Geoblog.pl    louis    Podróże    Rejs po Zachodniej Afryce    Wybrzeże Kości Słoniowej - Abidjan-3
Zwiń mapę
2018
04
gru

Wybrzeże Kości Słoniowej - Abidjan-3

 
Wybrzeże Kości Słoniowej
Wybrzeże Kości Słoniowej, Abidjan
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 1964 km
 
Zatem o tych ptaszkach właśnie, jeśli pozwolicie…

Już od samego naszego przybycia do tego portu, w okolicach naszego dziobu pojawiła się parka tych dziwnych czarnych ptaszysk, które najpierw przez kilka godzin krążyły wokół stojącego tam masztu, by po tym czasie (czyli zapewne po dokładniejszym „rozeznaniu się przez nie w terenie”, bo należy przypuszczać, że to krążenie było zwykłymi „zwiadami”) prawie na samym jego szczycie... rozpocząć uwijanie swojego gniazda. Przylatywały one więc co i rusz z najprzeróżniejszych kierunków wprost w to miejsce, które sobie uprzednio na swój nowy „domek” upatrzyły, za każdym razem przynosząc z sobą w dziobie jakiś patyk lub gałązkę, co oczywiście było budulcem do wicia ich gniazdka.
Zrozumiałą rzeczą więc było to, iż ten ich trud był cały czas przez nas z wielkim zainteresowaniem obserwowany, zwłaszcza że ta ich robota szła tym ptakom aż tak szparko, że gniazdo to dosłownie „rosło w oczach”, a już po zaledwie kilkunastu godzinach było ono już całkowicie gotowe. A ten moment rozpoznaliśmy oczywiście po tym, że właśnie wtedy oba te ptaszyska się w swoim domciu schowały, już więcej ani razu po następne patyczki stamtąd nie wylatując. Tak więc stało się jasne, że teraz już tam na trwałe osiadły – no, przynajmniej do czasu ostatecznego wychowania swoich młodych.
Sęk jednak w tym, że – po pierwsze: one zapewne zupełnie się w tych swoich ptasich móżdżkach nie połapały w tym, że wybrały sobie to miejsce niestety niezbyt szczęśliwie, bo przecież statek już za kilka dni wyjdzie w morze, a tam z całą pewnością czeka je same, jak i też ich młode całkowita zagłada. Jeśli się w ogóle do tego czasu zdążą jakieś pisklęta wykluć, co jednak mocno wątpliwe, jako że wysiadywanie ich jajeczek na pewno musi potrwać znacznie dłużej.
No i rzecz najważniejsza – najpierw jeszcze ta samica w ogóle musi je znieść, a te ptaszyska przecież dopiero co to gniazdko wić zakończyły. Toteż niestety, ale ich przyszły los jest już raczej przesądzony. Ot, „głowa ich rodziny” tym razem się nie popisała.
A po drugie: to gniazdo zostało uwite wprost na platformie naszego przedniego masztowego światła nawigacyjnego, na takim jakby niewielkim poziomym „balkoniku”, na którym to właśnie ta lampa jest umieszczona, ale – niestety – swymi dość sporymi rozmiarami to gniazdo sięgało aż poza połowę wysokości klosza tej lampy, czyli... praktycznie rzecz biorąc całkowicie to światło swoją konstrukcją zasłaniało! A to oczywiście oznaczało jedno – że to gniazdo przed naszym wyjściem w morze koniecznie trzeba usunąć. Albo przynajmniej... gdzieś indziej je przenieść, jeśli taka operacja w ogóle okazałaby się możliwa. A zatem wielkie sorry drogie ptaszęta, ale czeka was jednak z tego miejsca albo prze-, albo ostateczna wy-prowadzka. Bo innej rady po prostu nie ma.
Tak więc klamka zapadła – gniazdo musi być stamtąd usunięte. A nasze Dowództwo przyjęło wtedy taktykę następującą: na razie nikt jeszcze na maszt w tym celu wchodzić nie będzie, bo najpierw należy popróbować jakoś te ptaki do pełnego rozgoszczenia się u nas zniechęcić, ażeby one same, z własnej woli się z tego masztu wyniosły, bo może jeszcze jest tak, że szczęśliwie ta samica jeszcze swoich jajek złożyć w tym gnieździe nie zdążyła.
