Odcinek drugi, zapraszam…
Ale wracajmy do tematu naszych „panienek”, bo przecież rozpełzło się „to-to” nam po nadbudówce, a związany z nimi wątek nadal czeka na swoje dokończenie. Jak już powyżej napisałem, te dziewuchy wręcz nieustannie nas zaczepiały, rzecz jasna oferując przy tym swoje, wiadomego rodzaju, usługi. Skusił się na to zaledwie jeden chłopak z naszej załogi (z oczywistych względów jego imienia, a i nawet stanowiska nie podaję), który czynił tak zresztą prawie w każdym porcie, bo był on po prostu właśnie takiego typu człowiekiem – lubił „dziewczynki”, i już. Ale cała reszta załogi od tych ich wprost niekończących się nagabywań uciekała tak szybko i tak daleko jak tylko mogła, z reguły zamykając się na cztery spusty w swoich kabinach, wychodząc z nich jedynie wtedy, kiedy trzeba było iść do roboty lub na wachtę, na posiłek czy też... do toalety.
Tak, bo akurat na tym statku w naszych kabinach mieliśmy tylko same umywalki, natomiast prysznice i ubikacje były już na zewnątrz, w rogach tzw. „rękawów”, czyli „ślepo” zakończonych części ogólnodostępnych korytarzy. Zatem, gdy się musiało z toalety skorzystać, to za każdym razem trzeba było swą kabinę opuszczać, starannie jej drzwi za sobą zakluczając, aby nikt niepowołany podczas nieobecności jej gospodarza po prostu się do niej w jakichś niecnych celach nie wślizgnął, wiadoma rzecz.
Kiedy statek był w morzu, to w takich razach naszych kabin raczej za sobą nie zamykaliśmy, bo kradzieże wśród załóg PLO były wówczas naprawdę wielką rzadkością, więc takiej potrzeby, praktycznie rzecz biorąc, nie było nigdy, jednakże w portach – jakichkolwiek zresztą – zakluczanie w takich sytuacjach za sobą drzwi było niestety koniecznością. W portach Zachodniej Afryki natomiast koniecznością absolutną! A kiedy jeszcze na dodatek miało się „przyjemność” w korytarzach nadbudówki „gościć” jakichś szwendających się tam niemile widzianych lokalnych intruzów (w tym gronie także i te wspomniane „panienki”), to już tym bardziej należało uważać, aby przez przypadek tego zakluczania za sobą kabin nie zaniedbać. Bo w takim wypadku mogła człowieka spotkać naprawdę bardzo niemiła niespodzianka.
No i właśnie takowej w Monrovii los nie oszczędził jednemu z naszych Motorzystów, który zupełnie nieopatrznie wyszedł ze swojej kabiny do toalety akurat w takim momencie, kiedy mogła to zauważyć któraś z pętających się w pobliżu czarnoskórych „dziewczynek”. A ona nie tylko że zauważyć to „mogła”, ale i rzecz jasna natychmiast zauważyła rzeczywiście, czego z kolei niestety nie dojrzał w porę ten nieszczęsny Motorek, więc zupełnie niczego nieświadomy udał się do tej toalety, uprzednio jednak... kompletnie zapominając drzwi swojej kabiny zakluczyć! Ot, co...
No i ta nieostrożność już niebawem bardzo drogo go kosztowała, bowiem ta czająca się „za węgłem” dziewucha od razu mu się do jego kabiny wślizgnęła, a tam... natychmiast „aż do samej golizny” pozrzucała z siebie wszystkie fatałaszki i wskoczyła do koi..!!! No i jednocześnie... wręcz wniebogłosy zaczęła się wydzierać, całemu światu w ten sposób oznajmiając, że gospodarz tej kabiny właśnie ją oszukał, bo „zrobił swoje”, ale zapłacić za to jej teraz nie chce!!! Ot, uciekł on sobie teraz „gdzieś tam do toalety”, a ona biedna pozostała bez zapłaty za już wykonaną seksualną usługę! „Buuuu, ratunku! Help! Ratunku, bo on okazał się klientem tak niesolidnym, że... niech no mi teraz ktoś pomoże! Buuu..!”
