Geoblog.pl    louis    Podróże    Rejs po Zachodniej Afryce    Liberia - Monrovia-3
Zwiń mapę
2018
04
gru

Liberia - Monrovia-3

 
Liberia
Liberia, Monrovia
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 1205 km
 
Odcinek trzeci i ostatni…

Ale pora już z Monrovii wyjeżdżać, nieprawdaż? Toteż klarujemy wreszcie nasze ładownie i ładunkowe „patyki”, a zaraz potem przeprowadzamy zwyczajowe przeszukanie statku „na okoliczność ewentualnych blindziarzy”, którzy gdzieś się mogli u nas w międzyczasie zamelinować, pragnąc potajemnie razem z nami wyruszyć do „lepszego świata”. Zatem latarki i kije w dłoń (kije na wypadek ewentualnej agresji ze strony jakiegoś znalezionego dekownika, co niestety również się czasem wydarza) i do roboty – zaglądamy wszędzie tam, gdzie tacy potencjalni uciekinierzy w ogóle mieliby jakiś możliwy dostęp.
Wskutek tego przeszukania – które nota bene trwało w sumie niemal dwie godziny – udało nam się „wydłubać” z najrozmaitszych kryjówek takich amatorów jazdy „na gapę” aż prawie dziesięciu, których na bieżąco przekazywaliśmy w ręce czuwających w tym samym czasie pod naszym trapem kilku funkcjonariuszy portowej Policji (żeby było śmieszniej, byli to zresztą dokładnie ci sami ludzie od tych naszych „sandalas”!), lecz akurat nie o tym chciałem teraz przy tej okazji napisać.
Tak, bo takie przeszukiwanie statku, jak i nawet jego efekty, samo w sobie niczym interesującym raczej nie jest, lecz akurat wtedy przydarzyło się coś, co tę rutynę w pewien sposób jednak przełamało, powodując u nas wszystkich... jeden wielki śmiech! I to nawet u tych groźnych Policmajstrów, którzy przecież zbytnim poczuciem humoru nie grzeszyli, jako że każdego kolejnego wywleczonego u nas z jakiejś kryjówki „łebka”, którego im przekazywaliśmy, natychmiast... mocno okładali po grzbiecie drewnianymi pałkami, zaś dwóch z nich to nawet do samej krwi!
Jednakże w stosunku do jednego takiego „znajdy” (zresztą, akurat którego znalazłem osobiście ja sam) nie tylko że wykazali wiele wyrozumiałości, w ogóle żadnego manta mu nie spuszczając, to jeszcze na dodatek tak się z niego śmiali, mając z niego aż tak wielki ubaw, że w odróżnieniu od jego „towarzyszy niedoszłej podróży”... w ogóle puścili go wolno, do siebie na posterunek już go nie zabierając..! Ot, tamtych powlekli z sobą do aresztu, a tego „śmieszka” po prostu wypuścili. Wprawdzie, nie tak całkiem bezboleśnie, bo jednak jeden z tych gliniarzy solidnego kopa w d*pę mu na odchodne wymierzył, ale to i tak było dla niego znacznie lepsze, aniżeli zakucie w kajdanki, czego doświadczała cała reszta tych pechowych zbiegów.
Cóż więc takiego się z nim przydarzyło ..? Już opowiadam... Otóż, podczas takich rutynowych przeszukiwań statku „na okoliczność”, według naszej wewnętrznej „rozpiski” przydzielonym mi rejonem do poszukiwania ewentualnych „blindziarzy” były położone poza nadbudówką dwie ładownie wraz z ich przyległościami – czyli cała przestrzeń obu tych ładowni, od samego dna aż po sufity międzypokładów, znajdujące się wewnątrz masztówek prowadzące do nich wejściowe włazy, pomieszczenia całej „elektryki” ładunkowych oraz służących do otwierania pokryw wind, a także kilka znajdujących się w tych właśnie masztówkach bosmańskich magazynków.
