No to zajrzyjmy wreszcie do tegoż Abidjanu, skoro już się tu zjawiliśmy…
Takoż więc cumujemy, a oni... hurmem na nasz trap (że się nawet co poniektórym z nich te ich wielobarwne mundurki w trakcie tej przepychanki co nieco pogniotły) i... już szturm sukcesem zakończony! Aż krzeseł w naszej mesie zabrakło. Rozsiedli się więc ci panowie najwygodniej jak tylko mogli, powyciągali swoje dokumenty „do zapełniania w nich rubryczek” (co i tak przecież jest zwykłą „ściemą”, jedynie pretekstem do zażądania od Starego „należnych im prezencików na przywitanko”, wiadomo), czego oczywiście już opisywać z detalami nie będę, no bo ileż w końcu razy można się wciąż od początku tym zachodnioafrykańskim bandytyzmem zajmować, nieprawdaż..?
Ha, a jużci, co prawdaż..! Dlatego też czym prędzej z naszą akcją przenosimy się w okolice naszych ładowni, bo przecież właśnie je do wyładunku z nich przywiezionego tu towaru przygotowujemy, powoli ich pokrywy otwierając. Ot, na przykład ja osobiście odsuwałem akurat klapy ładowni Numer Dwa. One grzecznie sobie po zrębnicach jadą, powolutku odkrywając przed moimi oczyma widok... samej zieleniny..! Patrzę i własnym oczom nie dowierzam, bowiem cała powierzchnia luku jest... zieloną łączką! Jakby ktoś tam trawę posiał i jakieś boisko urządził – bo to rzeczywiście wyglądało niemalże jak równa trawiasta murawa! Ot, tylko bramki poustawiać, kredą pola karne na tej zieleninie wyrysować i... gramy mecza! Wszak różnorakich piłek, akurat na tym statku nie brakowało...
Do dobra, ale nie czas teraz na żarty, bo to w istocie było problemem nie lada, jako że nikt nam oczywiście żadnej trawki w tej ładowni nie zasiewał, tylko – ot, tak po prostu – część naszego ładunku do Abidjanu w drodze z Europy zdążyła sobie w naszej ładowni... zakiełkować. Mieliśmy tam bowiem jakieś workowane zboże (chyba ziarna jęczmienia, o ile dobrze pamiętam) oraz workowaną cebulę – a każdej z tych partii było po kilkaset ton – no i niestety oba te rodzaje ładunku w międzyczasie zrobiły naszemu Chiefowi bardzo niemiłego psikusa.
Prawie cała powierzchnia jęczmienia pokryła się kiełkami (w niektórych miejscach zresztą aż tak gęsto, że spod tej „murawy” nawet tych ażurowych worków widać nie było – ot, całe szczelnie zarosły!), natomiast z prawie wszystkich leżących na wierzchu bulw cebuli... powyrastał sobie tak fajny szczypiorek, że zrywać go można było dosłownie całymi garściami! Ba, nawet i kosą ciąć, gdyby tylko takowa była pod ręką! Tak, widok iście wakacyjny – tylko kocyk rozłożyć i... majówka jak się patrzy!
No cóż, ale naszemu Dowództwu już tak do śmiechu nie było, ponieważ cała wina za tak zły stan dostarczonego do tego portu ładunku była ewidentnie po stronie Przewoźnika, czyli statku! Już mniejsza o szczegóły – akurat nimi zamęczać was teraz nie mam zamiaru – ale sprawa była jasna jak słońce. Wszystkie Konosamenty obu tych ładunkowych partii były absolutnie „czyste”, kiedy je nam gdzieś w Zachodniej Europie załadowano (chyba w Hamburgu), nie umieszczono na nich ani jednej uwagi, dlatego też aż tak znaczne pogorszenie się kondycji tego towaru mogło nastąpić już tylko i wyłącznie podczas jego przewozu – czyli w drodze do Afryki, i tyle.
Owszem, jakieś ryzyko – że właśnie tak się ze zbożem lub z roślinami cebulowatymi wydarzy – istnieje zawsze, bo przecież nikt nigdy tak na sto procent nie może wiedzieć, co tak naprawdę „w ich środku siedzi”, każdy Przewoźnik w takich razach „zastawia się” zatem opiniami jakichś rzeczoznawców (i my także taki właśnie papierek od odpowiedniego ładunkowego inspektora mieliśmy), tyle że oprócz tego należy jeszcze dobrze o takowy ładunek zadbać podczas samego przewozu na statku – to znaczy, we właściwy sposób podczas całej podróży go wentylować i wietrzyć. A akurat tego ... wtedy nie robiono u nas w ogóle!
