Geoblog.pl    louis    Podróże    Rejs po Zachodniej Afryce    Gambia - Banjul-2
Zwiń mapę
2018
04
gru

Gambia - Banjul-2

 
Gambia
Gambia, Banjul
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 183 km
 
Zatem wracamy…

Zwlekliśmy się więc z naszych wygodnych legowisk, otrzepaliśmy dokładnie z piachu nasze ciuchy i siebie samych, patrząc przy okazji z niepokojem czy też czasem nie przypętały się do nas jakieś wredne skorpiony, o których wspominał nasz gospodarz, a potem spakowawszy uprzednio wszelkie śmieci, które z sobą mieliśmy do plastikowej torebki, rozsiedliśmy się na fotelikach w naszym rozkosznym wehikule.
Obserwujący nas w tym czasie nasz kierowca zdziwił się nieco, że aż tak skrupulatnie zbieramy po sobie wszelkie odpadki - butelki po piwach, pakunkowe papiery i torebki, poobgryzane kości czy nawet skorupki jajek - ale odburknęliśmy mu tylko (przyznaję, że niezbyt grzecznie, to prawda), oczywiście standardowo; „… że gdyby tak wszyscy śmiecili, to…” albo „… że jakby tak każdy po sobie posprzątał, to…”, itd. No, wiadomo co… I tu niestety dodaliśmy coś niecoś o wyglądzie Banjulu… Ech, bodaj byśmy raczej ugryźli się w język, bo przecież w tym momencie to raczej nie wypadało, czyż nie..? No bo co, ekolodzy się nagle znaleźli i poprawiacze świata, pouczający tubylców czego robić nie należy..? Nasz kierowca jednakże wzruszył jedynie ramionami, niczego z naszych słów nie komentował i pokiwał znacząco głową (nie wiedzieliśmy jednak, czy była to dezaprobata, czy też może uznanie lub podziw). Jedziemy…
No i ruszyliśmy. Początkowo jechaliśmy "normalnie" (czyli bardzo wolno i niezwykle „kopcąco”), ale po około 20-30 minutach, kiedy już wjechaliśmy z powrotem na główną drogę prowadzącą do stolicy, nasz mikrobusik zaczął nagle najpierw się krztusić, potem kaszleć, a na koniec szarpnął dość gwałtownie… i „dup”... Stanął..! Ot, po prostu, stanął… No cóż, awaria… I całe szczęście, że zdarzyło się to akurat tutaj, na dość ruchliwej szosie, a nie na przykład gdzieś na uboczu czy na bezdrożach, bo tu w razie czego możemy liczyć jeszcze na jakiś ewentualny powrót autostopem, gdyby się – nie daj Boże..! – okazało, że nasz pojazd do dalszej jazdy nie będzie się już dzisiaj nadawał. Póki co jednak, kierowca wyskoczył zza kółka, otworzył maskę swego wehikułu i po niedługich oględzinach oznajmił nam, że on to naprawi – "no problem", ale potrzebuje na to niestety co najmniej z pół godzinki. Nooo dobre sobie, "co najmniej"..!?
Ale cóż mogliśmy poradzić..? Należało czekać i tyle. Jeden z naszych załogantów, Mechanik, zajrzał kierowcy przez ramię do środka otwartej karoserii, ale złapał się jedynie za głowę na widok tego co tam wewnątrz zobaczył. Początkowo bowiem chciał nawet „zakasać rękawy” i spróbować pomóc temu człowiekowi w niezbędnej naprawie, ale zaraz po owej lustracji zrezygnował z tego zamiaru, wyjaśniając, że w takich rozklekotanych "bebechach" to mu się grzebać nie chce. To woli już, w razie czego, polować na jakąś "okazję" do Banjulu. No cóż, nawet nie byliśmy tym specjalnie zdziwieni, bo w końcu po co wyręczać gościa w tej niesamowicie brudnej babraninie? A niech się męczy sam! Przecież już nam zameldował, że doskonale wie co jego pojazdowi dolega, toteż mając doświadczenie w takiej robocie niech reperuje co trzeba sam, a my tymczasem…
No właśnie. A my co, tymczasem? Co tu robić, żeby się przypadkiem nie zanudzić? Nie pozostało nam więc nic innego, jak tylko, tak dla zabicia czasu, rozejrzeć się po okolicy, w której nam tak nagle przyszło się znaleźć. Rozpełzliśmy się więc po pobliskich wertepach na przymusowy spacer. Na szczęście nie było to całkowite pustkowie lecz - wprawdzie dość rzadko ale jednak - teren zabudowany, toteż było chociaż na czym "zawiesić oko" oraz rozejrzeć się nieco. Bo, a może..?