Takie przeszukiwania przeprowadzaliśmy zawsze w sposób systematyczny, czyli każde pomieszczonko dosłownie „cal po calu” (akurat w portach tego rejonu było to bezwzględną koniecznością, w odróżnieniu od, na przykład Azji czy Południowej Ameryki, gdzie częstokroć czyni się to zaledwie „po łebkach”, na co w wypadku Czarnej Afryki pozwolić sobie już nie można – więc nade wszystko powaga i odpowiedzialność!) oraz z jednoczesnym tzw. „zabezpieczeniem tyłów”, co w praktyce oznaczało wystawianie jednego z członków załogi jedynie jako „strażaka”, który w samych poszukiwaniach czynnego udziału nie brał, ale za to w tym samym czasie całą okolicę rejonu poszukiwań bacznie obserwował.
Oczywiście w tym celu, ażeby w porę zauważyć takiego „blindziarza”, który – korzystając z czyjejś nieuwagi, bo przecież oczu dookoła głowy nikt z nas nie miał, a przestrzeń do przeszukania zawsze była dość spora – mógłby się w międzyczasie poza naszymi plecami w jakiś już przez nas przeszukany rejon wślizgnąć i dopiero wówczas gdzieś tam się skutecznie ukryć, bo dotychczas był jedynie w jakiejś tymczasowej kryjówce przyczajony, próby ostatecznego zadekowania się jeszcze nie podejmując.
No i taki „strażak” był właśnie tym naszym „zabezpieczeniem tyłów”, bo sobie spokojnie z niewielkiego oddalenia całą okolicę pokładu (lub tuż przy samym włazie wejściówki do ładowni) obserwował, a że wtedy perspektywa była dla niego dużo szersza, niźli dla samych „przeszukiwaczy”, to często odkrywał coś, czego my zupełnie w tym samym czasie dostrzec nie bylibyśmy w stanie. Czyli na przykład jakąś chyłkiem przemykającą postać, której w ciemności my z poziomu pokładu za nic w świecie byśmy nie zauważyli, ale nasz ulokowany gdzieś wyżej „strażak” już tak. No i wtedy, wiadoma rzecz – podnosił alarm, a my tego uciekiniera „cap za chabety” i jazda z nim do Policmajstrów. Ot i cała tajemnica sukcesu.
No i właśnie tak wówczas się wydarzyło, podczas przeprowadzanego przez nas przed wyjściem z Monrovii całkowitego przeszukania statku. Już po przeszukaniu jednej z tych ładowni ja z chłopakami wyłażę na zewnątrz, od razu przymierzając się do skontrolowania wszelkich zakamarków wokół całej masztówki oraz tej następnej ładowni, gdy nagle słyszę w UKF-ce ostrzeżenie naszego „strażaka”, że dostrzegł on poza naszymi plecami cień jakiegoś człowieka, który się w międzyczasie gdzieś przemieszczał. Acha, to znaczy, że jednak ktoś się gdzieś w pobliżu przyczaił i wyczekuje teraz, abyśmy z tego już przeszukanego rejonu się oddalili. No bo potem tylko „hyc” w jakąś dziurę i... już do bezpiecznej jazdy na gapę gotowy.
Toteż my „smyk” z powrotem w to samo miejsce, które dopiero co opuściliśmy, bacznie się wokoło rozglądamy (pusto, nikogo nie ma), sprawdzamy kłódkę na włazie do ładowni (nietknięta), po wszystkich wewnętrznych szotach (ścianach) masztówki świecimy latarkami i pilnie nasłuchujemy (cicho i głucho), ale raptem znowu słyszymy w radiu kolejny meldunek „strażaka”, że jakiś cień ponownie nam za plecami dokądś uciekał, ale tym razem już w drugą stronę. Tam, skąd właśnie przyszliśmy.
Acha, skoro tak, to wszystko „apiać” od nowa – cofamy się, ponownie całą masztówkę wokoło obstawiamy, przeszukujemy rejon pobliskiego otwartego pokładu, znowu każdy zakamarek „cal po calu” przetrząsamy i... nic, ani śladu żadnego człowieka. No to kolejny raz przymierzamy się do skontrolowania tej drugiej ładowni, gdy nagle... znowu słyszymy w UKF-ce głos naszego „strażaka”, że dosłownie metr (sic!) za naszymi plecami już kolejny raz ktoś przemyka! I znowu czmycha w tę stronę, z której właśnie przyszliśmy..! „Strażak” zapewniał, że na pewno się nie myli.
