Odcinek drugi, zapraszam do lektury…
Zatem, po ich wyjściu na moment się u nas uciszyło, pył bitewny powoli opadał, ale wkrótce i tak poczynało się okazywać, że całkowitego spokoju jednak nie będzie. A cały szum rozpoczął się oczywiście od momentu wręczenia tych kilku wyrwanych Agentowi listów ich adresatom (przypominam, że szczęśliwym trafem mój był tam również, yeah!), bo o ile ci farciarze – których listy zostały w tej bitwie przez naszego Starego „odbite” – siedzieli cicho, w żadne protesty już się nie angażując, bo po prostu dostali to, co powinni, to z kolei ci poszkodowani już przymierzali się do poważnej zadymy. Trudno było oczywiście im odmówić racji, chociaż podczas swoich ataków na Kapitana chyba jednak co nieco przesadzali.
Owszem, na pewno mieli rację w tym, że skoro Agent wciąż jeszcze te listy u siebie miał – bo przecież definitywnie zniszczył tylko dwa z nich, na strzępy je rozdzierając – to jeszcze nic straconego, jako że nadal jest możliwość ich... „wykupu” (ciekawe tylko z czyjej kieszeni miałaby iść ta ewentualna łapówa..?) lub ich odzyskanie na drodze jakiejś potencjalnej skargi do Armatora. Dlaczegóżby zatem któregoś z tych sposobów się nie uczepić, jeśli jeszcze jakiekolwiek szanse są..? A to niby coś Kapitanowi z honoru „ubędzie”, jeżeli by tego drania jednak jeszcze raz o te listy przydusił – na przykład, oficjalnie grożąc mu jakąś skargą – albo... po prostu zapłacił mu tyle, ile zażądał..?!
Zgoda, tylko że na żaden z tych wariantów nasz Stary przystać jednak nie chciał, kategorycznie jakiekolwiek prośby o jego złamanie się w tej sprawie odrzucając! A moim skromnym zdaniem (nie tylko moim zresztą, ale wielu innych osób także) teraz to z kolei rację miał on – argumentując, że za żadne skarby świata o nic więcej już tego bezczela prosić nie będzie! Już i tak wystarczająco poważnie został przez niego poniżony, ażeby jeszcze dodatkowo na jakieś kolejne z jego strony obelgi się narażać! A poza tym, on osobiście i tak nie wierzy w to, że ten drań te listy dobrowolnie odda, więc nadal wchodzi w grę ta żądana przez niego łapówa, której jednak Stary na pewno mu nie zapłaci! Koniec tematu więc, bo on się przed takim – jak go wówczas nazwał – „czarnym padalcem” płaszczyć nie będzie. Ot, co...
Hmmm, no cóż. Z pozycji osoby niezainteresowanej (czyli na przykład mojej własnej, jako że mój liścik otrzymałem, więc reszta mnie już raczej obchodzić nie powinna) rzeczywiście trudno ocenić, czy nasz Stary postąpił słusznie, czy jednak zbytnio się honorem uniósł. Ja jednakże skłonny byłbym raczej przyznać rację właśnie jemu, a nie atakującym go oponentom – i to nawet wtedy, gdyby również i list do mnie został przez tegoż skurwiela podarty! No tak, ale akurat ja poszkodowany nie byłem, więc jakiekolwiek moje ewentualne opinie i tak zupełnie by się nie liczyły. Ot, bo tak po prostu w Czarnej Afryce jest, i już.
Zatem jakiekolwiek w tym względzie pretensje należałoby w pierwszej kolejności kierować... tylko i wyłącznie do siebie samego, ponieważ to są właśnie te tzw. „koszty własne” naszego niegdysiejszego wyboru zawodu. Chciało się iść na morze..? Chciało się świat zwiedzać..? To w takim razie, niestety, z wieloma takimi sprawami pogodzić się trzeba, bo innej rady po prostu nie ma. „Praw Afryki pan nie zmienisz, więc nie bądź pan głąb. Zapisałeś Jasiu..?” Czy może to jednak chodziło o Fizykę..? Eee taaam...
Moi drodzy, jak się jednak okazało, to wcale jeszcze nie był definitywny koniec tej sprawy, o nie. Nasz Agencina bowiem poczuł się tym wszystkim tak urażony (tak, ON – „czarny padalec” – był tym urażony!), że wkrótce... nasłał nam on na statek dodatkową celną kontrolę (sic!), którą przeprowadzały u nas jakieś dwa umundurowane bubki, którzy to funkcjonariusze zresztą już na samym wstępie bezceremonialnie Kapitanowi oznajmili, iż... są oni dobrymi znajomymi tego właśnie Agenta..! Powiedzieli o tym wcale o to nie pytani, tak sami z siebie, więc tylko jakiś totalny naiwniak mógłby sądzić, że było to jakimś przypadkiem, a nie zwykłym przeprowadzanym z pełną premedytacją aktem zemsty wobec naszego statku. Akurat co do tego nikt z nas nie miał ani cienia wątpliwości. Ot, całe Sierra Leone, i tyle.