I nagle, jest..! Bingo..! Tuż przy drodze, jakieś niespełna sto metrów od naszego mikrobusu natknęliśmy się na nawet całkiem przyzwoicie wyglądający… bar..! (W muzułmańskim kraju??? – dziwiliśmy się – Ale jednak on tam był..!!!!) Otóż to, drodzy panowie rodacy! Czego nam więcej potrzeba do skutecznego zabijania czasu? Tak więc, jeśli nasz wehikuł już koniecznie musiał się gdzieś popsuć, to trzeba przyznać, że już lepszego miejsca wybrać sobie nie mógł, ot co! Jesteśmy więc uratowani! No i wyobraźcie sobie, że rozpoczęliśmy to nasze "zabijanie czasu" od zdecydowanie najwyższego "C", niestety. Niestety dla niektórych z nas, po powrocie na statek, ale o tym za chwilę…
W owym barze bowiem chcieliśmy się jedynie napić jakiegoś piwa, ale okazało się, że takowego napoju w tym lokaliku w ogóle się nie uświadczy. Są za to inne napitki, gdybyśmy chcieli, na przykład whisky i w dodatku nawet dość tanie (a swoją drogą – powtórzę jeszcze raz – to niezwykle ciekawe, zważywszy na fakt, w jakim kraju przecież jesteśmy – tutaj wódka, w przydrożnym barze?!) No cóż, bracia rodacy - "na bezrybiu…" No bo, skoro nie ma piwa, to może… po szklaneczce..? A jak..! A co..? A co nam szkodzi..? A może jednak… po drugiej szklaneczce, skoro ta pierwsza tak gładko weszła..? A jak..! A co..? A co nam szkodzi..? No to może… po trzeciej szklaneczce, skoro ta druga też weszła, wprawdzie już mniej gładko, ale jednak weszła..? A jak..! A co..? A… up… co… up… nam… up szkooodzi… up..? No to może, skoro…
No i się stało… Jak się możecie domyślać, zrobiło się po chwili dość wesoło. Ja jednak (na szczęście!) - i mogę to z całą odpowiedzialnością powiedzieć, a mi przecież wierzyć możecie (a jużci!) - z ilością trunku nie przedobrzyłem i byłem jak najbardziej "do rzeczy". Poprzestałem bowiem na zaledwie jednej, właśnie tej początkowej szklaneczce (a i nawet jej nie dopiłem), podobnie dwaj inni moi koledzy, ale reszta..? O tak, zdecydowanie "dali czadu"… A na domiar złego doszło jeszcze między nami do dość ostrej wymiany zdań i to z powodu, który w ówczesnym naszym położeniu był - ze wszystkich aktualnie możliwych - akurat najmniej pożądanym.
Mianowicie, w trakcie trwania tej wspomnianej "czwartej szklaneczki" (a może już i piątej, nie pamiętam albo zgubiłem rachubę) odszukał nas w owym barze nasz kierowca, bowiem w międzyczasie zdążył już zreperować swój pojazd i chcąc jechać dalej zorientował się nagle, że jego "ładunek" gdzieś zniknął. Domyślił się rzecz jasna od razu, gdzie powinien najpierw skierować swe kroki w swoich poszukiwaniach, no i bez trudu natknął się na nasz lokal, wchodząc do niego akurat w momencie najlepszej "zabawy" naszych mocno już podchmielonych kolegów. Krzyki, wrzaski, a nawet; "Góralu czy ci nie żal…", itd. Że też prowadzący ową knajpę na to pozwolili..!
