Geoblog.pl    louis    Podróże    Rejs po Zachodniej Afryce    Gambia - Banjul-1
Zwiń mapę
2018
04
gru

Gambia - Banjul-1

 
Gambia
Gambia, Banjul
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 183 km
 
BANJUL - Gambia - Czerwiec 1986

Do portu na szczęście weszliśmy "z biegu". Tym razem nie było nam już nakazane zatrzymywać się najpierw na redzie z konieczności oczekiwania na miejsce przy nabrzeżu, ale od razu zjawił się Pilot i po dość sprawnych manewrach zacumowaliśmy. Tak więc przynajmniej tutaj nam się powiodło, a i odprawa przebiegła dość szybko i przede wszystkim "skromnie". Nalotu nie było…
Stanęliśmy przy nabrzeżu, które ku naszemu zdziwieniu okazało się być… drewnianym. To w istocie w obecnych czasach przypadek szalenie rzadki, bowiem z reguły współczesne keje czy pirsy przeznaczone do obsługi statków pełnomorskich są betonowe. To jasne, gdyż wytrzymałość takiego nabrzeża musi być wystarczająca do utrzymania na nim ciężaru przeładowywanych towarów oraz pojazdów po nim się poruszających.
Kiedy bowiem budowano takie drewniane nabrzeża, a było to przecież w znakomitej większości przypadków "już dawno, daaawno temu", nie było jeszcze na świecie aż tak dużych statków oraz środków transportu lądowego, toteż obecnie wiele takich konstrukcji wycofano już z eksploatacji, stały się one jedynie zabytkami lub ewentualnie przystaniami dla barek, statków tzw. "białej floty", drobnego sprzętu pływającego, holowników, pilotówek, itd., lub po prostu je porzucono. Odeszły w cień, tak jak wiele innych obiektów, budowli, sprzętów, instrumentów, tzw. "zdobyczy" ówczesnej techniki, które zestarzały się lub zastąpione zostały wytworem lepszym i nowocześniejszym, na miarę czasów…
A tu tymczasem, no proszę - ot, ostał się jeszcze jakiś obiekt tego typu, który z powodzeniem spełnia swoją rolę dalej, mimo postępu światowej techniki dalej służy celom, dla których został wybudowany. Jak się zatem można domyślać, musiała to być konstrukcja bardzo udana i nad wyraz solidna - i tak w istocie było. Owa keja powstawała zapewne w czasach kiedy to Banjul nosił jeszcze nazwę Bathurst i był jedną z ważniejszych angielskich baz w tym rejonie świata.
Cóż natomiast miałbym napisać o samym wyładunku..? Sądzę, że nic. Absolutnie nic. Nie wydarzyło się bowiem tutaj, w Banjulu, zupełnie nic co zasługiwałoby na baczniejszą uwagę. Ot, była to zaledwie zwykła rutynowa obsługa statku, a na dodatek przeprowadzona dość sprawnie i bez kłopotów. "Wyrzuciliśmy" tu więc najpierw ów ładunek przeznaczony do Dakaru (rzeczywiście było go tyle "co kot napłakał"), potem ten, który przywieźliśmy do Gambii i już po niecałych trzech dniach gotowi byliśmy do dalszej drogi. Zanim jednak stąd wyjedziemy, chciałbym jeszcze zająć się opisem wycieczki, w którą wybraliśmy się rano następnego dnia od naszego zacumowania – opisem wyprawy z pewnością niezbyt udanej, ale i tak pełnej niezapomnianych dla nas wrażeń…
Aby jednak wprowadzić was w nastrój tegoż wypadu poza miasto oraz wyjaśnić jego przyczyny i cel, muszę najpierw dokonać pewnego wstępu, czyli zadać wam pytanko; "czy pamiętacie może znany i ongiś bardzo popularny amerykański serial pod tytułem "Korzenie"..? Była to historia pewnego czarnoskórego niewolnika o imieniu Kunta Kinte, który porwany niegdyś, bodajże pod koniec wieku XVIII-go, przez łowców niewolników trafił do Ameryki i tam, pozostawiając po sobie córkę, dał początek rodowi, o którym to właśnie ów serial traktuje. Jak się zatem domyślacie, tenże człowiek pochodził właśnie stąd, z Gambii.