Jak się więc je odpowiednio mocno czymś przestraszy, to może wówczas jednak uciekną, uwiją sobie potem nowe gniazdko zupełnie gdzie indziej, a dzięki temu w ogóle tę ciężką życiową próbę przeżyją! Tak, bo póki co, są one niestety w śmiertelnym niebezpieczeństwie, nawet nie będąc tego – co oczywiste – zupełnie świadomymi. Ale my, czyli dzielna załoga naszego statku, z całą pewnością tę sympatyczną fruwającą czarną parkę od niechybnej zagłady uratujemy. Bo my się na rzeczy znamy i basta!
Toteż najpierw uradzono na całą noc tę nawigacyjną lampę włączyć, żeby ona im wprost w ich gniazdo świeciła, co być może – według naszego mniemania – na tyle im w nocnym spokoju przeszkodzi, że to już na pewno te ptaki do naszego statku zrazi. Tak, bo wtedy – marzyliśmy sobie – zupełnie im się dzień z nocą pomiesza, więc ich instynkt albo „biologiczny zegar” spać im nie pozwoli, o! A poza tym, przecież ta lampa posiada bardzo ostrą specjalną żarówkę (bo nawigacyjną, mającą być widoczną przez inne statki z odległości wielu dziesiątek mil, dlatego jej jasność jest wręcz przeogromna), więc tym bardziej tak silna „flinta” musi te ptaki odstraszyć. Zatem plan ten w życie wdrożono i... do następnego ranka czekamy.
Przychodzi świt (akurat ja wtedy miałem moją służbę, więc wraz z wachtowym marynarzem byliśmy pierwszymi, którzy o... nieskuteczności naszych zamierzeń się przekonali), a te ptaszyska nadal sobie w swoim wygodnym „domku” siedzą. To znaczy, ściślej mówiąc, siedział w nim tylko jeden z nich (zapewne samica – bo owszem, bywają takie ptasie gatunki, u których to samiec wysiaduje jaja, ale przyjmijmy, że akurat w ich wypadku było jednak „po bożemu”), której główka wystawała poza górną krawędź gniazda, więc była widoczna, natomiast ten drugi (więc samiec, i już!) najpierw jeszcze trochę wokół masztu pokrążył, a potem gdzieś w kierunku lądu odfrunął.
Przypuszczaliśmy, że on jednak odleciał nie na długo, jedynie w celu zdobycia dla siebie oraz swej partnerki jakiegoś pokarmu, co niebawem rzeczywiście okazało się prawdą, jako że już po kilkunastu minutach powrócił, mając w swoim dziobie jakiegoś, trzepoczącego jeszcze skrzydełkami motyla. Pan Samiec podleciał wtedy wprost do swej „żony” i w jej rozdziawiony w tym momencie wręcz „na oścież” dzióbek tego owada wepchnął. Ona go ze smakiem od razu spałaszowała (bo nawet widać było jak się z lubością po tym kąsku oblizuje, a jakże! A w jej oczach dostrzegliśmy również i błysk rozkoszy, więc ten biedny motylek witaminki w sobie miał), natomiast „głowa rodziny” znowu dokądś po tej „dostawie papu” w tym samym kierunku co poprzednio odfrunęła.
A kiedy ponownie ten samczyk z jakimś kolejnym owadem w dziobie do gniazda powrócił, już wszystko stało się jasne – samica jakieś jaja już w gnieździe złożyła i teraz po prostu je wysiaduje. A skoro tak, to wiadomym było również i to, że te ptaszyska już się od nas na pewno nie wyniosą. Nasz Stary zatem zarządził natychmiastowe podjęcie akcji... przenoszenia tego gniazda w inne miejsce (gdzie już w niczym nie będzie przeszkadzać, a tym bardziej zasłaniać nawigacyjnych świateł) – oczywiście po uprzednim odegnaniu od niego tych ptaków, co zresztą z początku wydawało się planem tak prostym, że nikt z naszej załogi nawet nie brał pod uwagę tego, że coś w tych zamierzeniach w ogóle może się skomplikować.
