Geoblog.pl    louis    Podróże    Porty w Afryce    Algieria
Zwiń mapę
2018
01
gru

Algieria

 
Algieria
Algieria, Annaba
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 18098 km
 
Czas na „wyliczankę algierską”, zapraszam do lektury…

Skikda – Cały nasz pobyt w tym porcie, tak właściwie, był zupełnie bez historii. Ot, zacumowaliśmy, nasze kratownice ze Sri Racha wyładowano, wygospodarowałem sobie tu nawet około dwie godzinki na szybki spacerek po mieście (z którego zresztą nic szczególnego nie pamiętam), potem statek sklarowaliśmy i już byliśmy gotowi do dalszej drogi.
Ale podczas wychodzenia z tego portu los nie oszczędził nam jednak pewnej dozy emocji, jako że spotkała nas wówczas dość przykra przygoda, która spowodowała przedłużenie się tych manewrów aż o około dwie godziny. Tak, bo niestety wskutek błędu pilota podczas obracania naszego statku dziobem do wyjścia, nagle dotknęliśmy gruntu i w efekcie stanęliśmy. A zatem, mielizna… Cholera, diabli nadali..!
Dno w tym portowym basenie było na szczęście muliste, umożliwiające zatem „ślizganie się” na nim dolnej części kadłuba podczas pracy holownika, a i nawet „przyssanie się” dna naszego statku chyba zbyt wielkie nie było, ale to i tak zajęło nam w sumie te dwie nadprogramowe godziny, podczas których klęliśmy „na potęgę”, pracując w mocno wtedy prażącym dokładnie południowym słoneczku.
Ale wkrótce z tego błota dwa holowniki wyciągnąć nas zdołały, mogliśmy zatem wreszcie w dalszą naszą drogę na zachód wyruszać. Oczywiście podczas całego tego przelotu do Portugalii zmuszony byłem na bieżąco odpowiednim sondowaniem wszystkie nasze denne zbiorniki kontrolować, lecz na szczęście żadnych uszkodzeń dna naszego statku nie stwierdziłem.
Annaba – Moi drodzy, gdybym przyjął taką formułę moich „Wspominek-Wypocinek”, że każdy rozdział tytułowałbym tzw. „tekstem otwartym” – ot, zapisując na przykład: „przygody Autora w Puerto Limon w Kostaryce” lub „jak stałem się pogromcą słoni w Chittagongu w Bangladeszu” (a niech tam) – zamiast zamieszczania w nim zwykłych „suchych” danych w postaci nazwy portu, kraju oraz daty, to niniejszy rozdział śmiało mógłbym nazwać: „jak zrobiono ze mnie Chorwata – i jeszcze w dodatku chorego...” Tak, właśnie tak bym uczynił, bowiem to, co mnie w tym porcie spotkało, bezwzględnie na to zasługuje.
Już wyjaśniam w czym rzecz... Kiedy już bezpiecznie przybiliśmy do kei i na naszym pokładzie pojawiła się Wejściowa Odprawa w sile 5-6 mundurowych oraz lokalnego Agenta, to pierwszą sprawą, którą do nas mieli było... natychmiastowe wezwanie przed swoje oblicza obu będących w załodze statku Polaków (czyli mnie i jeszcze jednego gościa z Gdyni).
„Ki czort..? – pomyślałem sobie, szybko odrywając się od swoich ładunkowych papierzysk i przybywając do biura – Dlaczego akurat tylko Polaków, a nie również załogantów innych nacji, których nota bene było na naszym statku aż osiem..? Cholera, czyżby nam coś groziło..?”
Z wielkim zaintrygowaniem więc wpatruję się w twarze tych oficjeli, słysząc po chwili od naszego Agenta takie mniej więcej słowa: „Mr. ...(tu moje nazwisko)..., ponieważ nastroje w naszym mieście wobec was, właśnie Polaków, są ostatnio nienajlepsze – a mówiąc wprost, wręcz wrogie! – to ja, w porozumieniu z obecnymi tutaj panami (Agent wskazywał jednocześnie Policjanta i urzędnika Immigration), byłem zmuszony na waszej oficjalnej liście załogowej zmienić wasze narodowości, aby fakt, że na tym statku są jacyś Polacy ukryć przed obsługą portu – robotnikami i sztauerami. To oczywiście dla waszego bezpieczeństwa, bo nigdy nic nie wiadomo. Lepiej więc, aby nikt stąd o waszej obecności nie wiedział.”