No i cóż takiego ci dwaj dzielni panowie u nas znaleźli..? Ano, przede wszystkim zaczęli oni nam buszować po złożonych przez nas wcześniej celnych deklaracjach, doszukując się w nich wciąż jakichś nowych „rewelacji” – oczywiście takich, za które portowe władze (czyli oni sami, jasna rzecz) muszą statek... ukarać, ponieważ są w tych papierach jednak poważne uchybienia – ba, wręcz graniczne przestępstwa! A właśnie za to w ich kraju nakłada się wysokie kary grzywny.
Konkretnie chodziło im o jakieś nieścisłości w ilościach zadeklarowanych farb i kilku innych tzw. „materiałów rozchodowych” (mydła, proszki do prania, wszelakie chemiczne detergenty, itp.), które nota bene na każdym statku zdarzają się ZAWSZE, bowiem dokładnie i tak ich nikt nigdy nie wylicza. Ale oni i tak tę grzywnę na statek nałożyli (bo przecież właśnie z takim zamiarem tu przyszli, po nic innego!), jednocześnie sugerując, że oni... jednak od niej odstąpią (oczywiście, a jakże, wszak serce w sobie jeszcze mają..!), jeżeli Kapitan da im za to jakieś „compliments” z bundu! Tak, bo wtedy z całą pewnością o całej sprawie naszych „przestępstw granicznych” zapomną.
No cóż, innej rady nie było, bowiem w jakimkolwiek kraju Czarnej Afryki każde potencjalne „udry” z miejscowymi władzami mogą się bardzo źle skończyć – ba, w niektórych wypadkach nawet i... tragicznie, jeśli trafi się akurat na kogoś pozbawionego „poczucia humoru” lub w sposób oczywisty jakiegoś miejscowego notabla się obrazi! Tak, moi drodzy, już niejeden kapitan na własnej skórze się o tym przekonał, kiedy to upierając się przy jakiejś błahostce zbytnio uwierzył w siłę lokalnej praworządności, która w takich krajach, jak właśnie Sierra Leone, częstokroć bywa pojęciem jedynie czysto abstrakcyjnym. Tak, o więzienie tu naprawdę bardzo łatwo! A trafiali do niego nawet i Niemcy, i Francuzi, i przedstawicieli kilku innych europejskich nacji, jakżeż zatem można by liczyć na ewentualne łagodniejsze potraktowanie Polaka..?
Toteż Stary wcale z nimi nie dyskutował, tylko grzecznie pozwolił im zabrać z bundu to, co sobie zawinszowali, ale przy tej okazji... zaatakował ich jednak pytaniem o te nieszczęsne listy..! Oznajmił im bowiem, że skoro są oni „dobrymi znajomymi” tego Agenta, jak przecież sami się przedstawili, to zapewne mogą go też przekonać do tego, aby nam te listy jednak oddał, nieprawdaż? No bo teraz w pewnym sensie... już jesteśmy kwita, czyż nie..?
No tak, akurat to się zgadza – prawdaż, prawdaż i po stokroć prawdaż – tylko że... z tego co oni wiedzą, to ów Agencina te listy JUŻ zniszczył..! Tak więc te prośby są już niestety spóźnione, ale... – i tu obaj z wysoce bezczelnymi uśmieszkami na twarzach spojrzeli po sobie – „Captain, ale dzięki temu to przynajmniej będziesz wiedział na przyszłość… co następnym razem powinieneś zrobić, aby takich sytuacji uniknąć.” O, i właśnie tylko tyle (i aż tyle!) mu na jego propozycję odpowiedzieli, bo przecież oni wcale nie zamierzali iść mu na rękę, a jedynie „wycyckać” go na tyle, na ile się jeszcze dało. Ot, po prostu, całe Sierra Leone...
A jak wygląda samo Freetown – jego dumna stolica..? – zapytacie. Ha, skoro mnie o to pytacie, to odpowiem: ot, nie wiem! Nie mam najmniejszego pojęcia – i już!
Owszem, z samego ranka drugiego dnia naszego postoju wybrałem się tutaj na spacer (nie sam oczywiście, bo to byłoby samobójstwem, wyruszyliśmy we trójkę – Asystent Maszynowy, jeden ze Starszych Marynarzy i ja), ale kiedy tylko przestąpiliśmy bramę, wychodząc już z portu na zewnątrz, to natychmiast opadła nas tak liczna chmara najprzeróżniejszych „zaczepiaczy”, że dosłownie kroku w przód w tym tłumie zrobić nie mogliśmy. Dyć to było jak spotkanie ze sforą myśliwskich psów!
A to: „może taxi, Sirs?”, a to: „kupcie figurkę, bardzo tanio!”, a to: „change dollars?”, a to jeszcze coś innego – aż do zwariowania! Poza tym już od samego początku zachowywała się ta ciżba wobec nas dość obcesowo, niemal agresywnie, zupełnie bezceremonialnie łapiąc nas za koszulki, a nawet przytrzymując nam ręce i ze wszystkich stron na nas napierając..!