Toteż robimy natychmiastowy „w tył zwrot” i... nic! Ani cienia człowieka! No owszem, osobie czarnoskórej zawsze łatwiej w taki mrok się wtopić i niezauważoną na dłuższy czas pozostać, ale... no bez przesady, choćby jedynie jej sylwetkę dostrzec powinniśmy, jeśli w naszym pobliżu rzeczywiście ktoś jest..! Bo przecież w afrykańskie duchy aż tak nagle uwierzyć nie zamierzamy!
Czyżby więc... to jedynie sam nasz „strażak” (a był nim jeden ze Stewardów) stroił sobie z nas jakieś głupie żarty i teraz się z tej naszej lataniny w kółko po prostu nabija, czy może ta swoistego rodzaju ciuciubabka odbywa się jednak z udziałem jakiegoś cwanego „blindziarza”, który o istnieniu naszego „zabezpieczenia tyłów” pojęcia wprawdzie nie ma, ale wciąż skutecznie przemyka w tę i we w tę tylko według swej własnej nieustannej obserwacji naszej czteroosobowej grupy „przeszukującej”..? Jeśli tak, to albo jest ta szelma wyjątkowo sprytna, albo... to my jesteśmy tacy ślepi i głusi! Lub też, o czym już wspomniałem, to jednak tylko nasz „strażak” robi sobie z nas jaja..?!
Ale on, kiedy go po cichutku przez UKF-kę o to zapytałem, w sposób nawet dość obcesowy nasze podejrzenia artykułując, od razu kategorycznie temu zaprzeczył, gorąco zapewniając, że ani mu w głowie jakiekolwiek żarty, a w naszym pobliżu Z CAŁĄ PEWNOŚCIĄ ktoś się kręcił. Co więcej, WŁAŚNIE TERAZ, DOKŁADNIE W TYM MOMENCIE, KIEDY ROZMAWIAMY, ZNOWU JAKIŚ CIEŃ ZA NASZYMI PLECAMI WIDZI..! „Szybko więc! – wołał – Bo teraz ten ktoś z kolei zmyka wprost do drzwi masztówki, z której dopiero co wyszliście..! ON JEST TUŻ TUŻ..! Ku*wa, no ze dwa metry za wami..!!!”
O rany! Czyżby komuś z nas jednak coś odbiło..?! Bo kolejny już raz robimy gwałtowny zwrot, za siebie się oglądamy, gdy tymczasem... znowu nic! Pusto, w naszym pobliżu ani żywej duszy! Czyli, może to... jednak jakiś duch..? Wszak w tym rejonie świata od szamanów aż się roi, cóż więc by szkodziło jednemu z nich akurat nasz statek tak zaczarować, abyśmy nawet tuż pod naszymi nosami któregoś z jego współplemieńców nie dostrzegli..!? Urok jakiś takowy zaklinacz na nas rzucił, czy jak..?
No dobra, ale żarty na bok, bo zaglądamy jeszcze raz do tej masztówki, każdy jej zakamarek latarkami rozświetlamy i... nic. No kur*aż jegoż mać, autentycznie nic..!!! A całkowita powierzchnia tego wnętrza to przecież co najwyżej z 10-12 metrów kwadratowych, jest ono więc wielkości takiego przeciętnego pokoiku w typowym polskim mieszkalnym bloku – jak więc w takiej ciasnocie można kogokolwiek przeoczyć..? Toż to niemożliwe, więc... ten nasz „strażak” rzeczywiście się z nas natrząsa! Ani chybi! Oj czekaj, ty kawalarzu, już niedługo ci się tych durnych żartów odechce, niech no tylko cię dorwiemy!