„Jak to? – zdziwiliśmy się niezmiernie – A z jakiej to przyczyny te zmiany..? Po co w ogóle to wszystko? Czyżby naprawdę nam coś poważnego tu groziło..? A jeśli nawet, to jakiego rodzaju miałoby niby być to zagrożenie..? Przyznajemy szczerze, że nie za bardzo to rozumiemy.”
A Agent na to: „powodem tego jest udział polskich wojsk w wojnie w Iraku (?????? Rety, toż to było prawie rok temu! I w ogóle, co ma piernik do wiatraka?), o czym świat arabski, również i tutaj, w Algierii, doskonale pamięta i niestety czasami zdarzają się u nas tacy aktywiści (o Boże, to on potencjalnych terrorystów nazwał... „aktywistami”..!?), którzy mogliby chcieć zrobić wam jakąś krzywdę. Po co więc kusić los, prawda? Lepiej będzie, jak się wam na te raptem trzy dni postoju u nas zmieni narodowość, aby się czasem nikt do was nie przyczepiał. Z doświadczenia wiemy już, że to niestety żarty nie są.”
„Aaaa, to w tym sęk. – przyznam, że mi w tym momencie całkiem poważnie przeszły ciarki po plecach – To o to chodzi. Ale, co w takim razie mamy mówić, że niby kim jesteśmy?”
„Pan jest na liście wymieniony jako obywatel Chorwacji, a pana kolega jako Rosjanin. – odpowiedział na to tym razem ten Policjant – Proszę nam wierzyć, tak na pewno będzie dla was bezpieczniej. A poza tym, czy oprócz tego chcielibyście od nas jakąś tymczasową ochronę, aż do momentu waszego wyjścia w morze..? Jeśli tak, to jakiegoś żołnierza tu zaraz przyślemy.”
„Nieeeee! – obaj od razu na to zgodnie odpowiedzieliśmy, nieomal krzycząc – Żadna ochrona nie jest nam potrzebna, bo w takim razie w ogóle nie będziemy tutaj schodzić ze statku i wybierać się do miasta. No bo jeśli rzeczywiście mogłoby to dla nas być niebezpieczne, to i po co?”
„Co??? Do miasta??? – Agent z tym Policmajstrem zareagowali niemal jednocześnie – O czymś takim, to w ogóle nawet mowy nie ma! My mieliśmy na myśli waszą ochronę TUTAJ, NA STATKU! Na ląd to nawet przepustek nie dostaniecie! Absolutnie.”
No cóż, już po chwili zorientowałem się wreszcie, że to jednak nie przelewki i ci panowie dobrze wiedzą co mówią. Tak, bowiem w przeciwnym razie nie dopuszczano by się aż tak radykalnego kroku, jak dokonywanie korekt w oficjalnej liście załogi – i to przez kogo..? Przez przedstawicieli tutejszych władz! Świadomie i bez cienia wątpliwości! Oj, zdaje się, że chyba w tej sprawie obaj „błysnęliśmy” wprost wybitną naiwnością. Gdy wreszcie do mnie zaczynało to docierać, to moje rozkoszne ciarki na plecach najwyraźniej się wzmogły. Teraz to już czułem się… po prostu wystraszony.
A Agent ciągnął dalej: „No niestety, ale wymogi bezpieczeństwa są w tym wypadku nieubłagane. A zresztą wy wcale nie jesteście pierwsi – przed wami było już dużo innych osób, wobec których również takie środki ostrożności w ostatnich miesiącach podejmowaliśmy. Nie tylko wobec Polaków rzecz jasna, ale i Amerykanów, Brytyjczyków, Francuzów… Krótko mówiąc, wy żadnego wyboru i tak nie macie, bo to już postanowione, a ta nasza obecna rozmowa jest po prostu tylko informacyjna. Dlatego też my chcemy od was usłyszeć jedynie to, że dobrze zrozumieliście o co chodzi.”