Tak, moi drodzy – wprawdzie dokładnych przyczyn takiego stanu rzeczy nie znam – ale jedno wiem na pewno, akurat to wówczas zaniedbano! Wentylację włączano naprawdę bardzo rzadko, natomiast wietrzenia ładowni nie praktykowano w ogóle! I to nawet pomimo faktu, że żadnego pokładowego ładunku, który ewentualnie mógłby ładowniane klapy blokować i ich otwieranie uniemożliwiać, akurat wtedy nie mieliśmy wcale. Zatem swobodny dostęp do tej ładowni był zawsze – absolutnie nic naszego Chiefa nie ograniczało – jak to więc możliwe, że on aż tak bardzo zawierzył...
Ha, tak właściwie, to niby czemu..? Swojemu własnemu wieloletniemu doświadczeniu, czy też może opinii rzeczoznawcy? No cóż, jeśli nawet, to i tak nic nie stało na przeszkodzie, aby... chociaż raz na jakiś czas tę ładownię otworzyć i po prostu do niej z góry zajrzeć! No i wówczas, gdyby w porę zauważyło się jakieś pierwsze zielone odrosty, to można by zawczasu dalszemu rozrostowi tych kiełków przeciwdziałać, bo przecież taka „łączka” nigdy nie wyrośnie przez jeden czy dwa dni, na to potrzeba co najmniej tygodnia! Był więc czas na to, ażeby taką ewentualność jeszcze zdążyć wykluczyć, a już przynajmniej nie pozwolić tym kiełkom rosnąć wręcz „na żywioł”..! Gdy tymczasem... „stary niedźwiedź słodko spał”...
No i efekt wiadomy. W tym klimacie w tej ładowni temperatura wzrastała „aż do czerwoności” – bo przecież każdy organiczny ładunek „oddycha”, więc dwutlenku węgla musiało tam być w nadmiarze, skoro go wentylacją lub wietrzeniem po prostu stamtąd nie usuwano – a na domiar złego nawet i wilgotność znajdującej się tam atmosfery była dużo większa, aniżeli na zewnątrz. Toteż jęczmieniowi i cebuli „radość aż po same pachy”, natomiast naszemu Dowództwu... jeno smutek.
No i... strach również, bo przecież wynikający z tego „claim” musiał mieć potem jakieś poważne konsekwencje. Z tym że ja niestety nie mam pojęcia, jak się ta sprawa dalej potoczyła, więc dokończenia tej historii już wam dopisać nie mogę, jednakże ówczesne miny Kapitana i Chiefa mówiły wszystko – bez późniejszego solidnego „oberwania po uszach” na pewno się nie obeszło.
No dobra. Ale wracajmy do naszej akcji – właśnie tę naszą „łączkę” otworzyliśmy, natomiast portowi stevedorzy przystępują do jej wyładunku. A akurat im taki stan tegoż towaru oczywiście w niczym nie przeszkadzał, bo przecież te ażurowe worki z jęczmieniem i z cebulą do ich dźwigania wciąż były takie same, wszak ich waga się nie zmieniła, choć oczywiście... już chyba nieco mniej poręczne, bo „zieleniną” wokoło obrośnięte. Ale to z kolei nie tylko że również w niczym im nie zawadzało, to i nawet... było „w to im graj”, ponieważ taki świeżo wzrosły szczypioreczek zawsze bywa najsmaczniejszy (a jakże, mniam mniam!), no i delikatne kiełki jęczmienia także nie były do pogardzenia – ot, „te swoje wartości odżywcze” na pewno w sobie miały! No i witaminki też, a jakże!
A zresztą, miny tych robotników mówiły same za siebie – z całą pewnością im to wszystko smakowało! A że uszy im się trzęsły wprost „przepisowo”, to... te wspomniane „odżywcze wartości” (jak i witaminki również, a jużci!) bez wątpienia ich wątłe zdrówka podreperowywały. Ach, ależ oni wtedy mieli używanie! Żarli tego ile wlezie, wręcz całymi garściami całą tę zieleninę do ust sobie pakowali i... żuli, i żuli, i żuli, i przeżuwali jak jakieś pasące się na – nomen omen – łące... ot, niedomówienie..!
