych wodach aż roi się od tak dziwacznych rybich gatunków, że kiedy tylko cokolwiek się złapie, to potem rzadko kiedy wiadomo co w ogóle z „tym czymś”, co to się właśnie na haku zawiesiło, zrobić. Zjeść, czy też może jedynie do muzeum, na jakąś wystawę dać..? Trujące „to-to”, czy nie..? Jadalne, czy też jakoweś paskudztwo..? Ryzykować, nie ryzykować..? Ot, rozterki domorosłych marynarzy-wędkarzy. Zatem, jeśli w takich razach złapało się coś powszechnie znanego, na przykład karmazyna czy doradę, lub też coś śledziowatego, to oczywiście nikt wątpliwości nie miał i wtedy za „maleńkie wkupne” (piwko lub fajki) mógł liczyć na to, że nasi statkowi kucharze po godzinach pracy owe łupy obrobią i jakoś przyrządzą. Ale jednak z reguły było tak, iż w zdecydowanej większości wypadków były to jakieś dziwolągi, z którymi potem zupełnie nie było wiadomo co począć. Ba, niejednokrotnie to nawet z haka bano się „to coś” zdejmować, bowiem były i takie sztuki, które posiadały jakieś ostre kolczaste płetwy i grzbiety, albo w ogóle całe były jak jeże, pełne kolców wokół całego swojego ciała. Toteż bez grubych roboczych rękawic w takich przypadkach obejść się nie było można.
Tak więc trofea mierne i pożytku z tegoż również żadnego, ale przynajmniej co się człowiek na te dziwadła napatrzył, to już jego. Bo w głównej mierze była to jednak świetna zabawa i rozrywka, gdyż niemal każde zarzucenie wędki niosło z sobą pewien dreszczyk emocji podczas oczekiwania na kolejną niespodziankę, która nieostrożnie zawiesi się na naszych haczykach. I kiedy była to jakaś rybka, którą już ktoś z nas uprzednio upolował, to słychać było tylko gromkie „eee taaam”, bowiem gatunek już znany i zdążył się nam opatrzeć, ale kiedy komuś udało się wyciągnąć z wody coś całkiem nowego, którego dotychczas nikt jeszcze nie widział, to wtedy natychmiast zlatywaliśmy się wszyscy ze wszech stron jak pszczoły do miodu i podziwialiśmy zdobycz powiększającą naszą statkową listę trofeów. Bo w istocie właśnie tam, u wybrzeży Gabonu, było z tymi najprzeróżniejszymi gatunkami wyjątkowo bogato.
No dobrze, ale przecież nie samym wędkarstwem człowiek żyje, nieprawdaż..? Były bowiem i inne rozrywki, a wśród nich ta nasza „sztandarowa” marynarska - czyli drobny handelek z tubylcami. A przypływali oni pod naszą burtę swoimi łódeczkami nieomal nieustannie, nawet w godzinach nocnych, zatem handelek kwitł w najlepsze, a co najważniejsze, był bardzo owocny. Nie dla mnie wprawdzie, ponieważ akurat wtedy żadnego nowego sprawunku nie dokonałem, ale dla innych członków załogi oczywiście tak. Bo przywożono do nas niemalże całymi setkami kilogramów najrozmaitsze ludowe drewniane i gliniane wyroby, a wśród nich – co oczywiste, bo właśnie z tego głównie afrykańskie rzemiosło na całym świecie jest znane – całe wielkie naręcza liścianych kapeluszy i koszyków, glinianych naczyń i figurek, drewnianych masek i rzeźbionych postaci ludzi i zwierząt, itd., itp. Ale były również i takie artykuły, które swym wyglądem, rozmiarami, a przede wszystkim wartością, znacznie wykraczały poza przeciętność, ale które także znajdowały swoich nabywców. Nie pamiętam rzecz jasna akurat kto i co dokładnie kupił, ale zdążyłem zauważyć jedną prześlicznie się prezentującą tarczę wojownika, kilka niezbyt wielkich ale wręcz bajecznie rzeźbionych mebelków, głównie małych stoliczków i taborecików, a także... niemalże naturalnej wielkości figurę murzyńskiego dziecka. Poza tym były też i oszczepy, jakieś stateczki, stosy muszli, talerze, bębny i bębenki, a nawet i inne drewniane muzyczne instrumenty. Ot, Czarna Afryka po prostu...