O ho ho, niezły gips. Ale się porobiło. No proszę, jak te „wojenne odpryski” z Iraku mogą wpłynąć na innych, na ludzi, którzy przecież zupełnie nic z tym wspólnego nie mają. Ot, chyba nigdy by mi przedtem do głowy nawet nie przyszło, że ja - taki zwykły przeciętny polski marynarz - mogę być w jakikolwiek sposób uwikłany w wielką światową politykę! I jeszcze w dodatku jakiego rodzaju – w sprawy zupełnie mnie osobiście nie dotyczącej krwawej wojny! Ależ się ten świat zagmatwał..! Tacy sobie skromni ludzie morza, a tu nagle władze jakiegoś kraju MANIPULOWAĆ muszą oficjalnymi dokumentami, ażeby ich przed potencjalnym niebezpieczeństwem ZE STRONY ICH WŁASNYCH OBYWATELI obronić..?!
Ufff, przyznam uczciwie, że w pewnym momencie to mi się nawet nieco kolanka „z wrażenia” ugięły, absolutnie temu nie zaprzeczam. Skwapliwie więc potwierdziłem pełne zrozumienie tego, co do mnie ci funkcjonariusze powiedzieli, słysząc jednocześnie od naszego Starego – który oczywiście również się tym dość solidnie przejął – że o mojej jakiejkolwiek obecności podczas wyładunku na pokładzie nawet mowy być nie może, nawet pomimo faktu, że mistyfikacja z Chorwatem i Rosjaninem już się dokonała!
Według niego, to jednak jeszcze zbyt mało, po tym co od tych oficjeli usłyszał, obaj więc dostaliśmy od razu wyraźne polecenie NATYCHMIASTOWEGO (a jakże) udania się do swoich kabin i POZOSTAWANIA TAM PRZEZ CAŁY CZAS NASZEGO POSTOJU W TYM PORCIE..!!! Ot, komu trzeba powie się, że jesteśmy chorzy, więc póki co do pracy niezdolni. Koniec i kropka.
Ha, jak powiedział, to tak i było. Wyobraźcie więc sobie, że przez prawie trzy dni naszego pobytu w Annabie siedziałem sobie zakluczony w mojej kabince, jedynie oglądając filmiki, śpiąc do woli i obijając się ile tylko dusza zapragnie. Wszystkie posiłki steward mi po prostu przynosił, a potem grzeczniutko puste talerzyki zabierał. A ja – nos w poduchę, filmik, nos w poduchę, filmik, nos w poduchę… Ech, ale mi się nagle wakacje trafiły..! Ufff, czyżby więc jakakolwiek wojna miała też… i dobre strony..?
No cóż, to powyższe zdanie, to oczywiście ponury, żeby nawet nie rzec, że ordynarny żart. Zatem szczerze za niego przepraszam, ale… wówczas akurat tak sobie na ten temat przez chwilę pomyślałem. Wybyczyłem się wtedy bowiem za wszystkie czasy, więc narzekać na swój los nie mogłem, choć jednocześnie uczucia dotyczące przyczyn tej mojej niespodziewanej laby miałem jednak mocno mieszane. Jednakże, co oczywiste, na żadne komentarze na ten temat z mojej strony nie liczcie, bo ja się po prostu w jakiekolwiek politykowanie bawić nie będę. Koniec tematu…
Tak więc, ze zrozumiałych względów żadnej innej relacji z tego portu zdać wam nie mogę, bo przecież niczego innego poza moją własną kabiną tutaj nie widziałem, ot co. Opuszczaliśmy zatem tenże port z wielką ulgą, a ja marzę, aby tam już nigdy więcej się nie pojawić.
Ghazaouet – W języku arabskim nazwa ta brzmi: Al-Ghazawat. To port położony w pobliżu granicy z Marokiem. W listopadzie roku 2004 przyszło mi tu spędzić aż 18 dni, kiedy przywieźliśmy tu ładunek bananów z ekwadorskiego portu Esmeraldas. To oczywiście żadnego większego znaczenia nie ma, ale... tak gwoli ścisłości wolałem jednak tę wstępną uwagę tutaj poczynić.
A dlaczego cumowaliśmy „w tym całym” Ghazaouet aż tak długo? Ano z tej przyczyny, że jakiś tutejszy biznesmen-handlowiec, który to nabył te nasze bananki w ilości, o ile dobrze pamiętam 1-1,5 tysiąca ton, dokonał tegoż zakupu za bardzo przyzwoitą cenę (oferując dużo wyższą stawkę, aniżeli te, które nasz Operator otrzymywał zazwyczaj gdzieś w Chorwacji czy w Tunezji), ale w zamian zażądał od Armatora potraktowania naszego statku... jako tymczasowy magazyn tych bananów, jako że sam w tym mieście odpowiednio dużą chłodniczą powierzchnią magazynową nie dysponował.
