Geoblog.pl    louis    Podróże    Rejs po Zachodniej Afryce    Sierra Leone - Freetown-1
Zwiń mapę
2018
04
gru

Sierra Leone - Freetown-1

 
Sierra Leone
Sierra Leone, Freetown
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 844 km
 
FREETOWN - Sierra Leone - Lipiec 1986

Miasto Freetown, cóż to w ogóle takiego jest..? Ano, to oczywiście stolica kraju, do którego właśnie przybyliśmy, Sierra Leone. Państwo to jest bardzo biedne, plasuje się niemalże na samym końcu listy wszystkich państw świata pod względem jakości życia ich mieszkańców, nawet pomimo faktu, że Sierra Leone jest jednak krainą całkiem zasobną. Posiada w sumie dość sporo różnorakich bogactw naturalnych, co z tego jednakże, skoro wszelkie kopalnie, zakłady przetwarzania wydobytych kopalin oraz „kanały” ich wysyłki w świat są i tak w obcych rękach, głównie angielskich, francuskich i amerykańskich..? Przeciętny obywatel tego kraju nie ma więc z tego prawie nic, nieomal wszystkie zyski transferowane są zagranicę, zaś na miejscu pozostaje już tylko same ubóstwo, a częstokroć nawet i głód.
Owszem, powszechnie znanym faktem jest, że gdyby kraj Sierra Leone pozostawić samemu sobie, bez tego „drenażu” jego zasobów przez obce potęgi gospodarcze, to on i tak zupełnie nie potrafiłby zrobić z tego jakiegokolwiek użytku, bo tutejsze społeczeństwo jest ku temu po prostu... ot, nazwijmy to eufemistycznie „niezbyt dobrze wyedukowane oraz o raczej niskim poziomie ogólnego wykwalifikowania – zarówno pod względem umiejętności pracy, jak i też rozwoju intelektualnego”.
A kiedy porzucimy w tych określeniach jakiekolwiek zamykające w sobie te sprytne eufemizmy cudzysłowy, to należałoby napisać wprost, iż Sierra Leone jest państwem wręcz przeraźliwie zacofanym, bez żadnych optymistycznych perspektyw na przyszłość, choć jednocześnie tę nędzę tutejszych mieszkańców niekoniecznie można by nazywać „biedą na własne życzenie”, bowiem tubylcy nigdy z jakiegoś powodu (tak jak w innych krajach tego rejonu) z biegiem czasu nie biednieli, bo oni takimi byli zawsze, więc „cofnąć się w rozwoju” po prostu nie mieli z czego. Bo tu dostatku, nawet tego „względnego”, przenigdy nie było, zaś tzw. „państwowość” oraz wytyczone granice tegoż kraju powstały tu raczej bardziej wskutek... „kaprysu” niegdysiejszych kolonialistów, aniżeli z powszechnej woli tuziemców.
Czyli co, można by rzec, iż... „niezłe ziółko” z tego Sierra Leone, czyż nie..? No cóż, po części tak, jako że wskutek tego „niedorozwoju” z biegiem lat ukształtowało się tu społeczeństwo jedynie roszczeniowe, żyjące z dnia na dzień, niejako „w rytm przyrody” (cokolwiek by się za tym pojęciem nie kryło), z tzw. „moralnym kręgosłupem” na poziomie... (ufff, nawet mi tu odpowiednie słowa trudno dobrać – napiszę więc: „bardziej niż niskim”), a jeszcze na dokładkę bardzo przybyszom nieprzychylne, wręcz wrogie.
A taki stosunek odczuwa się już od samego początku, czyli od zwyczajowej Wejściowej Odprawy, wiadomo. Panowie urzędnicy schodzą się na statek wręcz masowo, a każdy z nich – co oczywiste, a jakże – od razu żąda czegoś, „co mu się słusznie należy”. Ot, akurat w tym niczego nowego już dla was nie ma, bo przecież to zjawisko już dobrze znacie, więc rozwijać tego tematu nie będę. Pod tym względem jest bowiem niemal wszędzie w Zachodniej Afryce tak samo, od Mauretanii aż po samą Angolę, toteż jakichś dodatkowych szczegółów już wam nie potrzeba, wszak wiecie w czym rzecz.