Ot, może jedynie to, że te ptaki po tej przymusowej przeprowadzce tego nowego miejsca nie zaakceptują i do gniazda już nie powrócą, lub z powodu ingerencji człowieka definitywnie je porzucą, wyczuwając w nim zupełnie obcy im zapach, ale to i tak zrobione być musiało. Gniazdo w tym miejscu pozostać nie mogło i tyle.
Niechaj więc wszelacy czytający te słowa ekolodzy, zanim jeszcze zaczną na nas psioczyć, najpierw pomyślą o tym, że przecież ludzkie życie jest jednak zdecydowanie ważniejsze od dobra jakiejś tam „wybrzeżokościańskosłoniowej” parki czarnych ptaszysk i ich niewyklutych jeszcze piskląt. A brak światła nawigacyjnego jest poważnym naruszeniem norm bezpieczeństwa Światowej Żeglugi. Takoż więc, panowie (i panie) „Zieloni” (i „Zielone” też) – słowa powyższe przeczytać, do wiadomości przyjąć i... już więcej z potępieniem i z dezaprobatą się nie krzywić! Spocznij! No i odmaszerować..!
Toteż zaraz po śniadaniu tę dziwaczną misję rozpoczęto. Jeden z marynarzy rozpoczyna swoją wspinaczkę po drabince w górę tego masztu, powoli się do tego gniazda zbliżając, gdy nagle... „fruuu!” – oba te ptaszyska naraz ze swego gniazda jak z procy wyprysnęły, rozpoczynając... na tego matrosa natychmiastowy „nalot”! I ani się chłop obejrzał, a już był w kilku miejscach bardzo boleśnie przez nie dziobnięty! Dostał mu się jeden cios prosto w tył głowy (sic!), ze dwa w grzbiet, natomiast na przedramieniu przez ten zaledwie krótki moment zdążył już dorobić się... nawet i krwawiącej rany!
O ho ho, a to ci dopiero niespodzianka! To z nich aż takie szelmy..?! Widać, że swojego gniazda bronić skutecznie potrafią, swojej agresji już od samego początku zupełnie nie kryjąc, toteż nasz biedny podziobany marynarzyk z dalszej wspinaczki oczywiście zrezygnował, natychmiast się w dół wycofując. I rzecz jasna bardzo dobrze zrobił, bowiem – jeszcze chwilka takich gwałtownych ataków i... mógłby on z tego masztu spaść! Ot, tak po prostu! No bo jeśli wszystkie te dziobnięcia były bardzo bolesne (a przecież inne być nie mogły, skoro jedno z nich było aż do krwi!), to mógł on w pewnej chwili zupełnie odruchowo próbować się przed jakimś kolejnym atakiem tych ptaków ręką zasłonić, więc... tragedia gotowa, bo by się on nieopatrznie tej drabinki, na której akurat stał, po prostu puścił, prawda..?
Bardzo dobrze więc, że o żadnej swojej obronie w tym momencie nie myślał, tylko od razu ucieczką w dół się salwował, bo być może w ten sposób... uratował swoje własne życie! Tak, moi drodzy, to wcale nie żart, bowiem, upadek z aż kilkunastu metrów wprost na metalowy pokład z całą pewnością szczęśliwie by się zakończyć nie mógł!
Zatem nieźle mu się od tych ptaszków oberwało, co oczywiście powodzeniem jego misji całkowicie zachwiało, ale... problem samych tych ptaków nadal pozostał. No bo co teraz..? Czyżby... próbować do nich czymś strzelać, ażeby je stamtąd jednak przegonić..?! Toż to absurd nad absurdami! A z kolei jakaś następna „wycieczka” marynarza w górę masztu już w grę nie wchodziła, bo te afrykańskie gawrony, jak się okazuje, mogłyby naprawdę bardzo poważnie kogoś pokaleczyć, a i nawet spowodować jego tragiczny w skutkach wypadek. Ta opcja była więc już zbyt niebezpieczna, ażeby ją w ogóle jeszcze brać pod uwagę. Pozostała nam wobec tego do wyboru już tylko jedna jedyna możliwość...