Ot, krótko mówiąc, tą swoją wyższą ofertą zakupu bananów niejako „zapłacił” jednocześnie za nasz stracony w ten sposób czas (w sumie więc obie strony tej transakcji były zadowolone), polecając portowym robotnikom każdego dnia wyładowywać z naszego statku jedynie taką ilość bananów, która mogła być danego dnia w tutejszych sklepach zbyta czy też wyekspediowana ciężarówkami do miast sąsiednich.
Gdyby wyładował od nas wszystko naraz, to oczywiście z tym nadmiarem bananów nie miałby co począć, toteż służyliśmy mu wtedy jako mobilna chłodnia, z której codziennie „wybierał” sobie tylko tyle, ile akurat potrzebował, cała reszta natomiast czekała sobie bezpiecznie na jego kolejny biznesik. Wówczas znowu do wyładunku jakiejś konkretnej partii swoich robotników przysyłał, którzy brali tylko tyle ile im zlecono, a następnie ponownie pozostawiali nas w spokoju.
O, i właśnie w taki oto sposób te aż osiemnaście długich dni w tym porcie sobie „przebąblowaliśmy”. A tak, „przebąblowaliśmy”, jako że przez te prawie trzy tygodnie żadnych specjalnie pilnych prac do wykonania na pokładzie nie mieliśmy, więc w sumie „obijawka” szła na całego, a jeszcze na dokładkę wszystkie noce były od jakichkolwiek portowych prac całkowicie wolne. Zatem... co..? Ano, wiadomo – spaaaanie (smaczniutkie i dłuuugie jak nigdy dotąd!) oraz wręcz nieustanne spacerki po terenie całego portu, jedynie od czasu do czasu przerywane dla urozmaicenia jakimś wyskokiem na miasto.
To ostatnie jednakże czyniliśmy bardzo rzadko (ja osobiście byłem w tym mieście tylko na dwóch krótkich przechadzkach), ponieważ już na samym początku naszego tutaj postoju zostaliśmy przez Agenta ostrzeżeni o mogącym nam grozić dużym niebezpieczeństwie podczas jakichkolwiek spacerów po ulicach tego miasta, ponieważ Polacy – jako ówcześni sojusznicy USA w przyszłej wojnie w Iraku (tak, już wtedy nastroje stawały się w świecie arabskim naprawdę gorące, choć formalnie tej wojny przecież jeszcze nie było!) – są tu niestety już niezbyt mile widziani. Ano cóż... No any comments z mojej strony...
Zatem wyjść poza portową bramę raczej unikaliśmy, nie chcąc oczywiście kusić losu, toteż ja również ograniczyłem moją „turystykę” w tym miejscu do zaledwie dwóch króciutkich wypadów na miasto, a i nawet wtedy czułem się tak niepewnie, że dużo wcześniej, niż czynię to zazwyczaj, ze swego szwendania się po tutejszych ulicach rezygnowałem, czym prędzej powracając (czy też raczej... uciekając..?) do portu. Takoż więc, tym razem rozsądek we mnie jednak zwyciężał. No, dobre i to...
Jak zatem widzicie, tzw. lwią część naszego wolnego czasu poświęcaliśmy wtedy na spacerki po wewnętrznym terenie samego portu, zaglądając z ciekawością wszędzie tam, gdzie tylko było to możliwe – to znaczy, zdarzało nam się zabłądzić w takie miejsca, do których nasza wędrówka nie była po prostu przez tutejsze władze zabroniona.
Tak więc, na teren władz portu oraz na keję, gdzie cumowały policyjne motorówki, co zrozumiałe, nas nie wpuszczano, ale już gdzie indziej, na przykład na nabrzeże rybackich kuterków, nikt wstępu nam nie wzbraniał, toteż kilka razy – oczywiście za uprzednim pełnym przyzwoleniem tychże władz, bo przecież nie chcąc z nimi zadzierać, niczego na własną rękę nie robiliśmy – właśnie tam zachodziliśmy w celu... dokonania z rybakami drobnego handelku. Jakiego..?
