Geoblog.pl    louis    Podróże    Rejs po Zachodniej Afryce    Liberia - Monrovia-1
Zwiń mapę
2018
04
gru

Liberia - Monrovia-1

 
Liberia
Liberia, Monrovia
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 1205 km
 
MONROVIA - Liberia - Lipiec 1986

No cóż, skoro w ostatnim „międzyrozdzialiku” już pozwoliłem sobie wspomnieć coś o zwiedzaniu Monrovii, zanim jeszcze w ogóle do niej dotarliśmy, to niechaj już tak będzie – że niniejszy rozdział właśnie od tego rozpocznę, od naszej kilkuosobowej wyprawy do miasta. Od razu bowiem ten temat „zaliczę”, co na przyszłość oszczędzi mi już kłopotu, umożliwiając dalsze relacje już jedynie z samego tutejszego portu. Zatem wyprawiamy się do miasta...
Już na wstępie bardzo miłą dla nas niespodzianką był fakt, że po przekroczeniu portowej bramy absolutnie nikt się do nas nie przyczepił. Ani żaden taksówkarz, ani sprzedawca figurek, zupełnie odwrotnie jak we Freetown. Od samego początku nie czuliśmy się tu więc aż tak nieswojo jak tam, ale to jednak wcale nie znaczy, że poczuliśmy się pewnie. O nie, powędrowaliśmy w kierunku centrum z duszą na ramieniu, bardzo dobrze zdając sobie sprawę z tego, że przecież w żadnym kraju tego rejonu świata dla przybywających tam marynarzy bezpiecznie nie jest, nawet wtedy, gdy nikt ich akurat nie zaczepia. Bo taki spokój bywa tutaj częstokroć zwykłą „ciszą przed burzą”, bowiem bandyckie napady na obcych przybyszów tu naprawdę nie są rzadkością. I właśnie przed tym nas nasz Agent w pierwszej kolejności ostrzegał – że jeśli się do miasta wybierzemy, to bezwzględnie mamy się wciąż mieć na baczności.
Toteż właśnie tak czyniliśmy. Cały czas trzymaliśmy się „w kupie”, nie przejawiając nawet najmniejszej ochoty na ewentualne rozdzielenie się naszej grupki, no i oczywiście bardzo pilnie swoje otoczenie bez przerwy obserwowaliśmy. Pochodziliśmy tak sobie po tutejszych ulicach niewiele ponad dwie godzinki i... już tego szwendania mieliśmy dość, bowiem bardzo szybko zorientowaliśmy się, że w tym mieście – tak właściwie – to zupełnie nic nie jest godne uwagi. Tak więc, „w tył zwrot” i wracamy na statek, bo jeszcze – nie daj Boże – nam rzeczywiście się coś złego przytrafi. A zwiedzać i tak nie ma czego.
Tak, bo w końcu... jak długo można oglądać jedynie same slumsy i ponure rudery, skąd jeszcze na dokładkę wręcz nieustannie wieje grozą, bowiem jest w ich pobliżu po prostu bardzo niebezpiecznie? Wątpliwości co do tego nie mogliśmy mieć żadnych, widząc wszędzie dookoła wgapiające się w nas oczy przesiadujących w tych gruzowiskach grupek młodych mężczyzn, którzy wcale się do nas (ha, bynajmniej) nie uśmiechali, lecz na nasz widok przerywali swoje rozmowy i aż do końca, kiedy już im z oczu znikaliśmy, nas wzrokiem odprowadzali. Jak zatem w takiej atmosferze poczuć się pewnie, mając wciąż jeszcze „brzmiące w uszach” przestrogi Agenta o tutejszym bandytyzmie..?