Jaka..? Hm, pozwólcie mi posłużyć się teraz cytatem ze słów naszego Kapitana, zgoda? Otóż, jego ówczesna wypowiedź była mniej więcej taka: „to w takim razie niech te pierd*lone ku*wy już se tam zostaną, skoro takie głupie, bo po naszym wyjściu w morze i tak szybko zginą, więc ich problem rozwiąże się sam”. Czekamy więc aż se same zdechną, albo się wreszcie od nas wyniosą!” Nnnooo – i właśnie o to chodziło! Moim zdaniem nasz Stary miał absolutną rację, ot co!
Wy natomiast, wszelkie wredne ekologi i ekolożki, teraz... „mordę w kubeł” i już więcej niczego nie komentować, OK..?! Bo życie i zdrowie marynarzy jest dużo cenniejsze, niż byt jakichś czarnych, i w dodatku agresywnych wobec nas fruwających afrykańskich stworów. Pojęli..? Do wiadomości przyjęli..? No to odmaszerować! I obym was tu więcej nie widział..!!!
No to od tej chwili pozostało nam już tylko pilnie te ptaszki obserwować, w ich sprawy już się nie mieszając, ale tylko po to, aby zaspokoić naszą ciekawość... co się w ogóle z nimi stanie, kiedy już wyjdziemy w morze, a widok pobliskiego lądu już na dobre zniknie im z oczu. A wraz z nim – co oczywiste – te wszelakie smakowite motylki, którymi dotychczas „pan gniazda” swoją wysiadującą jajka połowicę podkarmiał. No bo dopiero wtedy te ptaszory tak na serio się zorientują, że coś tu jednak nie gra.
Zatem z wielkim zainteresowaniem (jak i również z pewnym zniecierpliwieniem – tak, bo nagle się na naszym statku od biologów zaroiło!) tego momentu oczekiwaliśmy, będąc rzeczywiście bardzo zaintrygowanymi potencjalnym zachowaniem tych ptaków, kiedy tylko odkryją wreszcie fakt, że znalazły się one naprawdę w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Bo przecież – do diaska! – jakiś instynkt w końcu w sobie mają, czyż nie..? Toteż rzeczywiście może z tym być ciekawie...
Ha, no i w istocie tak było – i to bardzo ciekawie! Bo już po około godzinie po naszym odcumowaniu, kiedy się już od lądu oddalaliśmy – i to nawet dość szybko, bo akurat wtedy najpierw płynęliśmy wprost na południe – ten Pan Samiec rzeczywiście zorientował się w sytuacji (i to nawet dosyć wcześnie, bo już poza portowymi „główkami”), bardzo niespokojnie poczynając krążyć dookoła tego masztu, głośno w tym czasie skrzecząc, czego dotychczas jeszcze ani razu nie czynił.
Tak, jak dotąd nie wydawał z siebie żadnego głosu, i to nawet wtedy, gdy wraz ze swoją „żoną” z taką pasją atakował wspinającego się po drabince marynarza! Zatem, skoro jego obecne zachowanie różniło się jednak od tego poprzedniego, to dla wszystkich obserwatorów (czyli dla nas, właśnie się w niego wgapiających „marynarskich ornitologów”) stało się jasne, że z całą pewnością już to ich tragiczne położenie odkrył. No cóż, szkoda tylko, że jednak za późno.
A kiedy jeszcze na dokładkę ich wspólne gniazdo opuściła także i jego połowica, również i ona sama poczynając wkrótce owe nerwowe „obfruwanie” okolic tego masztu – połączone z tym głośnym skrzeczeniem (tak, one nie krakały, tylko skrzeczały, więc... jednak nie gawrony?) – to już wtedy te nasze dotychczasowe przypuszczenia przemieniły się w absolutną pewność. Oba te ptaszki dlatego teraz z taką paniką w oczach wokoło masztu latały, co i rusz zbliżając się do gniazda – ale jednak w nim nie przysiadając, tylko na powrót od niego się oddalając – bo po prostu już dokładnie swą tragiczną sytuację pojęły. Ot, nareszcie do ich ptasich móżdżków dotarło, co się w ogóle teraz dzieje.