Ano wiadomo – jakieś świeżo złowione rybki za nasze... banany. A tak, moi kochani, właśnie tak. Nie dziwcie się temu zanadto, bowiem żadnym „podkradaniem” ładunku z naszej strony to nie było, ponieważ zupełnie oficjalnie naszej załodze przysługiwał od Właściciela pewien „rozkurz”, którego ilość oscylowała w granicach około stu kartonów, już z samego założenia przeznaczonych na straty podczas jednej podróży – ot, chociażby z powodu pomiarów temperatur w tzw. „pulpie” (wtedy nakłuwało się wybrane banany umieszczonym na długim ostrzu termometrem, więc taki banan od razu stawał się „odrzutem”), w wyniku czego marnowało się tegoż towaru całe mnóstwo, zwłaszcza że mieliśmy pełne prawo do tych kontroli za jednym razem używać nie zaledwie jednego banana z każdej chłodniczej komory, ale i nawet po trzy-cztery sztuki. Zapasów zatem mieliśmy naprawdę dość sporo.
Skrupulatnie więc ten swoistego rodzaju „deputat” wykorzystywaliśmy, w pierwszej kolejności oczywiście... bardzo hojnie obdarowując kilkudziesięcioma kartonami miejscowych oficjeli, w tym rzecz jasna także i przedstawicieli portowych władz, zatem... cóż nam potem mogło stać na przeszkodzie, abyśmy również i z rybakami nie mogli sobie od czasu do czasu pohandlować..?
Ot, oczywiście, że nic, bowiem miejscowi notable zupełnie nam żadnych barier w tym nie stawiali, traktowali nas zresztą bardzo uprzejmie i życzliwie, natomiast my dzięki temu kilka razy mieliśmy sposobność urządzić sobie wspaniałą ucztę ze świeżutkich rybek, nawet pomimo tego, że ich śródziemnomorskie gatunki raczej do rarytasów nie należą. Te oceaniczne są oczywiście znacznie smaczniejsze, jednakże... (nomen omen, wiadomo) „na bezbananiu nawet i rak bananem”... Czy jakoś tak podobnie...
Po około tygodniu naszego postoju, wczesnym rankiem zacumował tuż obok nas jakiś dziwny niewielki stateczek, z którego dobiegły nas nagle najpierw jakieś głośne beczenia i porykiwania, a zaraz potem w nasze nozdrza uderzyły takie zapaszki, że nam się od nich... aż mdło zrobiło. To oczywiście natychmiast wzbudziło w nas wielkie zaintrygowanie, choć już po kilku chwilach w pełni zrozumieliśmy w czym rzecz. Statkiem tym bowiem był tzw. „bydłowiec” (to oczywiście nazwa potoczna, a nie oficjalna – broń Boże!), który przywiózł do Algierii z sąsiedniego Maroka (bodajże z Safi, jeśli dobrze pamiętam) w sumie aż kilka setek baranów, krów i jakichś bliżej nam nieznanych rogatych wołów.
No i zaraz po jego zacumowaniu rozpoczął się szybki „wyładunek” tego żywego inwentarza. Ufff, ufff, ufff, łooo rety! Gdyby to wszystko na własne oczy zobaczyli jacyś aktywiści z Organizacji Zielonych lub tzw. „Ruchów Obrony Zwierząt”, to chyba natychmiast – jednocześnie i solidarnie jak jeden mąż (lub jedna żona) – dostaliby apopleksji, albo co najmniej zbiorowego zawału serca!
A tak, bezwzględnie, albowiem wszystkie te bydlątka były po specjalnej rampie spędzane z ładowni statku na oczekujące na nie na kei ciężarówki w sposób tak barbarzyński i bezlitosny, że powiedzieć, iż było to operacją... „niehumanitarną” (tak przy okazji - ja aż do dziś nie wiem, dlaczego ekolodzy czy „inni tacy” wciąż używają właśnie takiego określenia w stosunku do złego traktowania zwierząt, mimo że przecież wyraz human odnosi się tylko do ludzi – ale niech im już będzie), to powiedzieć zdecydowanie zbyt łagodnie i za mało! No niestety, ale właśnie taka była smutna prawda.
Toż ci przeganiający całą tę zwierzęcą menażerię z tego stateczku na budy samochodów ludzie tak okrutnie te bydlątka w trakcie tegoż spędu okładali po karkach i zadach wielkimi pałkami, że aż... z ich sponiewieranych grzbietów krew płynęła nieomal całymi strumieniami! Tak, moi drodzy, ja wcale w tym opisie nie przesadzam – ani na jotę, niestety. Krew sikała wokoło jakby podczas jakiejś jatki, a nie w trakcie najzwyklejszego w świecie przeładunku tych zwierząt ze statku na ciężarówki..! No i rzecz jasna nie muszę już wam przy tej okazji dodawać, że temu wszystkiemu towarzyszyły głośne ryki, beczenia i buczenia tych katowanych zwierząt, bowiem akurat to jest aż nadto oczywiste, prawda..?