I tak to właśnie spędzaliśmy sobie nasz wolny po wachtach czas - na wędkowaniu i na owym drobnym handelku, kiedy to „w ruch” szły wszelkie będące pod ręką dobra, a mogące posłużyć nam jako waluta w dokonywanych wówczas wymiennych transakcjach. Bo przecież głównie nie za pieniądze, czyli za żywą gotówkę je przeprowadzano, to jasne. Bo któż z nas byłby na tyle głupi, ażeby płacić, na przykład 50-60 dolarów (przypominam; mamy rok 1986, a jakie wówczas były walutowe relacje w naszym kraju, to przecież wszyscy dobrze pamiętamy) za jakąś malutką figureczkę..? Już nie wspominając o całych setkach dolców za coś znacznie większego i lepszego. A wszakże właśnie tyle owi handlarze za swoje towary żądali i naprawdę rzadko kiedy skłonni byli do większych upustów, ponieważ zazwyczaj byli jednak pod tym względem nieugięci (no chyba, że negocjowało się w zaciszu własnej kabiny, ale to już zupełnie inna historia).
Dlatego też „płaciło się” dosłownie wszystkim co tylko nawinęło się pod rękę, a co mogło być zaakceptowane przez właściciela towaru, który akurat wpadł komuś w oko. Bo wtedy można było osiągnąć całkiem pokaźną cenę za, z kolei swój własny towar (cenę oczywiście wirtualną, bo przecież pieniędzy się na oczy nie widziało), a któryż to takowy handlarz mógł „opchnąć” potem gdzieś w tutejszym interiorze i jeszcze nieźle na tym zarobić.
Bo na przykład; facet żąda za figurkę 30 dolarów, ale gdyby chcieć mu naprawdę w tych dolcach zapłacić - i to tak od razu „od ręki” i realnym banknotem - ale jedynie 20, to on absolutnie ich nie weźmie! Bo chciał 30 i tyle, koniec i kropka. I jeśli ich nie dostanie (wciąż mówimy o żywej gotówce, rzecz jasna), to „weźmie na wstrzymanie” i tę figurkę sobie zachowa na później, bowiem i tak prędzej czy później za ową żądaną cenę ją sprzeda - jeśli już nie komuś innemu z załogi, to jakiemuś dzianemu turyście. Jednakże oferując handlarzowi w zamian, na przykład jakieś stare używane spodnie lub buty, to on się z chęcią na to skusi, bo z pewnością potem znacznie więcej za nie od kogoś ze swoich krajanów dostanie, to jasne. Jeżeli jednak ktoś z nas chciałby dokładnie te same spodnie czy buty sprzedać za żywą gotówkę - właśnie dokładnie za tę samą cenę, którą ów handlarz żądał za figurkę! - to w żadnym wypadku owych 30 dolców w banknotach nie dostanie, przenigdy! A przecież, patrząc na to realnie, jest to zupełnie równoważna transakcja, czyż nie? No, niby tak, ale jednak... nie! Bo to po prostu jednak nie to samo, i tyle. Dlaczego..? Bo to nie sklep, ot co. Jasne..?
Dlatego też w całym rejonie Afryki Zachodniej - nie tylko tej Czarnej, ale i również w części arabskiej, tej północnej - największe wzięcie miał wówczas jakikolwiek towar, nawet byle co, aby tylko mógł się takowemu handlarzowi na coś przydać. Toteż „w ruch” szło dosłownie wszystko, nie tylko nasze osławione w świecie kremy Nivea i Prastara, ale również i inne drobiazgi typu mydła, szampony, narzędzia, przyrządy, rozmaite konserwy, itd... No, wszystko po prostu.