Moi drodzy, nie będę tu oczywiście całej tej historii wam przytaczał (bo to by dopiero było!), ani nawet streszczał losów tego człowieka, zakładając (zapewne słusznie), że wy przecież tę historię dobrze znacie, a nawet jeśli nie, to… sobie o niej po prostu gdzieś doczytacie, czyż nie..? Tak więc, do rzeczy, czyli do naszej ówczesnej wycieczki…
Kiedy wypytywaliśmy tutejszych robotników o tę historię z Kunta Kinte, a okazywało się, że dosłownie każdy z nich o niej wiedział, zapragnęliśmy koniecznie wybrać się do jego rodzinnej wioski, bo sami chyba przyznacie, że taka wycieczka musiałaby być przeciekawym doświadczeniem, nieprawdaż..? A w dodatku zapytywani przez nas ludzie zgodnie twierdzili, że miejsce to jest bardzo niedaleko stąd – ot, kilkanaście zaledwie kilometrów od Banjulu. Leży ono wprawdzie po przeciwnej stronie rzeki, na północnym jej brzegu, ale to także żaden problem bo jeżdżą tam dość często jakieś łódeczki przewożące wszystkich chętnych na drugi brzeg. Czyli - dla chcącego nie ma nic trudnego, czyż nie..?
Zgłosiliśmy więc natychmiast Kapitanowi nasz projekt z pełną listą ewentualnych chętnych do takowego wyjazdu (ma się rozumieć, że tych wolnych od służb i wacht), a że w naszym tzw. Funduszu na Rekreację (tak, tak - istniało kiedyś coś takiego w PLO - ach, piękne to były czasy!) było jeszcze co nieco grosza na takie cele, to spodziewaliśmy się, że nic nam na przeszkodzie stanąć nie powinno. Wystarczało tylko uzyskać zgodę Starego oraz zawiadomić Agenta, ażeby takie przedsięwzięcie zaaranżował. I w istocie większych problemów z tym nie było. Kapitan wysupłał z kasy tegoż funduszu trochę dolarków, Agent podjął się tego zadania - obiecując zorganizować wszystko "śpiewająco" – już niebawem więc wiedzieliśmy, że z samego rana dnia następnego, zaraz po śniadaniu, pod statek podjedzie po nas mikrobusik i zabierze nas na wycieczkę do tejże wioski. Według zapewnień Agenta wszystko będzie absolutnie dograne - mikrobus miał bez problemu pomieścić wszystkich podróżników, zaś przeprawa przez rzekę na drugi jej brzeg już była zapewniona. W umówionym miejscu miała na nas czekać dość spora motorówka. A zatem, w Gambię idziemy Drodzy Panowie..!
Nadszedł ranek. My wszyscy rzecz jasna już od samego śniadania "na baczność" i gotowi do wyjazdu (nie pamiętam dokładnie, ale było nas chyba z 6-7 osób). Silni, zwarci i gotowi, przebierający niecierpliwie nogami i podekscytowani czekającymi nas z pewnością nowymi wrażeniami. Czekamy więc… Czekamy, czekamy i czekamy… i nic..! No co jest..?!
Autka jak nie było, tak dalej nie ma. Zaczęliśmy się więc dość poważnie niepokoić, bowiem wyruszać mieliśmy tuż po godzinie ósmej, a tymczasem dochodzi już dziesiąta a my dalej tkwimy pod trapem w oczekiwaniu jak na zbawienie. Czyżby więc z naszego wyjazdu miały wyjść przysłowiowe „nici”..? Ale nagle pojawił się nasz Agent i przepraszając za zwłokę oznajmił nam, że wycieczka oczywiście się odbędzie (hurra!), jednakże z nieznacznym opóźnieniem, bo po prostu nasz mikrobus w drodze do portu się zepsuł i stoi gdzieś jeszcze na ulicy, ale kierowca grzebie w nim intensywnie i z pewnością z jego naprawą wkrótce sobie poradzi. Cierpliwości więc...
No cóż, siła wyższa, ale pomyśleliśmy z żalem; "no, nieźle się zaczyna, a co będzie dalej..?" A czy nie można by jednak wynająć gdzieś szybko jakiegoś innego mikrobusu? - zapytaliśmy. Bo przecież szkoda nam czasu, a co będzie jak tenże kierowca z naprawą jednak się nie upora..? Ale Agent odpowiedział nam, że owszem, ewentualnie można by coś takiego brać pod uwagę, ale akurat ten samochód, który jest w drodze (czyli stoi gdzieś popsuty na ulicy) jest z pewnością… najlepszy ze wszystkich, które on (czyli Agent) ma do swojej dyspozycji. No nieee..! No dobre sobie..!