Zrozumiałym zatem jest, że od razu, już od samego wyjścia poza portową bramę, mieliśmy tej naszej wyprawy szczerze dość, a kiedy jeszcze... poczułem w kieszeni moich spodni jakąś buszującą dłoń (wszystkie kieszenie miałem puste, więc i tak gó...o by mi ten drań ukradł – ale przyjemne to oczywiście nie było!), to natychmiast zrobiłem gwałtowny „w tył zwrot”, a zaledwie sekundę później dokładnie to samo uczynili obaj moi koledzy. Tak więc koniec naszej „przechadzki po mieście”, bo w takich warunkach jakikolwiek spacer był po prostu niemożliwością. Wszak bić się z nimi nie będziemy, aby wszystkich tych natrętów od siebie odgonić, dlatego nasz natychmiastowy odwrót był w tej sytuacji rozwiązaniem jak najbardziej oczywistym, wręcz pożądanym! Ot, nic tu po nas – jeśli nie chcemy własnej skóry na szwank narażać.
O, i właśnie tyle „nazwiedzałem się” Sierra Leone i „naoglądałem” jego stolicy. Wielce pouczająca wycieczka, no nie? Mogę więc teraz wam z dumą zakomunikować, że już prawie dokładnie wiem, jak ona naprawdę wygląda – ot, na pewno jest „pełna ruchu i życia”, niezwykle ciekawa wszelkich „cywilizacyjnych nowości”, z którymi wręcz z obłędem w oczach stara się zaznajomić, więc za nic w świecie im nie popuści, osobiście dla mnie natomiast... no cóż, nadal pozostaje wielce tajemnicza, bo widzieć jej na własne oczy dane niestety mi nie było. Ale zapewne baaaardzo interesującą jest, skoro jej mieszkańcy właśnie takimi się przedstawiali. Ufff...
Na koniec tego rozdziału, mała ciekawostka. Otóż, moi drodzy, czy zdarzyło wam się kiedyś widzieć na własne oczy... murzyna-albinosa..? A ja miałem taką okazję właśnie tutaj, we Freetown, i to od razu dwóch jednocześnie. Obaj pracowali wtedy na naszym statku przy wyładunku jakiejś drobnicy, miałem więc dobrą sposobność przyjrzeć się im z bliska. Byli oni do siebie wręcz łudząco podobni, najprawdopodobniej byli więc braćmi, ale podczas swej pracy cały czas... jakby trzymali się na uboczu. Żaden inny robotnik ani razu do nich nie zagadał (długi czas i przez trzy kolejne dni się im przyglądałem, więc na pewno się nie mylę), oni sami zaś tym bardziej nikogo wokół siebie nie zaczepiali, widać więc było wyraźnie, że spotyka ich tu na co dzień jakiś swoistego rodzaju ostracyzm.
Jednakże akurat to specjalnie mnie nie zdziwiło, jako że w tym rejonie świata panują nawet i takie zwyczaje, iż niektóre plemiona po prostu... zabijają (!) te noworodki, które przyszły na świat jako albinosy, z całkowicie białą skórą (choć tak de facto jest ona raczej nieco różowawa, z taką naszą europejską bielą mając w istocie niewiele wspólnego), a w niektórych regionach tutejszego „interioru” takie niecne praktyki częstokroć odbywają się... jeszcze w czasach obecnych! Owszem, oficjalnie w tych krajach jest to przestępstwem, więc czynem prawnie ściganym, lecz tu prowincja żyje jeszcze swoim własnym, zupełnie odrębnym życiem, toteż owa mordercza tradycja ma się tu jeszcze całkiem dobrze.
Zatem obu tym „naszym” albinosom takiego tragicznego losu oszczędzono (bo zapewne urodzili się oni nie w jakiejś „zapadłej” wiosce, ale w środowisku miejskim), co jednak wcale nie znaczyło – a co ja sam na „załączonych obrazkach” przez długi czas widziałem – że nie byli oni przez swoich współplemieńców w jakiś sposób odrzucani, lub choćby tylko niezbyt akceptowani. O nie, wprost przeciwnie, i akurat to widać było bardzo wyraźnie – nikt z nimi nie przystawał, ani nawet się do nich nie odzywał. Czyli co, przypadek jakiś? Hm, a może jednak się mylę..? Wszak widziałem to tylko raz w moim życiu...
A zresztą, czy to aż tak istotne..? Eee tam, najważniejsze jest to, że... wreszcie z tego niegościnnego kraiku wyjeżdżamy! A kysz, maro nieczysta!
I dokąd teraz jedziemy..? Ha, to oczywiste, że do następnego portu naszej ówczesnej podróży, bo przecież właśnie tak zapowiadałem. Czyli, udajemy się do liberyjskiej Monrovii, na redzie której meldowaliśmy się już po zaledwie kilkunastu godzinach, jako że po wyjściu z Freetown mieliśmy do przebycia nie więcej niż dwieście morskich mil.
Zatem, „żabi skok” i... popróbujemy z kolei pozwiedzać Liberię, bo może tym razem powiedzie nam się jakaś wyprawa na miasto..? Ano, zobaczymy...
louis