Dlatego też niewiele się już namyślając zarządziliśmy nasz natychmiastowy odwrót, aby już dłużej losu nie kusić, już i tak niczego więcej nie mając tu do oglądania. Powróciliśmy więc na statek dość szybko (bo przecież nasz „powrotny krok” był... dużo bardziej bystry, aniżeli ten wcześniejszy „krok zwiadowczy” – ot, wiadomo dlaczego), już żadnych następnych wypadów poza port na przyszłość nie planując. Bo gdyby tu chociaż były jakieś knajpy w pobliżu portowej bramy, to jeszcze na takie ryzyko ewentualnie by się można było decydować, ale akurat czegoś takiego tam nie znaleźliśmy.
Ach nie, no bodajby mnie...! No przecież byłem tu później w mieście jeszcze jeden raz, toż omal bym o tym zapomniał..! Któregoś dnia Agent zabrał czwórkę „wysłanników” z naszego statku (w tym także i mnie) swoim samochodem do jakiejś, położonej niedaleko portu palarni kawy, gdzie w odpowiednią jej ilość – już tam, na miejscu – mieliśmy dla całej naszej załogi się zaopatrzyć. Były to oczywiście zakupy na tzw. „biznesik”, ale o tym niczego więcej już tutaj dodawać nie będę, jako że temat ten wyczerpałem już w rozdziale o kongijskim Pointe Noire.
Nic ciekawego zresztą podczas tego wypadu nie zaistniało, nadal więc z samej Monrovii pisać nie mam o czym, a pamiętam z tej jazdy jedynie to, że wysiadaliśmy z tego auta tylko raz – właśnie przy tej palarni – a potem tylko na statek nim powracaliśmy. Rzecz jasna już z zakupionym „towarem”, którym nota bene były takie kawowe „zmiotki”, że... Ech, o tym to się nawet pisać już nie chce – jakość żadna, wręcz zerowa. Tak przy tej okazji dodam, że nasz Agent czuł się tam jak we własnym domu, wszyscy go pozdrawiali jak jakiegoś szefa, doszliśmy więc do wniosku, iż albo nim w istocie był, albo po prostu jakiemuś swojemu pociotkowi lub koleżce marynarską klientelę „narajał”.
Ale wracajmy z naszą „akcją” do portu, bo tylko tutaj coś ciekawego w ogóle się działo. A zacznę od jego krótkiego opisu, zgoda..? Ha, nawet bardzo krótkiego – ot, jeden jedyny wewnętrzny basen, te przysłowiowe zaledwie „dwie keje na krzyż” i... to już raczej wszystko, co w ogóle o tym porcie można powiedzieć. Można więc tylko wyrazić wielkie zaskoczenie tym, że port w Monrovii – będący przecież tzw. „portem macierzystym” dla... kilkudziesięciu tysięcy statków na całym naszym globie (wszak Liberia to „tania bandera” o aktualnie największym światowym tonażu zarejestrowanej tutaj floty – jest w sumie... aż tak maleńki..! Jest on więc wręcz „pomnikowym” przykładem tej wielkiej hipokryzji, która już całkowicie ogólnoświatowy biznes opanowała. Ot, nic dodać, nic ująć...
A jak jest w samym porcie? Ano, tu również bezwzględnie obowiązuje ten ogólny „zachodnioafrykański standard”. Czyli podobnie jak w portach sąsiednich krajów wyglądają tu Wejściowe Odprawy, tak samo źle (!) pracują portowi robotnicy, podobnie bezczelnie zachowują się wobec statkowych załóg tutejsze władze, no i oczywiście „wypisz-wymaluj” tak samo jest tu z tzw. „biznesikiem maskowo-figurkowym”. Tu bowiem także przyłazi takich „sprzedawaczy” cała chmara, wpychając się ze swoją „afrykańską cepeliadą” bezpośrednio na statek (jeśli jakiś tutejszy „stójkowy” im na to pozwoli), lub też rozkładając cały swój „mahoniowo-hebanowy” towar wprost na nabrzeżu tuż obok statkowego trapu. A cudzysłowu w poprzednim zdaniu użyłem dlatego, że w większości te wyroby były z mahoniowego czy hebanowego drewna jedynie z nazwy. Co oczywiście wcale nie znaczy, że były one nieładne. O nie, nawet przeciwnie...