Ależ pech..! Czas ucieka, Kunta Kinte czeka, a my nadal "w śliwkach"… Ale… Aż podskoczyliśmy z radości. Bo jeszcze podczas naszej rozmowy z Agentem, dosłownie po krótkiej chwili od naszego z nim spotkania, podjechał nagle pod trap jakiś mikrobus, po minie Agenta zaś, która natychmiast rozlała się w szerokim uśmiechu, zrozumieliśmy od razu, że to jest właśnie ten nasz pojazd. Czyli ten najlepszy, ma się rozumieć. Jednakże na jego widok szczęki nam opadły aż do samej ziemi…
Zobaczyliśmy bowiem przed sobą – w istocie, mikrobus..! – lecz potwornie zdezelowany i niemiłosiernie kopcący, a poza tym… bez dachu..! Tak, dokładnie tak - bez dachu..! I nie było to bynajmniej efektem zamierzonym, czyli, że autko miałoby niby być wersją "kabriolet", o nie..! Już na pierwszy rzut oka widać było bowiem, iż tenże dach kiedyś istniał, ale w miarę upływu lat z pewnością się po prostu "zużył"..! Ot, co. A na dokładkę jeszcze, z burt samochodu wystawały smętne (i ostre!) metalowe kikuty, łączące niegdyś ów dach z resztą karoserii, teraz natomiast sterczały jedynie w niebo tworząc coś w rodzaju przedziwnego rusztowania. Między owymi kikutami natomiast znajdowały się rzecz jasna miejsca po szybach, które z pewnością kiedyś tu były, ale chyba „się zmyły”, czyli w niepamiętnych już czasach zniknęły albo rozprysły się na cztery strony świata po gambijskiej ziemi. No cóż…
Ale czy takie drobiazgi mogły nam popsuć nastrój i być dla nas przeszkodą w zdobywaniu świata..? Przeciwnie nawet..! Po pierwszym szoku jaki przeżyliśmy na widok tego wehikułu, już po chwili zaczęło się nam to podobać. Bo w końcu ileż to mamy przed sobą tej jazdy..? Raptem z kilkanaście kilometrów, czy jest więc o co kruszyć kopie..? W dodatku, już na samą myśl o wyprawie w takich warunkach czuliśmy przemiły dreszczyk emocji. Szykowała się nam przecież dość oryginalna jazda. Oby tylko nie padało. Wyruszyliśmy…
Pomyśleliście sobie zapewne, iż skoro ten nasz przedziwny pojazd z dumnego niegdyś mikrobusu przeistoczył się z czasem, wskutek dość długiej (i z pewnością intensywnej!) jego eksploatacji, w samochód terenowy, to być może właśnie tak nasz kierowca będzie nim powoził. Że wyruszymy zaraz w bezdroża Afryki, po dziurach, koleinach i wertepach niemalże jak na jakimś Safari, ale nic z tych rzeczy. Owszem, trzęsło nami niezgorzej, twarde i niemiłosiernie brudne siedzenia dawały nam się nieźle we znaki, ale sama jazda na szczęście do najszybszych nie należała. Przeciwnie, wlokło się "to-to" okropnie, kopcąc strasznie z rury wydechowej (co on tam wlewał do tego baku?), ale przynajmniej dzięki takiemu tempu jazdy mogliśmy się chociaż dokładniej mijanym krajobrazom poprzyglądać.
I cóż takiego ciekawego widzieliśmy zza "szyb" (czyli zza tego czegoś, czego tam nie było) naszego samochodu..? No, Banjul widzieliśmy, ot co… A po wyjeździe poza miasto, jedynie zarośla i chaszcze, spoza których raz po raz dostrzegaliśmy jakieś stare chaty i budy oraz prześwitującą gdzieniegdzie powierzchnię rzeki, bowiem jechaliśmy przecież wzdłuż jej południowego brzegu. Sama stolica zaś, no niestety, nie prezentowała się zbyt okazale. Zatłoczone i wąskie ulice, wszędobylskie śmieci walające się dosłownie pod nogami przechodniów, w większości miejsc brak utwardzonych jezdni i chodników oraz budynki, które albo swój najlepszy okres miały już bardzo dawno poza sobą, albo po prostu niezasługujące na miano miejskiej, a tym bardziej stołecznej, architektury. Jednakże, dam sobie spokój ze szczegółowszymi (istnieje w ogóle taki wyraz?) opisami. Bo mi po prostu nie wypada. Niech wam zatem wystarczy te kilka zdań, które powyżej napisałem…