Ale o pewnej specyfice tej Odprawy – czyli jakby takiej „sierraleońskiej specialitie a la carte” – jednak wspomnieć muszę, bo akurat to jest tematem wprost przeciekawym, więc w żadnym razie pominąć go nie powinienem. Chodzi tu mianowicie o zachowanie się naszego Agenta. To, że był on po prostu bezczelnym draniem, jest oczywistością, ale to i tak jednak... za mało powiedziane!
Ot, poniżej opiszę pokrótce jeden taki przykładowy epizodzik z jego udziałem, a wy na tej podstawie już sobie sami dobierzcie odpowiednie słowa na określenie jego zachowania – czy było to „zaledwie” zwykłe draństwo, czy może jednak już... „pełnokrwisty bandytyzm”. Ale i jednocześnie zaznaczam – aby było jeszcze ciekawiej – że to w wypadku prawie wszystkich agentów w tym porcie... jest normą! Tak, poniższy przypadek wcale nie jest jakimś dziwacznym wyjątkiem, bowiem z opowieści załóg innych statków, które również miały „przyjemność” do Freetown zawitać, wynika, iż jest to tam po prostu ponurym zwyczajem.
Zapewne jeszcze pamiętacie o tym, że niegdyś – czyli w czasach, kiedy jeszcze nie istniała telefonia komórkowa – najpowszechniejszą formą komunikacji „na odległość” była najzwyklejsza korespondencja listowa. Pisało się listy i je na odpowiedni adres do żądanej osoby wysyłało, oczywista rzecz. Tyle że akurat z tym bywało tak, że najprawdopodobniej nie wszystkie „szczury lądowe” orientowały się, jak to się w ogóle odbywało w wypadku marynarzy.
Toteż tym nieuświadomionym wyjaśniam, że taką najbardziej naturalną „skrzynką kontaktową” dla statkowych załóg, czymś w rodzaju lądowego Post Restante dla kogoś, kto akurat żadnym pewnym adresem przez jakiś czas nie dysponuje, było zawsze biuro Agencji w tym porcie, do którego statek zawijał. Rodziny marynarzy wysyłały więc listy właśnie na adresy lokalnych Agentów, którzy je przed przyjściem statku zbierali, aby je potem wszystkie podczas Wejściowej Odprawy wręczać Kapitanowi. Co jednak w tym wszystkim najważniejsze, o czym powinniście wiedzieć w pierwszej kolejności, to to, że taka usługa nie była ze strony Agencji żadną łaską, ale obowiązkiem, jako że zajmowała ona dość poczesne miejsce w ogólnych kosztach agencyjnej obsługi statku. Krótko mówiąc, ta usługa też była przez Armatora opłacana, a częstokroć nawet i dosyć sowicie. Agent więc za darmo tych listów na statek nie przynosił.
No tak, wszystko jasne, tylko że akurat w tak dzikim kraju, jakim jest „to całe” Sierra Leone, naszemu Agentowi to nie wystarczało, więc jeszcze dodatkowo próbował on za doręczenie tych listów wyłudzić od Kapitana jakiś bakszysz, co oczywiście samo w sobie już było tym przysłowiowym bezczelnym „rozbojem w biały dzień”, nawet jeszcze nie wspominając o tym, co nastąpiło później. Bo akurat to ja osobiście nazwałbym już zwykłym pospolitym bandytyzmem.
Było bowiem tak: ten zachowujący się jak jakiś Najjaśniejszy Pan Agent (choć akurat w tym wypadku, z uwagi na karnację jego skóry, dość trudno byłoby go jednak nazywać „jasnym”, a już tym bardziej nie „najjaśniejszym”) najpierw bezczelnie zażądał od naszego Starego dodatkowej opłaty za przyniesienie na statek tych listów dla załogi, a kiedy spotkał się z jego odmową (w tej sytuacji przecież jak najbardziej oczywistą, niepodlegającą żadnej dyskusji), to natychmiast oznajmił, że w takim razie tych listów nie da mu w ogóle. Ot, jeżeli niczego do łapy nie dostanie, to listów nie odda – proste jak drut.
