„Wyliczanka peruwiańska”, tylko „jednoportowa”, bowiem o dwóch innych tamtejszych portach, w których byłem – czyli o porcie Paita oraz o Callao – będą zupełnie odrębne rozdziały.
Matarani – Jest to niewielki port w południowej części Peru, obsługujący głównie – podobnie zresztą jak pobliskie mu Mollendo – towarowy tranzyt do Boliwii. Prawdę mówiąc, to właśnie z tego pośrednictwa ten porcik w ogóle żyje, bowiem nieposiadająca dostępu do morza Boliwia zmuszona jest korzystać z jego usług, za co zresztą całkiem sowicie Peruwiańczykom płaci.
Samo miasteczko Matarani, jak i również owo wspomniane Mollendo, to po prostu „dziury jak się patrzy”, tak właściwie to prawie nic tu nie ma, jedynie jakieś małe osiedla i to, praktycznie rzecz biorąc, już wszystko. Można by więc powiedzieć, że gdyby nie ta możliwość zarobku na tranzycie do Boliwii, to w tymże miejscu peruwiańskiego wybrzeża chyba by w ogóle niczego nie było, jako że populacja całej tutejszej okolicy zbytnio imponująca nie jest. Ot, najzwyklejsza w świecie prowincja, tyle że akurat z dostępem do morza, więc szczęśliwie udaje się to tym porcikom wykorzystywać.
Zatem, jak się już domyślacie, my przywieźliśmy tutaj z Europy drobnicę właśnie do Boliwii, były to rozmaite skrzynie z jakąś maszynerią, trochę szklanych tafli oraz niewielka ilość wiązek zbrojeniowego budowlanego drutu. Niezbyt dużo więc, ale na te prawie dwa dni naszego tutaj postoju jednak wystarczyło. Możliwości wypadu w teren zatem nam tu nie zabrakło.
No tak, ta sposobność nam się trafiła, tylko że… prawie nic z tego nie mieliśmy, ponieważ nie napotkaliśmy po drodze niczego takiego, co by mogło choć na chwilę przykuć naszą uwagę, no może poza jednym jedynym – uwaga – maleńkim drzewkiem, które (jako w ogóle jedno z nielicznych w tej okolicy..!) było przez pracujących w tutejszym porcie robotników nieomal hołubione.
Tak, bowiem wokół jego cieniutkiego pnia pobudowane było specjalne ogrodzonko, natomiast okalająca je gleba była nieustannie przez przechodzących tędy ludzi zraszana. Krótko mówiąc, tutejsi mieszkańcy wiecznie to małe drzewko podlewali, jakby stanowiło ono dla nich jakiś fetysz lub totem, jednakże takowa dbałość wynikała zapewne z tego, iż w całej okolicy poza typowo pustynnym krajobrazem niczego innego napotkać już nie można było.
Akurat w tym miejscu peruwiańskiego wybrzeża pustynia dochodziła aż do samego brzegu oceanu, wszędzie dookoła zauważało się jedynie albo same piaski i skałki, albo bardzo rzadko porastające te miejsca rachityczne roślinki, które jeszcze w dodatku żadnymi specjalnymi kolorami nie grzeszyły – były zaledwie pożółkłymi badylami albo szarymi, zupełnie nieciekawymi porostami.
Tubylcy wprawdzie nie nazywali tych okolic pustynią – bo przecież w pobliżu wiele wiosek, wraz z nawet dość dużym miastem Arequipa, argumentowali – jednakże dla nas w całej rozciągłości była to pustynia, bowiem… co innego można powiedzieć o wszędobylskich piaskowych wydmach porośniętych jedynie „namiastką” roślinności..? Tak więc, nie żadna „półpustynia”, jak oni to nazwali, ale pustynia, i już.
Czyli co..? Nuda, nuda i jeszcze raz nuda, prawda..? Pomimo tego jednak na dłuższy spacerek się tutaj wybraliśmy – ot, chociażby tylko po to, ażeby ów porcik i jego okolice „zaliczyć”, czym w przyszłości – a jużci! – można by się swoim wnuczkom pochwalić. Takoż więc chwalę się wam w tym momencie tym, że pokręciłem się troszeczkę po południowoamerykańskiej pustyni, czym zapewne na wasz dozgonny podziw zasłużę (a nie?), nawet pomimo faktu, iż byłem tą przechadzką mocno zdegustowany.
No bo jakżeż to tak – człowiek zmuszony jest (tak, zmuszony!) do wręcz nadludzkiego (a niech już mi będzie) wysiłku na takim zabójczym (a jakże!) pustkowiu, gdy tymczasem po drodze… nawet się zwykłego piwa napić nie może..?! Tylko dlatego, że tubylcy ani jednej knajpki w okolicy postawić nie zdążyli..?! Eee taam, nie lubię tego Matarani.
A zresztą za co można by w ogóle to miejsce polubić, skoro oprócz tak surowego krajobrazu tu jeszcze dodatkowo… trzęsie się ziemia..? Tak, moi drodzy, tu nam się pod stopami pierwszego wieczora lekko zatrzęsło – i to aż dwa razy! Siedzieliśmy sobie wtedy wygodniutko w mesie, jedni przy kartach inni zaś po prostu gawędząc, gdy nagle… statek nam się zakołysał..! Niezbyt mocno wprawdzie, bo te nagłe boczne przechyły nie były głębokie, ale jednak wyraźnie odczuwalne.
Ba, na tyle wyraźne, ażeby wystarczyło to nam wszystkim do… natychmiastowej ucieczki z mesy na pokład (no cóż), gdzie od miejscowego watchmana dowiedzieliśmy się, iż było to jedynie malutkie trzęsienie ziemi, którego absolutnie bać się nie trzeba, gdyż akurat o takiej sile nie jest ono w żadnym wypadku niebezpieczne - ani dla statku, ani tym bardziej dla jego załogi. Ot, takich delikatnych wstrząsów odnotowuje się w tym rejonie wybrzeża całe mnóstwo, ponoć nawet dnia nie ma, aby takie ruchy ziemi tu się nie przydarzyły, toteż obawiać się naprawdę nie mamy czego.
Ha, skoro tak, to „nerwy i przestrach w kieszeń”. Już uspokojeni powróciliśmy więc do naszych kart i „opowieści z mesy”, żywo jednak komentując ten drobny epizodzik, bo przecież dla mieszkańców Środkowej Europy – czyli rejonu, w którym tak właściwie trzęsień ziemi nie ma żadnych – takowe wydarzenie było jednak niecodzienne, prawda..?
Przyznam uczciwie, że peruwiańskie Matarani opuszczaliśmy raczej z radością. Nic tu bowiem naszej uwagi specjalnie nie przykuwało, klimatyczne warunki zdecydowanie nam nie odpowiadały – gorączka wszak była tam wręcz nie do wytrzymania, a jeszcze w dodatku dość mocno doskwierał nam wciskający się do oczu niesiony wiejącymi tu wiatrami pustynny piasek, który przecież naszego tutaj pobytu nam nie umilał, to oczywiste. Zatem bez żalu mówimy: „Peru, bye bye”…
louis