Po niecałej godzinie zajechaliśmy na miejsce. Na "miejsce", czyli na niezbyt rozległą plażę, przy której niestety nie było… ani jednej łódeczki ani motorówki..! A zatem, co jest..? Czyżby miała się dopiero po nas zjawić..? A może, mówiąc ironicznie, przyjechaliśmy zbyt wcześnie..? Wypytaliśmy więc szybko o to naszego kierowcę, ale on jedynie stał bezradnie i dokładnie tak samo jak my zupełnie zdezorientowany rozglądał się dookoła. Widać było zresztą po nim, że jest naprawdę szczerze zdumiony tym co zobaczył (to znaczy, tym czego nie zobaczył - tej naszej obiecanej łódki) i dalsze nagabywanie go o to z pewnością sensu nie miało, bo cóż on w końcu mógł poradzić, zakładając, że w istocie o braku tejże motorówki nie był poinformowany..? Telefonów komórkowych przecież jeszcze wówczas nie było, zaś ewentualnych tam-tamów pod ręką także nie mieliśmy. Więc co robić..? Stać tak dalej, wgapiać się w nurt rzeki i czekać na łódkę jak na zbawienie, bo może jednak wkrótce nadpłynie, czy też wymyślić tak ad hoc coś zastępczego zamiast zwiedzania "kuntakintowej" wioseczki..? Na coś trzeba było się zdecydować…
Toteż po krótkiej naradzie postanowiliśmy – stajemy tutaj na popas, poczekamy jeszcze co nieco, bo może jednak owa wynajęta łódka się po nas zjawi, w międzyczasie zaś „wrzucimy coś na ruszt”, czerpiąc z zapasów, które dał nam na drogę nasz Kucharz. Bo co nam w końcu szkodzi urządzić sobie piknik w afrykańskim buszu nad brzegiem dużej rzeki, nieprawdaż..? Przecież to wspaniała przygoda..! Czegoż chcieć więcej od losu..? Owszem, nie udało nam się dotrzeć do ostatecznego celu naszej wyprawy - cóż, "trudno i darmo" – ale i tak jego namiastka jawiła się nam jak coś równie atrakcyjnego. Plaża (brudna wprawdzie), wokoło zieleń zarośli, majestatycznie płynąca rzeka, suchy prowiant, kilka piwek (a jakże!), świecące nad głową słoneczko… Istna laba przecież, czyż nie..?
Ot, brakowało jedynie ogniska. Zatem natychmiast przystąpiliśmy do jego organizowania. Nazbieraliśmy trochę suchych gałęzi (tak się nam wówczas wydawało - że suchych), ktoś miał przy sobie zapalniczkę, więc… No cóż… Aż wstyd się przyznać, ale wielokrotne, uporczywe oraz baaaaaardzo długotrwałe próby rozpalenia ognia niestety się nie powiodły. Wszystkie nasze wysiłki spełzły na niczym..! Eeeech, ale z nas Robinsonowie..! Wstyd i przysłowiowy "śmiech na sali". A „nasz” Kunta Kinte na pewno by sobie z tym poradził. Ot, co…
Ale i tak było rewelacyjnie..! Łódka się oczywiście w ogóle nie zjawiła, ale my nie mogliśmy narzekać na zepsute popołudnie. Byczyliśmy się bowiem na tym brzegu na całego, leniuchowaliśmy za wszystkie czasy, zaś naszemu kierowcy i tak było wszystko jedno. Bo czy siedzi bezczynnie z nami tutaj, na południowym brzegu, czy siedziałby ewentualnie sam w oczekiwaniu na nasz powrót z przeprawy, to cóż to dla niego za różnica, prawda? A może i nawet to dla niego lepiej, bo podczas naszej plażowej biesiady załapał się na całkiem obfity poczęstunek złożony z kiełbasek, kurczaka i jajek, które przytaszczyliśmy tu z sobą ze statku. Pytał wprawdzie z czego są te kiełbaski, czy aby czasem nie jest to wieprzowina (ze względów religijnych jeść mu tego nie było wolno), ale uspokoiliśmy go - to jak najbardziej drobiowe wytwory, zatem zażerał się nimi w równym stopniu co my, chociaż później na statku nasz Kucharz wybił nam to z głowy, uświadamiając nam, że to było ze świni i z niczego innego więcej..! No cóż… Tak więc zupełnie nieświadomie przywiedliśmy tego człowieka do grzechu, ale myślę, że jego Bóg mu wybaczy. I miejmy nadzieję, że nam przy okazji też...
Przesiedzieliśmy tak na tej plaży z dobre trzy, może nawet i cztery godziny, próbując początkowo eksplorować okoliczne chaszcze, włócząc się nieco po zaroślach, ale nasz miejscowy współtowarzysz podróży stanowczo nam tego odradził. Poinformował on nas bowiem, że można się w takich miejscach natknąć na węże lub na skorpiony, czy też inne paskudztwo czyhające w gęstwinie, tak więc czym prędzej daliśmy sobie z tym spokój, zaniechaliśmy naszych niezbyt mądrych projektów, trzymając się już tylko naszej plaży, a i nawet tutaj co i rusz rozglądaliśmy się niespokojnie dookoła, czy czasem jakoweś draństwo do nas nie podpełza. Skoro zatem rozsądniej było nie pchać się w pobliskie krzaki, to natychmiast przerzuciliśmy nasze zainteresowanie na rzekę - a może by się tak w niej wykąpać..?