A niektórzy z nich... to nawet płakali! Tak, bo sam szczypiorek im już nie wystarczał, więc i do samych cebul się dobierali, co oczywiście natychmiast musiało u nich spowodować efekt „rzęsistych łezek” (i to aż u kilkunastu osób naraz!) bo przecież, skoro surową cebulę wcinać się chce jak zwykłe jabłka, to... A ryczta se ile wlezie, miłe czarnoskóre chłopiska – albowiem lepsze już jakiekolwiek, nawet i płaczem okupione witaminki, aniżeli żadne, no nie..?
Zatem nie wstydźta się płakać i żryjta se tych europejskich cebulów do woli – jeno zapamiętajta se tę naszą staropolską gościnność, którejże to wszelako nawet i na korabiach pod biało-czerwoną banderą „gdzieś tam w świecie dalekim a szerokim” zawszeć doświadczać można. Smacznego więc – i na zdrowie..! Niechajże wam owe cebule służą!
A tak już bez tej błazenady – macie pojęcie jaki to widok..? Kilkunastu ludzi w jednym momencie pożerających surowe cebule niby jabłuszka i... nad nimi chlipiących..? I te Iejące się im wszystkim z oczu łezki wprost hektolitrami?! Ot, obrazek naprawdę godny i samego Rembrandta..! No tak, ale oni innego wyjścia i tak nie mieli, jako że... musieli się tymi cebulami nażreć na zapas, jeszcze w statkowej ładowni, bowiem w kieszeniach do domu ich powynosić dla swoich kochanych rodzin przecież nie mogli. Takoż więc, powtarzam jeszcze raz – smacznego!
OK, skoro ten wątek mamy już z głowy, to przejdźmy teraz do tematu następnego – mianowicie, do istnej plagi kradzieży, która właśnie tutaj ze strony „wybrzeżokościstosłoniowatych” nas spotkała. Ufff, plaga..? Ha, to nawet mało powiedziane – to raczej była jakaś lawina..! Dotyczy to oczywiście wszelakich detali znajdujących się głównie na pokładzie, w rozmaitych miejscach, które niezwykle trudno wachtowym marynarzom i oficerom na bieżąco dozorować, a jednocześnie takich elementów, które z kolei wcale tzw. „sprzętem luźnym” nie są.
I właśnie to było w tym wszystkim najgorsze. Bo o ile wszystko to, co było ruchome, można było już zawczasu pochować (czyli, jeszcze przed wejściem do portu, co zresztą i tak rutynowo czyni się zawsze i w każdym porcie tego rejonu świata), o tyle rzeczy przytwierdzonych w jakikolwiek trwały sposób do statku, już niestety nie. To znaczy, wszelaki sprzęt typu pożarowe węże, ratunkowe koła, nakrętki rur sondażowych, rozmaite linki, sznury, stalówki, itd., itp., z otwartych pokładów oraz z ich okolic usunęliśmy, ale co mogliśmy począć, na przykład z całą masą... powkręcanych w różnych miejscach śrub (sic!), które przecież na stałe przytrzymują szereg najprzeróżniejszych elementów normalnego wyposażenia statku..? Już nawet nie wspominając o samych tych elementach, które są przez te śruby przymocowane.
Ot, chociażby o dość licznych lampach, reflektorkach, kablach i ich zamocowaniach, pożarowych szafeczkach, kółkach od zaworów hydrantowych, sprężonego powietrza czy słodkiej wody, łańcuchach bezpieczeństwa, jak i również o wielu innych detalach, których przecież wcześniej usuwać nie mogliśmy wcale, bowiem... jakżeż to – mieliśmy niby statek rozkręcać..?! Toż nie tylko, że czegoś takiego nie praktykuje się nigdy (wszak to absurd!), to nawet – gdybyśmy i tak chcieli jednak coś podobnego zrobić – to z kolei na to nie wystarczyłoby nam czasu! Ot, tak zwyczajnie, po prostu...
No cóż, ale za to tegoż czasu nie brakowało z kolei całej zgrai złodziejaszków, którzy przy każdej nadarzającej się okazji zawsze coś nam z pokładu poodkręcali lub... razem „z całym mięsem” od niego powyrywali, a jednocześnie ani razu nikogo za rękę na gorącym uczynku przyłapać nam się nie udało. Ot, wtedy rzeczywiście byliśmy całkowicie bezradni, ponieważ sprawcami tych niecnych czynów wcale nie były jakieś tutejsze przybłędy (które jeszcze jakoś od biedy można by zawczasu wykryć i ze statku przepędzić), lecz... sami robotnicy, a tych z kolei – co oczywiste – czepiać się nie mogliśmy, skoro niczego ukradzionego na widocznym miejscu przy sobie nie mieli. Rewidować ich też nam nie było wolno, zaś... jakiekolwiek „profilaktyczne” ich zaczepianie także w grę nie wchodziło.