Uuuch, ależ to było paskudne przedstawienie! Toż to przypominało jakąś zwierzęcą Apokalipsę, a już z całą pewnością nie miało zupełnie nic wspólnego z... biblijną Arką! Jednakże, już po zaledwie kilku godzinach wszystko (na szczęście!) się zakończyło, ciężarówki pełne tej zwierzyny opuściły port (co ciekawe, nie wyjeżdżały one w swą dalszą trasę pojedynczo, ale wszystkie naraz stworzyły jeden długi konwój), zaraz potem natomiast rozpoczęło się płukanie ładowni tego stateczku przy pomocy kilkunastu parcianych węży, zasilanych morską wodą wprost z portowego basenu. No i – oczywiście, a jakże! – wszelakie wymywane w ten sposób z tych ładowni nieczystości... lądowały z powrotem w tym samym basenie (sic!), toteż... czy możecie sobie wyobrazić smród, który tym zabiegom towarzyszył..?!
O Mater Deum, o rany boskie, o rety – fuj, fuj i po stokroć fuuuuj..! Dosłownie w zaledwie kilka chwil wody w okolicy tegoż stateczku (czyli w pobliżu nas również!) pokryły się... warstwą łajna, cuchnących uryną posiekanych płatów słomy i wprost piekielnie brudnego siana, co rzecz jasna natychmiast powietrze w całym porcie „obdarowało” tak intensywną wonią zwierzęcych odchodów, że... naszej załodze aż się jeść w ogóle odechciewało! Tak, bowiem to oczywiste, że pracująca u nas klimatyzacja zupełnie bez problemu cały ten paskudny fetor zasysała, „serwując” go atmosferze nie tylko naszych mes i kuchni, ale i również naszych prywatnych kabin!
Łoj rety, co myśmy się wtedy tego nawdychali – aż do samych torsji! A te „aromaty” utrzymywały się wówczas wokół nas jeszcze przez kilka kolejnych dni, zanim na dobre atmosfera w całym porcie się nie przewietrzyła! Tylko że jednocześnie muszę też zaznaczyć, iż... No owszem, powietrze do jako takiej normy w końcu powróciło, ale wody portowego basenu już niestety nie! W nich wciąż jeszcze bardzo długo po powierzchni pływały... zwierzęce gówi*nka (sic!!!) i posklejane nimi źdźbła słomy, co zresztą mieliśmy okazję obserwować... aż do naszego wyjścia w morze!
Zadać zatem warto byłoby pytanie: jak to w ogóle było możliwe..?! Ot, po prostu, wręcz zachodziliśmy w głowę z ogromnego zdziwienia, że ci ludzie na coś podobnego w ogóle mogli dostać zgodę tutejszych władz! No przecież w ten sposób wody tego basenu zostały bardzo poważnie biologicznie zanieczyszczone (wszak już nie tylko powodowały to same te odchody, ale również i… ta porozlewana wszędzie dookoła po nabrzeżu, a potem zmyta do wody krew tych zwierząt..!), już o takich „drobiazgach” jak ten wspomniany smród czy też tzw. „efekty wizualne” (wszak kto lubi widoki gów*a w wodzie?!) nawet nie wspominając!
No cóż, ale tak naprawdę było, dlatego też zastanawianie się teraz nad tym, kto tak de facto w tym algierskim kraju rządzi (mogąc sobie zupełnie bez przeszkód na aż taką środowiskową patologię, wręcz hekatombę, pozwalać), chyba już większego dla nas sensu nie ma. Dyć nie nasz cyrk, więc i pchły nie nasze, nieprawdaż..?

O właśnie, prawdaż... Toteż wyjeżdżamy w końcu z tego portu dalej w świat, z ogromną ulgą ten fatalny smród za naszą rufą pozostawiając. Ot co...
Tak dla porządku – jedynie z czysto „kronikarskiego” obowiązku – podam, iż podążyliśmy z resztą naszych bananów najpierw do tunezyjskiej Bizerty, a potem do portu Tartus w Syrii…
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020