Na tak rozpaczliwe nawoływania (wszak drzwi kabiny ona rozmyślnie pozostawiła na oścież otwarte, ażeby „kto trzeba” mógł ją stamtąd usłyszeć) niemalże w tej samej sekundzie pojawił się „na miejscu akcji” ten ich umundurowany „opiekun” (wszak tylko na to czekał, więc wiadomo w czym rzecz), który natychmiast rozpoczął... głośne dęcie w swój służbowy (a jakże) gwizdek, co z kolei spowodowało to, że na korytarzu w pobliżu kabiny tego biednego Motorka już po kilku następnych minutach aż się zaroiło – ot, pojawiło się tam kilka kolejnych „dziewczynek”, jakiś następny mundurowy, stojący dotychczas przy trapie lokalny „watchman” oraz paru zwabionych tym krzykiem i gwizdami członków naszej załogi. W tym ostatnim gronie byłem również i ja, bowiem z mojej kabiny miałem do „miejsca akcji” bardzo blisko.
Zatem, z uwagi na tak dużą ilość świadków sytuacja już stawała się bardzo „dynamiczna”, bo przecież wszędzie wokoło słychać było podniesione głosy, natomiast rozpaczliwe wrzaski tej „pokrzywdzonej” wcale jeszcze nie ustały – o nie, ona wydzierała się nadal (no, całkiem niezła z niej była aktorka, nie przeczę), z tym że teraz już nie spod kocyka na koi – bo w międzyczasie już spod niego wylazła i „w pełnej krasie” nam swoje wdzięki okazywała – tylko już z samego środka kabiny, gdzie dumnie wyprężona w swojej całkowitej nagości stanęła, jednocześnie wszem i wobec wielce wymownymi gestami prezentując... ZA CO DOKŁADNIE jej ten Motorzysta nie zapłacił..!!!
Ufff, czy możecie to sobie wyobrazić? Jeśli nie, to... ja i tak opisywania tej swoistego rodzaju pantomimy się nie podejmuję, bo takowemu zadaniu chyba by i nawet sam Szekspir nie podołał. W każdym razie te jej wszystkie gesty powodowały oczywiście wręcz ekstremalne zdumienie pośród członków naszej załogi (a ja sam myślałem, że chyba śnię, bo to w istocie wyglądało jak... kadry z jakiegoś „żywego pornola”!), natomiast u tubylców wywoływały pełne zrozumienia potakujące kiwania głowami: „no patrzcie ino, co za drań – se ulżył, a nie zapłacił..! Dawać go tu zaraz, policzymy się!”
No tak, ludzi wokoło już pełno, tylko samego „drania” pośród nas wciąż jeszcze nie ma, bowiem ten nieszczęsny Motorek w tym czasie... nadal siedział sobie spokojnie w „Świątyni Dumania”, będąc tego całego rozgardiaszu zupełnie nieświadomym..!!! Kiedy więc wreszcie z toalety do swojej kabiny powrócił, to... doznał nagle takiego szoku, że biedak omal nie zemdlał – autentycznie! Tak, musieliśmy go przez krótką chwilę cucić, bo w przeciwnym razie by nam „odjechał”..!
No cóż, ale swojej niewinności i tak nie był on w stanie dowieść, mimo że natychmiast po zorientowaniu się w sytuacji gorąco wszystkiemu zaprzeczał i ostro protestował, bo został on brutalnie przez tego podłego umundurowanego typa złapany „za chachoł”, a potem siłą zawleczony wprost do kabiny Kapitana! A tam, wiadomo – skargi, kolejne groźby, „uczciwe propozycje” przemilczenia całej sprawy przez Harbour Master w zamian za jakieś cenne „compliments” z bundu, lecz przede wszystkim kategoryczne żądania natychmiastowego uregulowania należności tej „poszkodowanej” dziewczynie za jej „usługę” przez PRÓBUJĄCEGO JĄ OSZUKAĆ Motorzystę..! Bo jak nie, to... i tu oczywiście cała lawina kolejnych gróźb.