Na widok naszego kierowcy szybko poderwaliśmy się z krzeseł, ażeby gnać do samochodu, ale nasi współzałoganci byli już pod tak "dobrą datą", że za nic w świecie ruszyć się stamtąd nie chcieli..! No masz ci los..! Nie do wiary. Zaprezentowali nagle typowy pijacki upór; "nie i już..!" Kiedy więc ponaglaliśmy ich, próbując im to wyperswadować, bo przecież pozostawanie tam było zupełnie pozbawione sensu – bo to wszakże aż nazbyt jasne, czyż nie..? - to dochodziło między nami jedynie do utarczek słownych (po chwili to i nawet na bardzo wysokim tonie), bo z namówieniem ich na natychmiastowy powrót do samochodu nic wskórać nie mogliśmy. "No i co teraz, do jasnej cholery..!? Idziecie czy nie..?!"
No i właśnie w tym momencie doszło do najgorszego - jeden z owych biboszy, nie znajdując już zupełnie miary w swoim zachowaniu, rozdarł się nagle na cały głos, wykrzykując takie to mniej więcej słowa (dokładnie już ich nie pamiętam, jednakże ich kontekst jak najbardziej tak): "A weźcie wy się od nas odpier… ! Lepiej siadajcie i pijcie dalej, a Tobi niech poczeka…" - i wskazał niedbałym gestem na kierowcę. A potem dodał jeszcze kilka dosadniejszych słów, w tym – o zgrozo! – również i takie, które dotyczyły koloru jego skóry. Na domiar złego jeszcze, wykrzykiwał to wszystko z dobrze widocznym podekscytowaniem i wyraźnie malującymi się na jego pijackim obliczu złymi emocjami. Ufff…
Facet na owe słowa aż drgnął, bo pomimo, że nasza rozmowa odbywała się w obcym jemu języku, to i tak z łatwością wyłowił z jego wrzasku to co trzeba i zrozumiał doskonale całą gestykulację, którą przy tej okazji nasz dzielny rodak był łaskaw zaprezentować. Zresztą najlepszym tego dowodem był fakt, iż natychmiast obrócił się na pięcie, wyszedł na zewnątrz i skierował się do swego mikrobusu. My zaś rzecz jasna natychmiast wyskoczyliśmy za nim, przedtem jednak zrugaliśmy potężnie naszych współzałogantów-biesiadników za owe słowa i za ich żałosne zachowanie. Ci jednakże, zamiast "położyć uszy po sobie", odwzajemnili się nam… kolejną porcją swoich "argumentów" - a zatem znowu krzyki, kłótnia i niestety wyzwiska. Aż się personel tegoż lokalu... pokładał ze śmiechu (tak, tak!)… No cóż…
Dogoniliśmy naszego kierowcę i zaczęliśmy go przepraszać gorąco za niestosowne zachowanie naszych kolegów, ale on się tylko uśmiechnął, powiedział; "no problem" i wyjaśnił, że nie ma do nas absolutnie żadnych pretensji, że rozumie całą sytuację w jakiej się znaleźliśmy bez naszej winy, ale niestety na tamtego krzykacza zamierza się poskarżyć Agentowi. "Bo chyba jednak przesadził, nieprawdaż..?" "Oj tak - prawdaż, prawdaż, Panie Kierowco, ale… czy to aby konieczne?" A zresztą, po co my w ogóle tego pijusa bronimy..? Przecież nam też przy tej okazji "niewąsko nawrzucał". Podobnie jak i jego kompani... Eeeech…
Doszliśmy do samochodu i kiedy już wsiedliśmy, usłyszeliśmy nagle za sobą głośne wołanie, a po chwili zdyszane oddechy naszych współtowarzyszy podróży. Biegli do mikrobusu wymachując intensywnie rękoma, sapali zaś jak stado hipopotamów, nic dziwnego zresztą, bowiem w takim stanie taki wysiłek..? Około stu metrów panicznego biegu..? W tak gorącym klimacie w dodatku…?