A my – czyli cała nasza liczna czereda zaintrygowanych tym wszystkim domorosłych „ornitologów-amatorów” – pilnie te ich nerwowe loty obserwowaliśmy, zastanawiając się przede wszystkim nad tym, co w nich w końcu zwycięży – czy instynkt przetrwania, czy jednak instynkt macierzyński. Bo jeżeli to pierwsze, to jeszcze będą one miały duże szanse na przeżycie, bo wtedy sobie po prostu w stronę lądu odfruną, swoje gniazdo, czyli niedoszłe potomstwo w imię wyższego dobra jednak porzucając... lecz jeśli to drugie, to czeka je niestety niechybna zagłada. Zatem, jeśli chcą one samemu przeżyć ten swój fatalny życiowy błąd, to niestety bezwzględnie muszą one teraz zdecydować się na... swoistego rodzaju „ptasią aborcję”.
No i co, jak sądzicie, co one w końcu wybrały..? Ano, moi drodzy, w ich biednych ptasich duszach zwyciężył jednak instynkt samozachowawczy, bowiem po kolejnej godzinie takiego ich oblatywania wokoło naszego dziobu, z jednoczesnym głośnym skrzeczeniem oraz z zaglądaniem co parę chwil do swego gniazdka (biedne ptaszynki!), podjęły one jednak ostateczną decyzję o definitywnym opuszczeniu naszego statku i natychmiastowym powrocie na ląd. Odfrunęły one więc wkrótce w stronę wybrzeża (słoniowych kości zresztą), już do nas nie powracając.
Tak więc swoje własne doczesne istnienia one jednak uratowały, ale... co z ich niedoszłym przychówkiem..? – zastanawialiśmy się. No cóż, nic łatwiejszego, jak tylko wejść znowu na ten maszt i to ich gniazdo stamtąd sprzątnąć (bo przecież i tak zrobić to trzeba), no a przy okazji odpowiedź na to pytanie oczywiście sama się znajdzie. Wszak teraz już nic na przeszkodzie nie stoi, bo ta czarna parka już na dobre od nas odfrunęła, więc już nikt podziobany nie zostanie.
No tak, tylko że... w tym momencie pojawił się problem zupełnie innego rodzaju – nazwijmy go, że natury... jakby moralnej. Tak, no bo jeśli znajdziemy w tym ich porzuconym gnieździe jakieś jajeczka, to... jeszcze pół biedy, bo się je po prostu wyrzuci i już po kłopocie. Lecz co począć, jeżeli tam... już będą jakieś świeżo wyklute pisklęta..?! To w takim razie trzeba je będzie... po prostu jakoś uśmiercić, bo sprawą oczywistą jest, że nikt ich przecież... nie będzie wychowywał..!
Toż to nie nasze popularne i bliskie naszej tradycji bociany, które po wyrzuceniu ich z gniazda przez ich własnych rodziców (tak, moi drodzy, nie dziwcie się, bo to prawda – te nasze niby sympatyczne boćki prawie zawsze jedno swoje najsłabsze dziecię... bezlitośnie wypychają z gniazda!) można by jeszcze jakoś odratować, ale... jakieś dziwaczne afrykańskie „gawronki”..? A jeśli nawet ktoś chciałby się jednak takowego zadania podjąć, to z kolei... czym je karmić – czyżby... motylkami na pełnym morzu..?!
Eee tam, to już lepiej je zawczasu jakoś... „ubić”, bo one po prostu i tak prędzej czy później zdechną, wiadoma rzecz. O, i właśnie o tym z dobrą godzinę dyskutowaliśmy, gorąco się spierając o to, który z nas w razie czego te pisklaki zamorduje (bo każdy z nas oczywiście: „Oooo nie! Ja na pewno nie, bo jestem na to zbyt wrażliwy, boję się, itd., itp.), gdy tymczasem... póki co, nikt jeszcze na górę tego masztu w ogóle się nie fatygował..! Ot, cała nasza „silna grupa domorosłych ornitologów” nadal stała sobie na dziobie i zawzięcie o tej potencjalnej „ptasiej rzeźni” dyskutowała, ale... nikt samorzutnie do wspinaczki na maszt jeszcze się nie zgłosił. Ech, barany – to na co my, tak właściwie, jeszcze czekamy..?!
Czyżbyśmy rzeczywiście wszyscy byli aż tak wrażliwi, że ta zwłoka w naszym działaniu była czymś w rodzaju... „gry na czas”..? Że tak sobie niby spokojniutko staliśmy i gadaliśmy, ale w głębi duszy każdy tylko patrzył na swojego sąsiada w nadziei, że to może właśnie on (bo przecież nie ja, ależ!) tej wspinaczki i tego późniejszego... morderstwa się podejmie..?