Ufff, a zatem ów Motorek za swoją paskudną nieostrożność musiał wybulić tej bezczelnej babie aż dwieście pięćdziesiąt dolarów (tak, nie pomyliłem się – 250 baksów!), bo akurat tyle sobie „zawinszowała”, co zresztą u nas wszystkich spowodowało taki popłoch, że aż do naszego wyjścia z Monrovii autentycznie baliśmy się w ogóle z naszych kabin wychodzić..! A to dlatego, że taka „powtórka z rozrywki” wcale nie była niemożliwa, skoro po naszych korytarzach ciągle się te babska kręciły. Tfu!
A tak przy okazji, na marginesie dodam, iż... zażądana przez tą niecną „prukwę” suma tych 250 dolarów, nie tylko że była oczywiście wręcz niemożebnie zawyżona (bo ten nasz statkowy lowelasik, kiedy w tym samym czasie korzystał z usług jednej z tych panienek, zapłacił jej 20 baksów, bo właśnie taka była oficjalna cena!), to jeszcze na dodatek wzbudziła w nas pewne refleksje, albowiem żaden z nas – jak później zgodnie się nawzajem zapewnialiśmy – przenigdy by z tych wątpliwej jakości wdzięków owej pani nie skorzystał, nawet gdyby to ONA SAMA CHCIAŁA ZAPŁACIĆ KOMUŚ Z NAS dokładnie tę samą sumę!!!
Ba, powiem więcej – ja osobiście to bym nawet jej te 250 dolców z własnej i nieprzymuszonej woli zapłacił sam, aby tylko już nigdy więcej tak paskudnego maszkarona na swoje własne oczy nie widzieć, gdyby tylko przydarzyło mi się to „szczęście” właśnie na coś tak ohydnego na swej drodze się natknąć! Tak, tylko że akurat ten „egzemplarz” bynajmniej nie służył tutaj do „zaspokajania chuci” jakichś potencjalnych klientów pośród marynarzy, ale był tylko i wyłącznie narzędziem w rękach tych parszywych wydrwigroszy, mającym do spełnienia tylko jedną jedyną rolę – „upolować” jakiegoś jelenia, który wskutek swej nieostrożności pozwoli „czemuś takiemu” dostać się do jego kabiny, aby swoimi lamentami i rzekomą krzywdą narobić tam odpowiednio głośnego rabanu. A trzeba szczerze przyznać, że z tego zadania owa zołza wywiązała się wręcz wzorowo. Tak więc nasz Motorek rzeczywiście miał wtedy... niezwykle kosztowne sr*nie!
No dobra, ale dość już tych wulgaryzmów – zaczynamy wątek następny. Czyli przechodzimy (czy też raczej powracamy) do tematyki handelku. Ale tym razem już na krótko, obiecuję. Otóż, do tego wszystkiego, co dotychczas o tym zjawisku napisałem, należałoby dodać jeszcze i to, że to właśnie Monrovia (jak i również położone w tym samym kraju inne porty – Buchanan, Grand Bassa, Greenville czy Robertsport) dla polskich marynarzy była miejscem najbardziej pod tym względem atrakcyjnym. Ot, krótko mówiąc, to właśnie tu za przywieziony z Polski jakikolwiek „handelkowy towarek” otrzymywało się od tubylców największe tzw. „przebicie”.
Tak więc, kiedy tylko na trasie podróży z Polski do Zachodniej Afryki trafiała się właśnie Monrovia, to wówczas ci z załogantów, którzy się takim właśnie drobnym biznesikiem zajmowali (nie napisałem że „każdy z załogantów”, bo jednak nie wszyscy się tym parali), prawie cały swój biznesik pozostawiali tylko na ten port, ze sprzedażą czegokolwiek w portach wcześniejszych jednak się wstrzymując. Oczywiście dlatego, aby jak najwięcej zarobić, bo przecież głównie o to w tym wszystkim chodziło. Dlatego przeczekiwać z tym na ten ostatni moment naprawdę było warto.