Odwróciliśmy się na dźwięk tych wszystkich hałasów i obserwowaliśmy ich dramatyczną walkę z dystansem. No proszę, to jednak się zdecydowali wracać..? Ochłonęli już..? Zreflektowali się w porę, czy też po prostu jedynie zorientowali się, iż w takiej sytuacji będą zmuszeni wracać na statek sami (a może i nawet dygać piechotą), bo przecież ich transport im ucieknie..? Nieważne już co nimi w tym momencie kierowało, ale najważniejsze było to, iż ten najbardziej podpadnięty krzykacz, ten, który raczył naszego kierowcę obrazić, pozwalając sobie wobec niego na pogardliwe gesty i słowa, po dopadnięciu samochodu (dosłownie "z jęzorem do ziemi", bo aż tak był tym biegiem zmęczony) natychmiast tegoż człowieka… przeprosił..! No, po prostu, przeprosił..!
Owe przeprosiny jednak wyglądały tak przekomicznie, że aż godzi się napisać o nich kilka zdań dla zobrazowania tego wydarzenia. Na ów widok w jednej chwili wybuchliśmy gromkim śmiechem. Nasz koleś bowiem znał angielski w stopniu, że się tak wyrażę, duuużo, duuużo mniejszym niż "ledwo wystarczającym". A tak właściwie, to znał w tym języku co najwyżej kilka wyrazów (serio, i raczej nic w tym dziwnego, bo w owych latach wśród polskich marynarzy było z tym naprawdę bardzo źle) i to jeszcze, jak na złość, w jego "personalnym słowniczku" brakowało akurat słowa w tej sytuacji najbardziej stosownego, mianowicie; "sorry" (!). Nooo, nie znał i już..! Tabula raza na całego… Ot, co…
Tak więc, sklecając jakoś te swoje przeprosiny (a jednocześnie mocno już chwiejąc się na swych dzielnych marynarskich nogach), wyszukał gdzieś w zakamarkach swojego umysłu dwa słówka, których (na całe szczęście!) jeszcze nie zdążył zapomnieć, a które w tej sytuacji ułożyły mu się nawet w całkiem logiczne i sensowne zdanie. Mianowicie, wyszeptał (już nie krzyczał, bo po tym biegu nie miał już sił - dyszał jedynie) w kierunku naszego kierowcy; "you, good" (!), a zaraz potem… rzucił mu się na szyję (sic!), powtórzył te swoje "you, good, you" (sic! sic!) a na koniec… pocałował go w czoło (sic! sic! sic!) na znak przeprosin..! O rany..! Co za błazenada! Niemalże tarzaliśmy się po ziemi ze śmiechu i to razem z naszym gospodarzem… Eeech, ta nasza dziwaczna słowiańska natura..! Czy zawsze wszystko musimy robić niestandardowo..? Ale chociaż dobre i to, prawda..? Choć ja osobiście wolałbym jednak określić ten moment jako przysłowiowe „łaski bez”… Bowiem tamtego chamstwa nijak i niczym jednak wytłumaczyć – moim zdaniem przynajmniej – się nie da. Bo teraz chłop był w potrzebie, więc w swym własnym interesie przepraszał, ale innym razem oczywiście zachowa się podobnie, skoro było go na to w tejże knajpie stać, czyż nie..? Bo zazwyczaj zawsze jest tak, że „ten typ już tak ma…” Ot, co…
Już w komplecie więc wyruszyliśmy w powrotną drogę na statek… A teraz mam do was pewne pytanie; "czy jesteście może w stanie wyobrazić sobie „pędzący” po ulicach zdezelowany mikrobus bez dachu, z którego rozlegają się na całe miasto pijackie śpiewy (tak!!!) – i to w kraju w zdecydowanej swej większości muzułmańskim..???!!! Jeżeli nie, to teraz już mogę wam podpowiedzieć, że obraz takowego wydarzenia jest jak najbardziej możliwy. Bo po prostu zaistniało ono w rzeczywistości. Ot, co…
Jechał więc sobie taki "wesoły mikrobusik" poprzez ulice gambijskiej stolicy, w którymż to kilku dzielnych marynarzy z dalekiego Lechistanu powracało na swój statek po udanej/nieudanej* (* niepotrzebne skreślić) wycieczce do afrykańskiej wioski. Wzbudzał on sobą, co jest oczywiście zrozumiałe, spore zainteresowanie przechodniów, jednakże, co trzeba z całą mocą podkreślić, nie widziało się żadnych oznak gniewu ani nieprzychylnych lub wrogich spojrzeń w jego (czyli w naszym) kierunku a jedynie… oznaki wesołości na jego, niecodzienny tu przecież widok.