I oczywiście także ciuchy. Bo właśnie one były tu zawsze najbardziej poszukiwane – a już szczególnie wszelkiego rodzaju buty, zwłaszcza naszej doskonałej jakości (serio, to nie ironia!) „sandalas”. O tak, sandały to był wtedy nasz autentyczny eksportowy marynarski hit. Z całą pewnością. One bowiem otwierały dosłownie każde drzwi. Powiem więcej; bez „sandalas” na linii Zachodniej Afryki w ogóle nie było czego szukać. Było się nikim! Śmieszne..? Owszem, śmieszne i troszeczkę sarkastyczne, ale jednak prawdziwe. Ot, co. No tak, ale nie tylko sandałki bywały tam naszą „walutą”, bo i także wszelkiego rodzaju „bluzas”, „koszulas”, trauzery (spodnie), „skarpetas”, a i nawet - nie śmiać się! - gacie i „majtkas”! Te cudzysłowy to oczywiście nie pejoratywy - tak właśnie te części garderoby tuziemcy nazywali, gdyż ich wieloletnie kontakty z polskimi marynarzami owocowały znajomością wielu bardzo przydatnych w takich razach słówek z naszego języka. Przy okazji podam, że oczywiście i nas samych, Polaków, także w specyficzny sposób nazywano, nadając każdemu z nas zawsze to samo imię, którym się do nas zwracano; Stasiu. Zatem, było słychać ciągle; „Stasiu to, Stasiu tamto”, itd...
O ho ho... Piękne to były czasy, oj piękne. I cóż z nich dzisiaj pozostało? Nic, dosłownie nic. I to nie tylko dlatego, iż nasza polska flota skurczyła się aż do tego stopnia, że obecnie statki pod naszą banderą tam nie docierają, ale i także, czy może raczej przede wszystkim dlatego, że współczesne czasy charakteryzują się tym, iż w większości portów świata obowiązuje już tzw. kod ISPS, czyli „tłumacząc to na nasze” oznacza to, że praktycznie rzecz biorąc już niczego tam nie wolno. Ani „handelkować”, ani spotykać się z odwiedzającymi niegdyś statki gośćmi, ani... w ogóle nic!
Dlaczego? – zapytacie. Bo wróg (czytaj; terrorysta lub pirat) czuwa, ot co. Żeby jacyś handlarze mogli się swobodnie dostać na statek..? Wolne żarty, moi drodzy, wolne żarty. Toż oni dzisiaj nawet do portu wejść nie mogą, a co dopiero na pokłady stojących tam statków! W obecnych czasach zamiast nich mamy teraz całe hordy inspektorów, kontrolerów, audytorów i surveyerów, którzy tak nam nasze życie uprzykrzają, że już dosłownie wszystkiego się nam odechciewa. A w dodatku, z reguły są oni wszyscy – i zawsze, i wszędzie (to oczywiste!) - wszystkowiedzący, choć w istocie to tylko zwykła banda darmozjadów, przemądrzałych ignorantów i zupełnie nie liczących się z nikim karierowiczów. A do tego - śmierdzących leniów, którzy zamiast wziąć się do uczciwej pracy na morzu, to pozorują swoją robotę, wszystkim wokoło wmawiając, że dzięki nim polepsza się bezpieczeństwo statków i ich załóg, choć tak naprawdę, to jest ZUPEŁNIE ODWROTNIE!!!
Bo przyłażą do nas z roku na rok coraz częściej, od nich we wszystkich portach aż się roi, a kiedy tylko się pojawiają, to załogi zamiast iść wreszcie na zasłużony po pracy odpoczynek lub choćby na krótko wyjść sobie na spacer do miasta, muszą takich bałwochwalców zabawiać, albo stawać przed nimi „na baczność” i być na każde ich skinienie podczas kontroli. I wtedy nie ma spania, nie ma spacerów, tylko są idiotyczne i niekończące się inspekcje wciąż tych samych statkowych papierzysk, bo przecież oni dbają o nasze bezpieczeństwo, a jakże! To przecież „samo przez się zrozumiałe”.