Ot, podam wam mały przykładzik, pozwolicie? Otóż, mamy teraz rok 1986. W Polsce oficjalny bankowy przelicznik amerykańskiego dolara wynosi zaledwie 25-30 złotych, a na tzw. „czarnym rynku” osiąga sumę aż kilkukrotnie wyższą, bowiem „za jednego pana Waszyngtona” można było wtedy u cinkciarzy wytargować tych złotych nawet i ze 130-140. Rzadko bo rzadko, bo z reguły o aż tak fajną cenę było jednak dość trudno, lecz przynajmniej te 120 złociszów, to otrzymać już było można z tzw. „pocałowaniem ręki”.
W polskim sklepie obuwniczym cena za jedną parę skórzanych sandałków oscylowała w granicach od złotych 100 do 250, oczywiście w zależności od rodzaju i fasonu tych butów, ale to przecież i tak stanowiło równowartość zaledwie 1-2 dolarów, prawda? Rzecz jasna tych dolarów „czarnorynkowych”, bowiem wtedy jedynie jakiś naiwny idiota mógł swoje zarobione na statku dewizy wymieniać po oficjalnym kursie w polskim banku. Podejrzewam jednak, że takich palantów nie było raczej w ogóle.
Zjawiający się na statku w Zachodniej Afryce jakiś lokalny „biznes-men” (zauważcie proszę, że nazywaliśmy takiego nie „biznesman”, ale właśnie „biznes-men” – bo były to zazwyczaj zwyczajne łachudry, a nie jacyś poważni ludzie interesu) oferował za jedną parę takowych „sandalas” cenę ze 4-5 dolarów, jeżeli rzecz działa się w którymkolwiek z krajów począwszy od Senegalu aż po sam Zair, z jednym jednakże wyjątkiem – tą wspomnianą Liberią. Bo tam za te same buty płacono już z 7-8 dolców (a często bywało nawet i więcej), dlatego też ewentualne „upłynnianie” swojego towaru w jakimś wcześniejszym porcie, zanim się jeszcze do Monrovii zawitało, było po prostu zwykłą stratą potencjalnego zysku – i to w relacji aż ponad stuprocentowej. Któż rozsądny zatem mógł się na taką „rozrzutność” decydować..?
Jest to oczywiście pytaniem jak najbardziej retorycznym, wiadomo bowiem, że w takich razach pozostawiało się swój „mały biznesik” na czas przyjazdu do Liberii (sprzedając jego ewentualne resztki w następnych portach dopiero wtedy, gdy w Monrovii się tego „do zera” uczynić nie zdążyło), a już zwłaszcza dlatego, że taki handel był w tych krajach po prostu nielegalny! Tak, sprzedawanie czegokolwiek tym miejscowym handlarzom oficjalnie było czynem przestępczym, grożącym nawet i więzieniem (!) jeśli ktoś nadmiernie z tym „przeginał”, choć tak de facto najczęściej bywało tak, że główną klientelę dla marynarzy stanowili jednak właśnie ci miejscowi notable, którzy mogliby za te jawne celne wykroczenia kogoś ze statku ukarać, oczywiście tego nie czyniąc, bo przecież dla nich również było to znakomitą okazją nabyć coś po okazyjnej cenie. A już szczególnie wszelakiego rodzaju buty...
Tak więc, jeśli którykolwiek z członków załogi już podjął takie ryzyko, że jakąś większą ilość tych „sandalas” z Polski przemycał, to wolał to oczywiście sprzedawać tam, gdzie płacono najlepiej, ażeby ten „lewy biznesik” zbytnio się w czasie nie rozciągał, więc nie przysparzał temu komuś nazbyt wielkich emocji i nerwowego napięcia związanego z tym ryzykownym procederem – ot, raz a dobrze, a potem wreszcie święty spokój, no nie..?
Ha, no pewnie, że tak, tylko że... jeśli tak samo pomyślało aż kilkunastu ludzi naraz, więc w efekcie do Monrovii zajechało się z tak potężną kupą tego towaru, że nawet ci „zaprzyjaźnieni” notable nie byli w stanie tego wszystkiego na jeden raz zakupić, to co wtedy..? No cóż, to wówczas nasi dzielni „biznes-meni” w celu pozbycia się tego nadmiaru... zakładali swoistego rodzaju „sklepik”, opychając te buciory komu tylko się da, a i nawet za byle jaką ceną – aby tylko w ogóle było jakiekolwiek „przebicie”.