A że to, czego teraz żąda, jest nie tylko że bezczelne, ale i nawet nielegalne – bo przecież za tę usługę Armator już i tak jego Agencji zapłacił, więc usługa w świetle prawa wykonana być musi – no to co?! Co go to w ogóle obchodzi..?! „Captain, dawaj mi bakszysz, bo listów nie dostaniesz – i tyle!” Cóż więc na takowe dictum mógł nasz Stary odpowiedzieć? Ot, mógł się co najwyżej solidnie na tego „bezczela” wkurzyć, co oczywiście natychmiast nastąpiło, ale to i tak żadnego pożądanego skutku nie odniosło, bo ten drań wciąż pozostawał niewzruszony. Listów nie odda, i już! Chyba że jednak Stary się złamie i da mu wreszcie coś do jego prywatnej kieszeni, bo jak nie, to... Wiadomo.
W tym momencie ten Agencina – chyba „dla wzmocnienia efektu” tegoż szantażu, żeby ich widokiem jeszcze bardziej Kapitana poszczuć! – wyciągnął ze swej torby plik listów dla naszej załogi, których „tak na oko” było ze 20-25 sztuk, a potem spokojnie je koło siebie na blacie stołu położył, rzecz jasna wciąż oczekując od Starego jego odpowiedzi. Ale ta odpowiedź nadal mogła być tylko jedna – nie. Z jakiej racji bowiem ten skur*ysyn żąda od niego w ogóle jakiejkolwiek łapówy, skoro doręczanie listów dla załóg statków, jeśli jest już opłacone, wszędzie na świecie jest dla Agencji zasr*nym psim obowiązkiem, a nie jakimś pretekstem do wyłudzania dodatkowej opłaty w formie najzwyklejszej łapówki!
No i właśnie dokładnie w tym duchu nasz Stary mu odpowiedział – że niczego mu za to nie da, bo to po prostu jest jego obowiązkiem. Ma zatem się więcej już przy swoich żądaniach nie upierać, tylko te listy mu oddawać, bo w przeciwnym razie do Armatora na niego naskarży, co z całą pewnością w przyszłości wiązać się będzie ze zmianą lokalnej Agencji – ot, krótko mówiąc, ich biuro straci poważnego klienta. Te słowa Kapitan wypowiadał tonem już dość podniesionym, czemu zresztą trudno się dziwić, bo w podobnej sytuacji chyba nikt nie byłby w stanie utrzymać swych nerwów na wodzy. Znalazłby się bowiem gdzieś taki cierpliwy, który by to wszystko dał radę wysłuchiwać ze spokojem..?!
Ale ten drań nie pozostał naszemu Kapitanowi dłużny, również na niego podnosząc głos, co z kolei też nie pozostało bez odzewu, bo ten mu czymś równie przykrym odparował, no to Agent znowu coś „wyszczekał”, Kapitan w rewanżu także... no i tak „od słowa do słowa”, aż zaczęła się autentyczna pyskówka. A ta awantura osiągnęła swe apogeum w momencie, kiedy ten drań Agent – w ramach udowodnienia, że jego groźby nie są gołosłowne – porwał raptem ze szczytu całej tej kupki leżących obok niego kopert jeden z listów i... zaczął go gwałtownie rozdzierać (sic!!!), głośno coś przy tym wykrzykując, a kiedy już na kawałeczki ten list podarł (dosłownie w drobny mak!), to całą ich garścią... rzucił Kapitanowi prosto w twarz!!!