Wyglądała ona bowiem całkiem zachęcająco. Ale po chwili ponownie zostaliśmy "sprowadzeni na ziemię" przez naszego czarnoskórego kierowcę, który oznajmił nam (już teraz ze śmiechem, bo widział naszą naiwność), że wprawdzie krokodyli tu nie ma (bo o to w pierwszej kolejności go wypytaliśmy), ale są inne, równie nieprzyjazne dla nas rzeczne "atrakcje", które bardzo skutecznie mogą nam popsuć przyjemność baraszkowania w tej wodzie - na przykład dość sporych rozmiarów… pijawki..! Co..??? Pijawki..? Brrr… O rety..! Jednakże nie za bardzo chcieliśmy mu w to uwierzyć, bo przecież… Tutaj pijawki..??? W płynącej, nawet i dość wartko wodzie..? Eeee taaam… Chyba coś przesadził…
Sprawdzać tego nikt z nas oczywiście nie chciał, bo może jednak..? Natychmiast też nabraliśmy do tejże rzeki stosownego respektu, ale i przy okazji nie odmówiliśmy sobie drobnej uwagi pod adresem naszego gospodarza, mówiąc mu; to jak tu w takim razie w ogóle można żyć..? Łazić po lasach, nie - kąpać się w rzece, nie - z pewnością nawet i w domach zdarzają się nieproszeni goście w postaci jakiejś niebezpiecznej gadziny - tak więc, jak tu żyć w spokoju..? I w ogóle co z sobą zrobić, jeśli tak elementarne rozrywki są wykluczone..? Ale on tylko śmiał się z nas szczerze, no bo w gruncie rzeczy co miał odpowiedzieć gromadce naiwniaków z dalekiego Lechistanu..? Że w takim razie kąpcie się do woli, jeśli wam trudno zrezygnować z takiej, niezbyt bezpiecznej rozrywki..? Powtórzył więc jedynie, że są tu nie tylko pijawki, ale i także "takie tam różne inne...", które z pewnością nam się nie spodobają, bo gryzą, kąsają, parzą a nawet i trują…
Oooo, no ten argument był zdecydowanie przekonywujący… Tak więc, rozłożyliśmy się jedynie na piachu w pobliżu brzegu, bacząc jednocześnie pilnie na to, czy przypadkiem nie usadawiamy się zbyt blisko kępek i placków trawy (bo przecież właśnie tam mógłby się ewentualnie czaić jakiś obślizgły wróg). Wymościliśmy sobie nawet wygodne legowiska z naszych ciuchów, kilku z nas obkopało się piaskiem jak w grajdołkach na naszych nadbałtyckich plażach i tak rozlokowani obserwowaliśmy ciekawie okolicę - pobliski busz, pływającą po powierzchni wody całą masę najprzeróżniejszego typu łódeczek oraz widoczną z dość daleka nadbrzeżną wioseczkę, niewielkie skupisko okrągłych chałup po drugiej stronie rzeki.
Nasz kierowca powiedział nam nawet, że o ile mu wiadomo, to jest to właśnie ta wieś, o którą nam chodziło, cel naszej podróży - ale nam oczywiście nie za bardzo chciało się w to uwierzyć. "Eeee taaam, bajdurzy na pewno. Akurat..!" - tak pomyśleliśmy i rzeczywiście mieliśmy rację, bowiem później, już po powrocie na statek, zapytany przez nas o to Agent zdecydowanie nasze wątpliwości potwierdził. Według jego słów nie mogło to być to miejsce, bowiem owa wioska leży w dość znacznej odległości od brzegu rzeki. Ale jeszcze tam, na tej plaży, i tak przyglądaliśmy się tej gromadce chatek z wielkim zainteresowaniem. Wgapialiśmy się więc w nią ciekawie, żuliśmy dobra z naszego dość obfitego prowiantu, popijaliśmy je piwkiem (choć ciepłym niestety, ale to nic) i leniuchooowaliśmy… Ale cóż, nadeszła w końcu pora powrotu…

Tak więc koniec naszej biesiadki nad piękną i dziką rzeką „Kamby Bolongo”, czas najwyższy wracać już na statek…
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020