Toteż efekt wiadomy – poginęło nam wówczas naprawdę dość sporo tych „trwałych” (ha, ha!) elementów wyposażenia statku, głównie kloszy od lampek, jak i również ich całych (o żarówkach nawet nie wspominając), łańcuszków, kabli, jak i też cała masa rozmaitego „ośrubowania”, co oczywiście przysporzyło nam potem takich kłopotów, o których nawet w najczarniejszych snach nam się przedtem nie śniło. Wyobrażacie sobie bowiem te późniejsze naprawy..?
No kur*a mać, jak oni w ogóle dawali radę je odkręcać?! Gołymi łapskami na pewno nie, więc musieli mieć ciągle przy sobie jakieś klucze, jak i również... młotki do uprzedniego obstukiwania ich ze starej farby, a część tych śrub to nawet była... ze starości już „zapieczonych”, więc tym bardziej były to wyczyny godne najwyższych laurów!
A zatem, po tej naszej wizycie w Abidjanie jedno mogę powiedzieć na pewno – to mianowicie, że „słoniokościściwybrzeżowcy” należą chyba do najzdolniejszych złodziejaszków na całym świecie! Po tym wszystkim, co tam wtedy widziałem, pod taką opinią mogę się już z czystym sumieniem podpisać, bowiem najprawdopodobniej nikt już im w tym fachu dorównać nie może! Takoż więc najgoręcej was... do Abidjanu zapraszam, gdyż z turystycznego punktu widzenia zawsze warto odwiedzać wszelkie takie miejsca na świecie, gdzie coś... jest „naj”, nieprawdaż..? A jużci, że tak – prawdaż!
A już tak na poważnie – sam Abidjan jednak mnie trochę zaskoczył. Tak, bo kiedy któregoś dnia wybrałem się tu na kilkugodzinną przejażdżkę po mieście – bo nasz Agent zabrał mnie i trzech moich kumpli swoim samochodem... do palarni kawy (wiadomo, po towar), a przy tej okazji podrzucił nas także i do samego centrum – to początkowo sądziłem, iż to miasto jest zapewne „w tej samej lidze”, co znane mi dotychczas Freetown, Monrovia czy Tema, gdy tymczasem widok ścisłego centrum Abidjanu jednak zdecydowanie do tej opinii nie pasował.
Bo to rzeczywiście jest „wcale niezły kawał miasta”! Zbudowane z rozmachem, o wielu szerokich ulicach, przy których stoją wcale okazałe gmachy, porządek dookoła „całkiem, całkiem”, a i nawet większość przechodniów odziana była bardzo czysto i ładnie, wręcz elegancko! Owszem, Abidjan to jednak nie Paryż czy Londyn, więc moje nad nim zachwyty powinienem jednak nieco „stonować”, ale w porównaniu z innymi metropoliami tego rejonu wypada on jednak zdecydowanie lepiej!
Ba, nawet i ta biedniejsza, przyportowa dzielnica, wydała mi się w sumie dużo bardziej zadbana, aniżeli... same centra kilku innych okolicznych stolic! Abidjan zatem akurat pod tym względem jak najbardziej z nimi wygrywa. Widać więc wyraźnie, że akurat tutaj byli kolonialiści pozostawili po sobie dużo lepszy porządek, niż gdzie indziej. Szkoda więc, że... było tutaj aż tak wiele kradzieży!
No dobra, to tyle z samego centrum stolicy Wybrzeża Kości Słoniowej – wracajmy do portu. Bo teraz będzie... wątek ornitologiczny. Tak, bo właśnie zamierzam się zabrać za krótki (obiecuję!) opis pewnego wydarzenia z udziałem parki pewnych średniej wielkości czarnych ptaków (z wyglądu przypominających trochę nasze gawrony), które wtedy akurat nasz statek wybrały sobie jako miejsce lęgowe swoich przyszłych (no i niestety niedoszłych, jak już niebawem się dowiecie) potomków.
Ale ten wątek ornitologiczny będzie już w odcinku następnym…
louis