A akurat tutaj, w Monrovii, te oferowane nam figurki, maski, dzidy, bębenki, itd., itp., były rzeczywiście „wysokiego lotu”, na pewno znacznie lepsze aniżeli w innych portach tego rejonu (no, może z wyjątkiem ghańskiej Temy, gdzie ich asortyment był chyba jednak dużo ciekawszy), toteż kilku naszych załogantów jakichś drobnych zakupów pod naszym trapem dokonało, nawet mimo faktu, że zapłacili za nie, jak na afrykańskie warunki, wcale nie tak tanio. Z tym że przyglądając się niektórym z tych zakupionych cudeniek, zgodnie orzekliśmy, iż w istocie było warto.
Jednakże jedna sprawa przy tej okazji bardzo poważnie nas raziła. Otóż, po każdym takim zakupie, kiedy ktoś z naszych już za swój nabyty towar zapłacił i od tego „podtrapowego kramiku” odchodził, to prawie natychmiast przy tej handlarce (aha, zapomniałem dodać, że pod naszym trapem parały się tym handelkiem jedynie same starsze kobiety) pojawiał się jakiś umundurowany gnojek, będący zapewne jej „biznesowym alfonsem”, albo kimś, kto jej w ogóle na teren portu wejść pozwolił (oczywiście w zamian za jakąś łapówkę lub udział w zyskach ze sprzedaży), po czym bezceremonialnie jej część tego szmalu zabierał.
No cóż, „nie nasz cyrk, to i pchły nie nasze”, nic więc nam do tego, jak ci ludzie się między sobą rozliczali, ale forma tego „kasowania” w kilku wypadkach do gustu nam jednak nie przypadła. Bo te kobiety były przez takiego „stójkowego” przy tej okazji... po prostu bite! Owszem, to nie były jakieś „regularne lania”, lecz pojedyncze razy otwartą dłonią prosto w tył głowy, wymierzane zapewne wtedy, gdy któraś z nich w jego mniemaniu próbowała coś oszukiwać (bo nie wszystkim się za to po uszach dostawało), ale to i tak było widokiem jednak niezbyt przyjemnym.
Ale rzecz jasna nikt z naszej załogi nigdy się w te ich wewnętrzne porachunki nie mieszał, lecz raz zdarzyło się tak, że w pewnym momencie nasz Drugi Oficer został jednak w coś takiego przez krótką chwilę wciągnięty, kiedy to jeden z takich cwaniaczków podszedł nagle do niego i bezczelnie zaczął go wypytywać o to, ile tej kobiecie za nabyty od niej drewniany zydelek zapłacił..! A wyjaśnił mu, że pyta dlatego, bo ona sama tego powiedzieć mu nie chce! No co za „bezczel”, czyż nie..?
Nasz Drugi oczywiście natychmiast go odpowiednimi „jobami posunął”, jednocześnie zdecydowanie udzielenia mu takiej odpowiedzi odmawiając – bo co niby miałoby go to obchodzić?! – ale ten drań i tak zaraz skuteczne rozwiązanie tego dylematu znalazł, bo od razu do tej kobieciny powrócił, dał jej „silnego odtylnego klapsa” w tył głowy (tak mocnego, że omal nosem w ziemię nie zaryła, ufff!), a potem jej... po prostu siłą kilka jakichś banknotów z ręki powyrywał..!
Zatem, jak się mogliśmy domyślać, skoro ona sama nie chciała mówić ile za ten stołeczek od Drugiego dostała, aby odpowiednio wysoką „działkę” temu gnojkowi za to „odpalić”, to on... za karę zabrał jej wszystko, i tyle. A w swoim własnym sumieniu na pewno poczuł się czysty, bo przecież od razu jej tej kasy nie świsnął, ale najpierw „uczciwie” nabywcę o cenę zapytał, więc... tak właściwie, to o co niby miałby być jakiś ewentualny szum..? Czyżby o to, że... jej przy tej okazji w łeb przywalił..?!