Ależ to była jazda..! Podczas niej jeden z tych bardziej podchmielonych, to nawet próbował wyłazić przez ten brakujący dach oraz otwór pomiędzy metalowymi kikutami na widok pewnej tutejszej długonogiej piękności przemykającej gdzieś pod ścianami domów. Rzuciliśmy się wtedy oczywiście hurmem na niego, ażeby go od tego zamiaru powstrzymać, bo to przecież nigdy nic nie wiadomo - w pijackim rozochoceniu już nie raz najprzeróżniejsze głupie pomysły doczekiwały się swojej realizacji. Zatem, pewni być nie mogliśmy, zwłaszcza że ów kawalarz miał już… obie nogi poza wnętrzem samochodu..! No tego by nam jeszcze brakowało, żeby któryś z wycieczkowiczów powrócił na statek połamany..! Ależ by mogła wyniknąć z tego afera..! O "zwykłym" w tej sytuacji potencjalnym osobistym dramacie tego człowieka, to już nawet nie wspomnę. Ufff…
W miarę zbliżania się do portu śpiewy jednak stopniowo cichły, rozbuchany temperament nieco się powściągał, zaś na widok statku, kiedy już podjeżdżaliśmy pod jego trap, w mikrobusiku było już cichutko "jak makiem zasiał". Bohaterowie tegoż popołudnia rzucali już jedynie niespokojne spojrzenia po statkowych pokładach, wypatrując "zagrożenia" - czyli krótko mówiąc, ciekawych spojrzeń okrętowej "generalicji", która mogłaby im za ich obecny stan zagwarantować dodatkowe roboty lub ewentualną wizytę "na kapitańskim dywaniku". No i jak się łatwo można domyślić, nasz powrót nie pozostał niezauważony, tak samo zresztą jak i stan niektórych uczestników tejże wycieczki.
Kary się więc posypały, jednakże wyjaśniam od razu; mnie się całkowicie upiekło. Miałem wprawdzie na swoim koncie dwa wypite nad dzikim brzegiem Kamby Bolongo piwa i jedną niepełną szklaneczkę "skacza" w przydrożnym barze, jednak w porównaniu z "bohaterami" naszej wyprawy wypadałem bardzo blado. Nikt z Szefów nawet nie chciał się mną zainteresować..! Natomiast tymi trzema miglancami, jak najbardziej..! Dostało im się nieźle "po uszach", reprymenda goniła reprymendę, a na koniec przypadły im jeszcze w udziale dodatkowe prace w maszynowni i na pokładzie.
Jeśli natomiast chodzi o ów rasistowski wybryk jednego z naszych marynarzy, to nie doczekał się on swego dalszego ciągu. Bowiem najprawdopodobniej kierowca w ogóle o tym Agentowi nie wspomniał lub też zgłosiwszy mu to jednak, z kolei Agent nie powtórzył tego Kapitanowi i w tenże sposób wszystko "rozeszło się po kościach"…

Wkrótce opuściliśmy Banjul, kierując się do następnego portu… Do Freetown, stolicy Sierra Leone…
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020