Tak więc w poczuciu, że tajemnica tej ciuciubabki już się wyjaśniła, znowu robimy w tył zwrot, do opuszczenia tej masztówki się sposobiąc, gdy nagle... dobiegło moich uszu jakieś cichutkie chrząknięcie! Oczywiście w pierwszym odruchu pomyślałem, że to któryś z moich kolegów właśnie sobie odchrząknął, lub tak głośno przełknął ślinę, że w tej prawie grobowej ciszy było to jednak słyszalne, ale... nie! Ten delikatny dźwięk dobiegł do mnie raczej spoza moich pleców, a przecież to właśnie ja z masztówki wychodziłem jako ostatni, chłopacy byli tuż przede mną, jeśli się więc nie przesłyszałem, to... tam rzeczywiście ktoś jest..! Tylko gdzie, skoro my już wszystko tu spenetrowaliśmy..?!
Ale cofam się, jeszcze raz bacznie omiatam wzrokiem całe wnętrze masztówki, gdy nagle moją uwagę przykuwa stojąca w rogu szafa z jakimiś elektrycznymi przyłączami, stykami, itd., do której wprawdzie już zaglądaliśmy (ale już chyba tylko z samego przewrażliwienia, bo w jej środku nie zmieściłaby się nawet zwykła płaska drewniana deska, a cóż dopiero człowiek), jednakże... poza nią samą już nie! To znaczy, owszem, świeciłem w tę szparę pomiędzy jej tylną ścianką a szotem masztówki moją latarką, dokładnie ją od góry do dołu oglądając, mógłbym więc nawet przysiąc, że tam naprawdę nikogo nie było. Ba, nawet i być nie mogło, bo przecież ten odstęp między oboma ściankami wynosił – uwaga! – zaledwie 16 centymetrów! Później dokładnie to wymierzaliśmy, więc pomyłki nie ma – 16 (szesnaście) centymetrów!
Ha, no teraz to zapewne już zupełnie się pogubiliście, no nie? Bo niby dlaczego tak nagle piszę o przemierzaniu przez nas szerokości jakiejś szpary w masztówce, skoro przed chwilą wyraźnie napisałem, że w niej i tak nikogo nie było..?! Dlaczego po naszym wyjściu w morze akurat tylko to miejsce dla zaspokojenia ciekawości mierzyliśmy – ot, tak jedynie „sobie a muzom”..?
O nie, moi drodzy, bo sęk w tym, że właśnie za tą elektryczną szafką... ktoś się jednak ukrywał..!!! Cóż, nawet by mi to do głowy nie wpadło, jako że w czymś tak wąskim żadna ludzka istota by się nie pomieściła (przynajmniej tak sądziłem do tamtej chwili!), chyba nawet i noworodek, ale... tam się jednak ktoś wcisnął – i co ciekawe, to wcale nie było jakieś maleńkie dziecię czy młody chłopak, lecz mężczyzna już dość wiekowy, co najmniej czterdziestoletni! No i żadnym karzełkiem on też nie był..! Tylko że... kiedy już go stamtąd „wydłubaliśmy”, a potem mu się dokładnie ze wszystkich stron przyjrzeliśmy, to z prawdziwym zdumieniem odkryliśmy, iż ten człowieczyna jest... wprost nieprawdopodobnie płaski!!!
Tak, moi kochani, dobrze to zdanie przeczytaliście – nie tak zwyczajnie „po ludzku” chudy (owszem, to również, ale akurat nie to jest w tym wszystkim najistotniejsze), ale właśnie... płaski..!!! Toż to był istny „papierek”, taka zwyczajna „deska do prasowania”, aż do tego stopnia „spłaszczony” (tylko przez co – przez drogowy walec?!), że aż się w tym momencie nie mogliśmy powstrzymać od tego, ażeby tej jego mizernej piersiowej „klatuni” (bo przecież nie „klatki”!) z wielkim zaintrygowaniem... nie obmacać...!!!! Tak, moi drodzy, jakbyśmy jakiegoś... UFOludka poznawali..!!!!!