No cóż... A ja przyznam szczerze, że gdybym miał „pracować” (cudzysłów zamierzony, gdyż de facto nie jest to praca lecz zwykłe pasożytnictwo, a i nawet, jak już wspomniałem, nazywani są oni zwykłymi darmozjadami!) jako jeden z takowych inspektorków, to bym przenigdy nie mógł spojrzeć mojej własnej rodzinie prosto w oczy ze wstydu. Ot, po prostu, jeśli już koniecznie trzeba dręczyć wszystkich marynarzy na świecie, to czy raczej nie lepiej byłoby im zabronić w ogóle wychodzenia w jakimkolwiek porcie do miasta? Bo i po co, skoro zjawiający się właśnie na statku kolejny z całej serii inspektorów, koniecznie - i to właśnie w tej chwili, na gwałt! - wszystkich nas potrzebuje..?!
Ech, co za czasy nastały, moi kochani. Kiedyś - i to jeszcze wcale nie tak dawno - każdy port kojarzony był zawsze jednoznacznie; jako cicha przystań dla spracowanych na morzu rąk oraz okazja do relaksu i odpoczynku, bo przecież po długich morskich przelotach wszystkim ludziom morza to się po prostu należało. A jak jest obecnie..? Ot, DOKŁADNIE ODWROTNIE..! Teraz chcemy tylko jednego; żeby tych portów było jak najmniej, gdyż każdy postój wiążę się zawsze z dodatkowym wysiłkiem i z dodatkową robotą, a na domiar złego, na to wszystko przyłażą jeszcze wspomniane powyżej pasożyty. Tfu..! I gdzie tu jeszcze miejsce na jakąkolwiek rozrywkę, na przykład na rzeczony handelek, o którym dopiero co napisałem..? No cóż, ale gdyby nawet coś takiego było jeszcze osiągalne, choćby i tylko w niewielkim zakresie, to i tak nie ma już na to wystarczającej ilości wolnego czasu. Bo jest on bardzo skutecznie „pożerany” przez zakres naszych obowiązków, ogromnie długich i męczących służb i wacht oraz przez opisane powyżej „pijawki”. I tyle...
Cóż, prawdziwe „marynarstwo” już przeminęło. Bezpowrotnie. Ot, umarło sobie śmiercią, wcale nie naturalną niestety (bynajmniej, bo raczej zostało zabite!) i już. A wraz z nim także i ów specyficzny handelek, który dla wielu z nas był świetną „odskocznią” od wielu codziennych problemów i przewspaniałą rozrywką. A także, o czym również zapominać nie powinniśmy, dobrą okazją do zdobycia jakiegoś ładnego i NAPRAWDĘ ORYGINALNEGO wyrobu z tegoż rejonu świata, w którym akurat się przebywało.
Bo jak jest dzisiaj..? Ano, jeśli już koniecznie chcesz sobie chłopie kupić jakąś figureczkę, maskę, czy też jakiś inny rzeźbiony mebeleczek, to musisz najpierw zapierda*ać do jakiegoś lokalnego sklepiku, zapłacić w nim za cokolwiek jak za zboże, dosłownie ogromne krocie i to w całkowicie realnej gotówce, bo o targowaniu oczywiście nawet mowy nie ma, a potem z wywieszonym do ziemi jęzorem, bo przecież czas goni, czym prędzej wracać na statek. Jeśli w ogóle zdążysz, bo wszakże nie jest to tak oczywiste, jak by się mogło wydawać, o nie. A co potem..?
Rzecz jasna nie dziw się, jeżeli po pewnym czasie dostrzeżesz gdzieś na owej figurce naklejoną dyskretnie karteczkę z napisem „made in China”. Bo właśnie to jest teraz najpierwszym wyznacznikiem naszych czasów; afrykańska maska z Chin? „Ależ oczywiście, drogi panie, płaci pan gotówką, czekiem czy kartą kredytową..?” Bo przecież taki sprzedawca, o sorry - dealer!, nie zapyta się o żadne kremiki Nivea czy kolońską Prastarą - a już tym bardziej o stare ciuchy, to jasne.