Eeee, dyć nie bądźmy tacy drobiazgowi, a i nawet... po części śmieszni, wszakże w Czarnej Afryce większość kobiet to „narzędzia służące do zarabiania pieniędzy”, aby ich „pan i władca” przypadkiem pracować nie musiał. No bo tego by jeszcze brakowało, aby ich zwyczajowy męski „opiekun” (kimkolwiek by on nie był – czy to mąż, brat, jakiś urzędnik – ot, nieistotne) niczego z jej starań nie miał..! Ależ! Bo co by wtedy powiedzieli członkowie jego plemienia, że niby mięczak jakiś, czy co? O nieeee, na taki dyshonor żaden z tych ważniaków przenigdy sobie nie pozwoli, więc... kobieta „służy do bicia”, i już!
No i do tego wspomnianego „robienia pieniędzy” dla tych cwaniaków, który to proceder zresztą, przybiera nierzadko bardzo drastyczne formy. A o czymś takim przekonaliśmy się właśnie tutaj, w Monrovii, kiedy to jeden z naszych Motorzystów został przez taką właśnie szajkę wydrwigroszy we wręcz ekstremalnie bezczelny sposób „upolowany”. W czym rzecz..? Ano, poczytajcie...
W tamtych czasach, kiedy jeszcze nie obowiązywał dziś już ogólnoświatowy kod ISPS, na statki dostawało się zawsze bardzo dużo niepowołanych osób, które przy różnych okazjach zupełnie swobodnie wchodziły sobie na pokład lub nawet i do samej nadbudówki, podszywając się pod jakiegoś robotnika, portowego funkcjonariusza lub urzędnika – ot, co komu akurat ślina na język przyniosła, to właśnie tak się służbowym oficerom lub marynarzom przedstawiał.
A sama załoga statku w takich sytuacjach była częstokroć zupełnie bezsilna, w żadnym razie nie dając rady nad takim nielegalnym ruchem zapanować, ani tych ludzi przepędzić, a już zwłaszcza wtedy, gdy towarzyszyły one komuś w danym porcie ważnemu, na przykład umundurowanemu funkcjonariuszowi jakichkolwiek tutejszych służb, których to ludzi z kolei już absolutnie wyprosić ze statku nie było można, bo im na stojące w porcie statki wchodzić było wolno dosłownie w każdej chwili. I to bez żadnych ograniczeń, bo reprezentowali oni po prostu lokalne władze.
A tymi przypadkowymi osobami – które w żadnym razie nie uczestniczyły w normalnej obsłudze ładunkowej statku, jedynie pętającymi się po pokładzie lub po korytarzach nadbudówki – były zazwyczaj próbujące tu swego szczęścia miejscowe złodziejaszki, jacyś drobni handlarze, którzy coś do sprzedaży załodze oferowali, albo od niej „biznesik” kupowali, różnoracy „ciekawscy”, chcący po prostu wślizgnąć się na statek, kiedy akurat trafiła im się taka okazja, jak i również... lokalne „piękności nocy”, których w tamtych czasach na statkach również nie brakowało, zwłaszcza w portach Południowej Ameryki, Dalekowschodniej Azji, z Tajlandią i Wietnamem na czele, no i właśnie Czarnej Afryki.