No i co..?! – zapytacie. Ano, on tam rzeczywiście... jakieś żebra miał..! I to nawet... co nieco grubsze niż gitarowe struny! Ależ wybryk natury, wprost niesamowite! Owszem, przydarzyło mi się kiedyś w życiu spotkać „oko w oko” z jednym Chińczykiem w Ningbo, którego twarz była... nieomal dokładnie kwadratowa (tak, wcale nie ściemniam!), a i nawet miałem niegdyś okazję być w jednej załodze z Filipińczykiem o... sześciu palcach u każdej dłoni (i u jednej ze stóp także, serio!), ale ten chłopina z Monrovii chyba jednak ich wszystkich dziwactwem swojej fizjonomii przebijał.
Tak, to było rzeczywiście czymś wielce niespotykanym – że też nikt go w „tej całej” Liberii w porę nie odkrył i w jakimś cyrku nie zatrudnił, aby go po świecie obwozić i ciekawskim pokazywać, bo wtedy z całą pewnością by już nie musiał próbować ucieczki jako statkowy „blindziarz”, bo miałby tyle forsy, że by mu na całkiem godny żywot wystarczyło. A tak to, no niestety – zamiast takiego łatwego cyrkowego zarobku, już niebawem... „zarobi” kijami po grzbiecie od tych wrednych Policmajstrów, bo przecież to oczywiste, że już za chwileczkę muszę go do nich na keję odstawić, wszak innej rady nie ma.
Toteż od razu w tamtą stronę ruszyliśmy, we dwóch tę człowieczynę z obu stron eskortując (dwóch innych chłopaków miało na nas w międzyczasie przy tej masztówce poczekać, nim jeszcze naszych dalszych poszukiwań nie wznowimy), ale po drodze wypytujemy go o kilka interesujących nas szczegółów – kiedy, jak, gdzie, po co, dlaczego, samotnie czy z kimś, itd., itp. – w pewnym momencie zadając mu jednak takie pytanko, które... dla jego przyszłego losu już wkrótce okazało się „kluczowe”..!
To znaczy, nie samo to pytanie, ale udzielona przez niego na nie odpowiedź, bo akurat ona tak nas rozbawiła, że z nagłego wybuchu śmiechu omal się własną śliną nie zakrztusiłem! Ot, no bo grzecznie pytam go o to, dlaczego on się cały czas w tę i we w tę pętał po pokładzie, na szybkie przez nas wykrycie się narażając, zamiast się po prostu nie schować w ładowni, w której przedtem pracował (bo utrzymywał, że był jednym z robotników – choć oczywiście akurat w to nie za bardzo mu uwierzyliśmy, bo... jak byśmy przez tyle dni takiego „platfusa” nie zauważyli..?), bo przecież stało tam jeszcze całkiem sporo najrozmaitszych skrzyneczek z ładunkiem do następnego portu, pomiędzy którymi było aż tak dużo bardzo wąskich przestrzeni, że przy tych swoich niezwykłych fizjonomicznych możliwościach nie miałby on absolutnie żadnych kłopotów, aby właśnie tam się zadekować.
Ot, z łatwością wcisnąłby się w jedną z takich szparek, a wtedy nawet i sam diabeł by go tam przenigdy nie wytropił, a cóż dopiero tacy „poszukiwacze” jak my sami, skoro nawet do tych miejsc nie zaglądaliśmy, bo się to po prostu wydawało absolutną niemożliwością, że tam w ogóle ktokolwiek dałby radę się ukryć. Czyżby naprawdę o tym nie pomyślał..?
No i wiecie co on mi na to odpowiedział..? Otóż, on oczywiście właśnie taką możliwość rozważał, jak najbardziej – ba, a nawet w jednej z takich szczelinek pomiędzy skrzyneczkami JUŻ siedział..! – ale w końcu z tej kryjówki zrezygnował, bo on... – uwaga, uwaga, uwaga! – ...WRĘCZ PRZEOKROPNIE BOI SIĘ CIEMNOŚCI..!!! Krótko mówiąc, on by tam po prostu ze strachu nie wytrzymał, jako że... DUCHY SĄ WSZĘDZIE (ufff, czyli według niego w naszych ładowniach też?! O rety!), a on w tych ciemnościach byłby całkiem sam, więc... NIE MIAŁBY ŻADNYCH SZANS... GDYBY SIĘ Z NIMI „OKO W OKO” TAM SPOTKAŁ..!!!!