Będzie co najwyżej pytał dalej; „Indyjskie wazony - made in Wietnam”? Ależ oczywiście! Egipski papirus znad Nilu „made in Thailand”? Of course! Peruwiańskie ponczo „made in Malaysia”? Naturalmente! Japońskie wachlarze „hecho en Ecuador”? Czemu nie? Typowo rosyjskie „babuszki” rodem z Indonezji? Ależ tak, pełno! Od wyboru do koloru! Oryginalny - bo jakżeby inaczej? - bumerang „sdiełano w Rossiji”? Jasne, że tak!
A szanowny pan, jeśli można spytać, to skąd tu do nas zawitał? Aaa, z Polski? No to może toruńskie pierniki z Krakowa? Łowickie koronki z Zielonej Góry? Paprykarz szczeciński z Rzeszowa? Bydgoski chleb z Białegostoku? Świeży jeszcze! Poznańskie pyry z Lublina? Bałtyckie muszelki z Wrocławia? Zakopiańskie ciupagi z olsztyńskiej Cepelii..? Bo u nas wszystko - tylko brać!” Ufff... „A może by tak jeszcze świeżutkie flądry z Przemyśla..?” A nie, z tym ostatnim to już trochę przegiąłem, ale czy właśnie tak nie wygląda dziś ten nasz zwariowany świat..?
Bo kogóż to dzisiaj jeszcze dziwi - takie na przykład; „tylko u mnie, tylko u mnie oryginalne gabońskie maski! „Made in Bangladesh” wprawdzie, ale to nic, bo przecież drewno jest oryginalne jak najbardziej, bo z Indonezji! Ależ oczywiście, drogie „klienty”, u nas jest wszystko, dosłownie wszystko - i to ZAWSZE „z pierwszej ręki”. Tylko brać i płacić, bowiem zawsze jest tradycyjne, typowe, ludowe i rzecz jasna oryginalne. Bo nasz światowy sklepik jest „always trendy” i jest w nim wszystko..!” No tak, zgadza się - jest wszystko, tylko rozumu brak. A także przyzwoitości, uczciwości i zwykłego poszanowania człowieka. Bo dziś jesteśmy tylko maszynami do pracy i... do kupowania. Czyż nie..?
A dlaczego tak sądzę..? Bo właśnie takie wnioski nasunęły mi się dzisiaj, w konfrontacji ze wspomnieniami z owego pływającego wokół naszej burty murzyńskiego targowiska, właśnie tamtego, z Port Gentil w Gabonie. I to nic, że tamtejsi oferenci poza łamaną francuszczyzną nie znali żadnego innego języka poza swoim Fang, Myene, Bandjabi czy Nzebi (a częstokroć właśnie na tych jedynie poprzestawali), gdyż do takowych targów bardzo często nie potrzeba było absolutnie żadnych słów - bo bez nich doskonale się rozumieliśmy. Toteż mogę się wreszcie wam przyznać, że właśnie głównie z tego powodu pozwoliłem sobie na stworzenie niniejszego rozdziału, o porcie, w którym de facto przecież nigdy nie byłem. Zasmakowałem tylko (i aż!) jego specyficznej atmosfery, lecz pomimo faktu, że nawet nie postawiłem tu stopy na stałym lądzie, to i tak z owego pobytu byłem naprawdę szczerze zadowolony.
A dlaczego owej „stopy tam nie postawiłem”..? Otóż, po około dwóch dobach dostaliśmy nagle wiadomość, że to jednak nie Port Gentil będzie miejscem naszego załadunku, ale Pointe Noire w sąsiednim Kongo, toteż po wybraniu kotwicy natychmiast skierowaliśmy się na południe.

No cóż, wypada mi was przeprosić, za to, iż w powyższym tekście jakoś tak nagle zebrało mi się na utyskiwania na naszą obecną marynarską rzeczywistość, ale to po prostu chyba wskutek „poruszenia w duszy pewnej struny wspomnień” (ależ patos, no nie?) z dawnych lat, podczas pisania akurat tych słów. Sorry…
Tylko… dlaczego zrobiłem to akurat przy okazji Gabonu..? Cóż on winien..?
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020