No tak, tylko że w takiej sytuacji to z kolei zdarzało się tak, że zwabione możliwością aż tak taniego zakupu wszelakie ciury z całego portu, natychmiast się na statek zwalały, a akurat wtedy – czyli w Lipcu roku 1986 – było to wizytą wyjątkowo tłumną! Ufff, toż to była istna nawała! A że takowa sprzedaż była przecież oficjalnym przestępstwem, to... chyba jakoś możecie sobie wyobrazić jak się nagle te nasze wszystkie „przemytniki” przestraszyły na widok tłoczących się przy naszym trapie aż kilkudziesięciu ludzi naraz?! To było prawdziwe przerażenie!
Ba, mało tego – ze dwadzieścia parę osób już ustawiło się w kolejce, stojąc... bezpośrednio na naszym trapie, którego wytrzymałość obliczona była – o ile pamiętam – na co najwyżej pół tony, czyli na tych osób zaledwie kilka, góra z dziesięć! A jeszcze na dokładkę, coraz to nowi ludzi na niego z dołu się wdzierali, były przepychanki i poszturchiwania, jakby szturmowano jakiś wojskowy przyczółek, toteż ten trap z powodu tego nagłego i zupełnie niekontrolowanego przeciążenia... aż się łukowato wygiął (sic!) i zaczął nagle tak głośno trzeszczeć, że stało się jasne, iż... lada chwila grozi on zawaleniem! Czy macie więc pojęcie, w jaki popłoch wpadł wówczas nasz Kapitan..?! W jego oczach był istny obłęd!!!
Toż, gdyby ten trap się zawalił (a przecież był on już tego bardzo blisko! Zresztą, kiedy już było po wszystkim, dokładnie go sobie obejrzeliśmy, odkrywając, że niektóre mocujące górną platformę śruby już „puściły”! Ba, nawet główny sworzeń był już wygięty!), a w rezultacie ktoś odniósłby z tej przyczyny jakieś obrażenia (a akurat to byłoby pewne jak w banku – bez masowych złamań kości z całą pewnością by się nie obeszło! A i nawet czyjaś śmierć byłaby w takim wypadku bardzo prawdopodobna..!), to z lokalnego więzienia nie wyszedłby on aż po sam kres swoich dni!!!
Ale cóż miał począć, skoro nad tym szturmem zupełnie nie można było zapanować? Dosłownie „na wyprzódki” wydzieraliśmy się w kierunku tych tłoczących się na trapie ludzi, aby natychmiast się wycofywali i z niego zeszli, bo on się po prostu zaraz zawali – wrzeszczał Kapitan, wrzeszczał Chief, wrzeszczeliśmy także i my wszyscy, służbowy oficer i wachtowi marynarze, wręcz błagalnie! – ale ta ciżba absolutnie na to nie reagowała, nadal w najlepsze między sobą się przepychając, gdy tymczasem... trap trzeszczał jak zwariowany..! Już tak głośno, że tylko ktoś naiwny mógłby sądzić, że on tę próbę wytrzyma!
Lecz po kilku minutach szczęście się jednak do nas uśmiechnęło. A zjawiło się ono... wraz z kilkoma funkcjonariuszami portowej Policji (sic!), którzy z okien swojego posterunku cały ten niebezpieczny harmider w porę dostrzegli, natychmiast decydując się na interwencję. Przybyli więc do nas w sile kilku osób, od razu przystępując do przeganiania całej tej niedoszłej klienteli naszego „statkowego sklepiku obuwniczego”, co potrwało wprawdzie z dobre 15 minut, zanim do końca tej ciżby na cztery strony świata nie porozganiali, ale uczynili to na tyle skutecznie, że po tym kwadransie rzeczywiście nie było po tych ludziach w pobliżu naszego trapu już ani śladu. Ufffffff....
Tak, to prawda, można było wreszcie pełną piersią z ulgą odetchnąć (zwłaszcza Kapitan, którego dotychczasowa, wręcz pergaminowa bladość na buźce powoli ustępowała miejsca tzw. „bladości trupiej”, a zatem... już zdecydowanie bardziej optymistycznej!), a zaraz potem przystąpić do dokładnych oględzin naszego trapu, aby się zorientować co należy w nim w trybie pilnym naprawić, natomiast ci zwycięzcy w tej potyczce Policjanci... Ha, ano właśnie...