A u nas wówczas było tak, że w Monrovii przywlekło się do nas pod czujnym okiem swojego umundurowanego (więc nietykalnego!) „opiekuna” takich „panienek” aż kilkanaście (już nie napisałem, że „piękności nocy”, bo one z jakimkolwiek pięknem nie miały absolutnie nic wspólnego – ba, mało powiedziane, akurat te „egzemplarze” to były zwykłe poczwary!), które to robactwo (brak cudzysłowu świadomy!) natychmiast po wszystkich korytarzach nadbudówki się rozlazło, nieustannie każdego napotkanego na swojej drodze członka załogi zaczepiając i nagabując o skorzystanie z ich „wdzięków” (tu cudzysłów też świadomy – a akurat tutaj to powinien on być nawet podwójny!), oczywiście za jakąś „drobną” opłatą.
Nasz „raptusiewiczowski” Kapitan rzecz jasna od razu aż tej przysłowiowej piany na ustach ze złości dostał, jak tylko całe to szwendające się nam po korytarzach „Mazowsze” zobaczył, ale kiedy popróbował wszystkie te maszkarony ze statku wygonić, to... spotkał się on z natychmiastową ripostą ze strony tego mundurowego „alfonsa”, który bezceremonialnie sypnął mu od razu kilkoma dużego kalibru groźbami, co to może go za to spotkać ze strony Harbour Master (tak, bo przecież TO WŁAŚNIE ON BYŁ funkcjonariuszem tej instytucji, czyli lokalnej... WŁADZY!), więc nasz Pryncypał na takowe dictum jedynie „ruki pa szwam” i czym prędzej zwiał do swojej kabiny.
Ot, palnął tak, jakby naiwniak Zachodniej Afryki nie znał..! Owszem, robił on wtedy na tej linii swój pierwszy rejs w życiu, więc żadnego osobistego doświadczenia w kontaktach z tak ekstremalnymi „bezczelami” jeszcze nie miał, ale... czy lekcja z listami we Freetown niczego go nie nauczyła..? Myślał sobie, że dla tych „padalców” kapitan statku stanowi jakiś autorytet..?! O rety, jeśli tak, to... trzymajcie mnie, bo zaraz pęknę ze śmiechu! Ależ..! Dla takich gnojków jedynym autorytetem jest kucharz, który w chwilach potrzeby ich nakarmi, choćby nawet i byle czym, natomiast Stary jest tylko i wyłącznie „strażnikiem kluczy do bundu”, skąd każdy urzędas za jego osobistym pośrednictwem dostaje to, co mu „się należy”! Tak, do niczego innego statkowy pryncypał nie jest im w ogóle potrzebny!
Moi drodzy, jeżeli te słowa jednak was co nieco dziwią, to szybko wyjaśniam, iż... w takim razie to wy wciąż jeszcze nie zdajecie sobie sprawy z PRAWDZIWEJ SKALI BEZCZELNOŚCI zachodnioafrykańskich funkcjonariuszy wszelkich portowych służb oraz tamtejszych urzędników! Toż bardzo często są to zwyczajni bandyci, tyle że umundurowani, nierzadko o intelektualnym rozwoju naszego przeciętnego przedszkolaka, przestańcie ich więc wreszcie mierzyć swoją własną miarką!!! Lecz, jeśli jednak ktoś z was nadal mi w to nie wierzy, to niechaj sam się tam wybierze, na przykład do Nigerii, Gwinei, Ghany czy właśnie do Liberii, aby co do prawdziwości tych słów przekonać się osobiście.
A zapewniam, że wycieczki w ten rejon świata wcale nie są aż tak drogie, aby nie były możliwe. Nie, one nawet na przeciętną polską kieszeń są jak najbardziej osiągalne. Tak więc gorąco was do uczestnictwa w tej wielce pouczającej lekcji zachęcam... I jednocześnie spotkania z tymi zwyczajami „na tysiąc procent” wam gwarantuję. Tak, bo one na pewno was nie ominą, są tam bowiem wszędobylskie. Akurat co do tego nie miejcie absolutnie żadnych wątpliwości, to przynajmniej oszczędzicie sobie rozczarowań...

Jak na ten odcinek, to już tekstu wystarczy, prawda..?
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020