O ho hooo – no i co wy na to..? Wiem, być może dla niektórych z was te jego obawy wcale takie śmieszne nie są, ale... trzeba było jednak wówczas widzieć jego mizerną twarzyczkę i te jego wielce rozbiegane oczy, jak o tych „ładownianych widmach” opowiadał, to wtedy na pewno... rozśmieszyłby on również i was samych – i to aż do łez, dokładnie tak samo, jak wtedy nas obu! Bo my się z tego powodu ze śmiechu wręcz w przysłowiowy sposób „pokładaliśmy”.
A zresztą, nie my jedni, bo kiedy w końcu tego człeczka do tych Policjantów przyprowadziliśmy, a ja im pokrótce w miarę dokładną relację z całej tej rozmowy zdałem (uprzednio oczywiście informując ich, gdzie tego „blindę” w ogóle znaleźliśmy), to... w nich wszystkich jakby nagły piorun strzelił, aż tak bardzo bowiem ich ta opowieść rozśmieszyła! Toż rechotali oni „aż pod same niebiosa”, z tym że ja osobiście jednak nie za bardzo wtedy wiedziałem... tak właściwie, to z czego..?! Czyżby rzeczywiście z tego samego co my dwaj, czy jednak jedynie z tej jego bojaźni wobec ciemności..?
Ot, akurat to było dla nas w tym momencie pewną tajemnicą, ponieważ z tego jego „płaskopiersia” wyśmiewać się raczej nie mogli, bo go po prostu już od dawna znali (bo przyznali, że on naprawdę był tu robotnikiem, żadna więc to dla nich niespodzianka), z wiary w te duchy chyba też nie (bo owszem, jeden czy dwóch z nich mogło w takowe „szamaństwo” nie wierzyć, ale aż kilku naraz..? Eee tam, nie w Czarnej Afryce!), pozostaje więc już jedynie ten strach przed ciemnością, skoro sam się chłopina do tego przyznawał – i to (jeszcze!) bez bicia! O jo joj – ależ to wszystko dziwaczne...
No tak, ale ten człowieczek rzeczywiście tego bicia jednak nie doświadczył. Jego koleżkom od tej niedoszłej morskiej podróży solidarnie się od tych gliniarzy pałkami po grzbiecie obrywało, on natomiast „poczęstowany” został tylko jednym jedynym kopem w dupsko (ale jednak dość silnym, nie przeczę), a potem odesłany został „do wszystkich diabłów” (choć może jednak... do tych duchów?), nie będąc w ogóle przez tych Policmajstrów dalej niepokojony. Ot, jako jedynego z tegoż „blindziarskiego grona” puścili go wolno, z czego zresztą ta „człowiecza płaskorzeźba” od razu skrzętnie skorzystała, już po kilkunastu sekundach... jak jakiś niedobry duch (nomen omen!) w mroku się rozpływając.
A ja sobie wtedy pomyślałem tak: ci Policjanci – zamiast go, jak tych wszystkich innych po prostu za tę próbę ucieczki aresztować – przegnali go jednak „w cholerę” tylko dlatego, aby... z tymi duchami jednak nie zadzierać! Ot, chociażby tylko w ramach tzw. „dmuchania na zimne”, bo jeśli nawet właśnie z tej przyczyny go tak gromko wyśmiewali, to w głębi swoich dusz zapewne woleli mieć... „swoje własne tyły zabezpieczone”. Wszakże z afrykańskimi szamanami nigdy nic nie wiadomo. Ot co!
O, i takim to właśnie „płaskodusznym” (lub „płaskoduchowym”) akcentem naszą wizytę w liberyjskiej Monrovii zakończyliśmy. I obyśmy już nigdy więcej tu nie powracali...

A teraz wybieramy się do stolicy Wybrzeża Kości Słoniowej, do Abidżanu…
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020