O ho ho, niezły „gips”, nieprawdaż..? Chyba więc szykowała się zadyma na całego, bo nasz ówczesny Pryncypał – mimo że chłop bardzo fajny i przyzwoity – to jednak ten swój nieco porywczy charakterek miał, a który z całą pewnością na puszczenie płazem tej zniewagi mu nie pozwoli. I to nawet w obecności będących u nas jeszcze urzędników z Odprawy, którzy całej tej burdzie od samego jej początku się przyglądali, nota bene mając z niej całkiem niezły ubaw, jako że wprost nieustannie się z tego wszystkiego śmiali..! Trudno byłoby wprawdzie ustalić, po czyjej stronie w tym niespodziewanym konflikcie stali, ale zabawę mieli naprawdę przednią i wcale tego nie ukrywali. Akurat im było wesoło.
No cóż, ale naszemu Kapitanowi już na pewno nie, bo gdy tylko dostał tą garścią tych porozdzieranych kawałeczków listu po pysku, to od razu gwałtownie się ze swojego miejsca poderwał, mocno się poprzez blat stołu do przodu nachylił, oczywiście w kierunku siedzącego naprzeciwko Agenta, aby raptownie... porwać w swoje ręce cały ten pliczek leżących obok niego listów! Ale niestety ta próba okazała się sukcesem tylko połowicznym, bo Agent w porę się zorientował w czym rzecz, toteż zdążył on ze swoim „kontratakiem”, także raptownie po te listy sięgając, co w efekcie spowodowało taką sytuację, że przez kilka sekund obaj ci rozwścieczeni „aż do czerwoności” panowie z obu stron ten pliczek w swoich zaciśniętych dłoniach trzymali, siłując się z nim w taki sposób, ażeby swojemu rywalowi go z rąk skutecznie wyrwać!
Zatem w tamtej chwili wszystko już było jasne – kto kogo przechytrzy i kto okaże się silniejszy, bo przecież było to takie typowe... tzw. „przeciąganie liny”, absolutnie nic innego! Koniec końcem jednak stanęło na tym, że... ta „lina” pękła. To znaczy, wskutek tej „siłowanki” w rękach naszego Starego ostało się zaledwie kilka z tych listów (jakieś z 5-6 sztuk, ale w tym... również i ten do mnie!), całą resztę natomiast zagarnął z powrotem do siebie ten skur*ysyński Agencina, wrzucił je szybko do swojej torby, a jeden z nich... znowu na oczach wszystkich zaczął ze złością rozdzierać!
Ufff, teraz to wszyscy obecni wstrzymali dech (a zwłaszcza osoby ze strony statku, bo urzędnicy i tak nadal się śmiali), bo już tylko sam diabeł mógłby przewidzieć, jak się dalej ta heca potoczy. „Raptusowski” charakter naszego Starego mógł bowiem teraz spowodować jego niekontrolowany wybuch gniewu (oj, a on to potrafił..!), toteż w pełni tego świadomy Ochmistrz już go silnie za rękaw przytrzymywał (dyć bida by była niemożebna, gdyby on tego drania, nie daj Boże, uderzył..!), ale dokładnie w tym samym momencie do akcji wtrącili się, jedynie rechoczący dotychczas urzędnicy, którzy do dalszej eskalacji tej burdy już nie dopuścili. Na szczęście, ufff..!
Również i oni ze swoich miejsc nagle powstawali, ten gnojek szybko się za ich plecami schował, a zaraz potem podziękowali Kapitanowi za gościnę, czym prędzej się pożegnali i ze statku zeszli. Mieli już zresztą w swoich własnych torbach otrzymane wcześniej od Starego „compliments”, więc im i tak już było wszystko jedno, dłużej u nas przesiadywać już nie musieli, a swój nagły „odwrót” uczynili oczywiście tym chętniej, że zapewne uczestniczyć w jakiejś ewentualnej interwencji nie chcieli, kiedy by się okazało, że obaj panowie nawzajem aż tak mocno by się za łby wzięli, iż trzeba by ich było rozdzielać.

To tyle w tym odcinku… Zapraszam na kontynuację do odcinka drugiego…
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020