Jak sądzicie, co oni mogliby w tej sytuacji uczynić innego, jak nie złożyć naszemu Staremu natychmiastowej wizyty w celu... wytknięcia mu najoczywistszego z oczywistych celnego przestępstwa..? No przecież absolutnie bezspornym był fakt, że ci wszyscy ludzie nie zlecieli się do nas tylko po to, aby – ot, tak po prostu – z naszą załogą sobie jedynie porozmawiać, czyż nie..? No jasne, że przyszli kupić na statku coś bardzo atrakcyjnego, jednakże... przywiezionego tu nielegalnie, zgadza się..?! „Tak więc, Captain – no niestety – ale my musimy teraz ten incydent odpowiednio rozliczyć, nieprawdaż..?”
Czyli co..? – zapytacie – Czyżby nałożyli wówczas na nasz statek jakąś wysoką karę grzywny lub powiadomili następne władze, z Urzędem Celnym na czele..? Ależ! Moi drodzy, nic podobnego! Oni te okoliczności natychmiast wykorzystali dla swoich własnych celów, dając Kapitanowi „propozycję nie do odrzucenia”, która zresztą dla naszych załogowych „przemytniczków-biznes-menów” okazała się... wcale korzystna! Ba, powiem więcej – ta oferta była wręcz szokująca!
Tak, bo ci Policjanci od razu postawili sprawę jasno – „my od zawiadamiania kogokolwiek z Harbour Master oraz z Urzędu Celnego odstępujemy, my sami również z nakładania jakichkolwiek kar na statek bezwzględnie zrezygnujemy, lecz w zamian, te wszystkie buty, które chcieliście w tym porcie NIELEGALNIE tamtym ludziom sprzedać... kupimy my (sic!!!), z tym że w ramach „zapominania od tej całej sprawie” zapłacimy wam tylko po 3 dolary za parę. A jeśli jednak mielibyście co do tego jakieś obiekcje, to... pogadamy inaczej! Radzimy jednak się na to zgodzić i... od razu przystępujemy do transakcji.”
O rety, ale jaja! Ot, cała Afryka! Tyle że... czy ci nasi „biznes-meni” mogliby w ogóle marzyć o jakimkolwiek lepszym wyjściu z tej sytuacji?! Toż to była istna manna z nieba – nie tylko że się z tego groźnego dla nich położenia w ogóle „wyślizgali”, to jeszcze na dokładkę na tej zupełnie niespodziewanej transakcji z Policmajstrami... coś zarobili! Oczywiście nie tyle, ile by pragnęli i ile w ogóle oczekiwali, ale jednak jakieś „przebicie” i tak w sumie zgarnęli!
Owszem, naszemu Staremu całkowicie przy tej okazji podpadli (bo należałoby dodać, iż on się tym procederem przecież nie zajmował – no, przynajmniej nie oficjalnie), będąc zmuszonymi do ujawnienia się ze swoim pokątnym handelkiem (wszak zawsze robiło się to po cichu), ale jednak jak ten przysłowiowy kot „na cztery łapy spadli”. Ot, szczęściarze.
Panowie Policjanci skorzystali więc z tej dziwacznej okazji wręcz w trójnasób – bo przecież na lokalnym bazarze dostaną od tamtejszych handlarzy cenę co najmniej z 8 dolców za parę takich „sandalas” – a wynieśli tych bucików od nas... pełne dwa duże wory..! A co najciekawsze, nikomu z naszych marynarzy nie pozwolili sobie w tym pomagać, tylko sami je na własnych barkach na swój posterunek zataszczyli..! Eeech ty, Liberio Liberio – cóżeś ty za pani? Owszem, u ciebie „straszno”, ale i jednocześnie... „śmieszno” również. I to częstokroć nawet bardzo, aż do rozpuku! Ot, co...
Kolejny wątek zakończyliśmy, więc… zakończmy także i niniejszy odcinek, zgoda..?
louis