Hm, jeśli w istocie akurat tak z nami było, to znaczy, iż polscy marynarze również mają w sobie ten, kierujący ich postępowaniem... instynkt samozachowawczy! Tak, właśnie jedynie ten instynkt – tylko i wyłącznie, a jakże! – bo przecież nikt nam nie może zarzucić, że my... jakoweś mięczaki są. Ależ..! Akurat w wypadku polskich wilków morskich „taka możliwość jest niemożliwa”, i już. Ot, co...
No dobra, ale kiedy się wreszcie z tego dziwnego marazmu ocknęliśmy, to wtedy wszystko poszło już błyskawicznie. Nieomal natychmiast znalazł się jednak ochotnik do likwidacji tego gniazda (jeden z Marynarzy, ale już nie ten wcześniej „podziobany”), który szybko wlazł po drabince na szczyt masztu, zajrzał do środka gniazda, a kiedy znalazł w nim leżące na jego dnie dwa małe jajeczka (ufff, a więc rytualnego mordu jednak nie będzie!), to od razu je z tego „balkoniku” zepchnął, ułatwiając sobie oczywiście w ten sposób swoją robotę, bo w całości znosić go nie zamierzał. Mogłoby to bowiem być dla niego zbytnio niebezpieczne, jako że musiałby on przez cały czas schodzenia po pionowej drabince w dół wciąż mieć jedną rękę zajętą. A wtedy o tragiczny wypadek naprawdę nietrudno.
A zatem zepchnięte tak gwałtownie przez niego to gniazdo już w sekundę później znalazło się na pokładzie, uderzając w niego zresztą dość łagodnie, bo ta plątanina patyczków i gałązek jednak ten upadek osłabiła, na tyle mocno jednakże, by to wystarczyło do tego, ażeby te znajdujące się tam dwa jajeczka na zewnątrz się wysypały i wskutek uderzenia o pokład... natychmiast się potłukły.
O, i w ten oto prosty sposób skończyły się wreszcie wszystkie te nasze głupie dywagacje dotyczące ewentualnego mordu niewinnych pisklątek, bo one się po prostu jeszcze wykluć nie zdążyły, i tyle. Co jednak wcale nie przeszkodziło „dzielnym ornitologom–amatorom” w... prawie dwugodzinnych sporach o to, kto je w razie czego ukatrupi. Ech, czy nie bywa zatem czasami i tak, że marynarze... częstokroć także miewają małe ptasie móżdżki..?
Hmm, „jak widać na powyżej załączonym obrazku” zapewne tak, skoro stać nas wówczas było na takie durne, pełne jakichś dziwnych sentymentów – i w sumie jednak dość śmieszne – zachowania. Ale koniec już tej całej ornitologii – ów wątek uważam więc za definitywnie zakończony.
Moi kochani, powyżej opisane wydarzenia miały miejsce już po naszym wyjściu z Abidjanu, kiedy już byliśmy w morzu, ale pozwólcie mi teraz jeszcze na krótki czas do tego portu powrócić, gdyż w międzyczasie przypomniałem sobie o jeszcze jednym drobnym epizodziku, który przydarzył mi się podczas naszego rutynowego przeszukiwania całego statku „na okoliczność ewentualnych ślepych pasażerów” tuż przed naszym wyjściem w morze, zgoda..? Tym razem NA PEWNO będzie krótko! (Ha, ha – już to widzę!)
Otóż, z poprzedniego rozdziału o Monrovii już wiecie (był on wprawdzie o wydarzeniach o pół roku wcześniejszych, ale to wciąż ten sam statek, jako że byłem wówczas na nim w sumie aż trzy długie rejsy), iż rejonem moich poszukiwań na tym statku za każdym razem były dwie znajdujące się za nadbudówką ładownie, wraz ze wszystkimi ich „przyległościami”. Toteż, kiedy tylko do naszej poszukiwawczej akcji przystąpiliśmy, ja razem z trzema marynarzami właśnie tam się natychmiast udałem.
Rozpoczęliśmy nasze przeszukiwanie od pokładowej masztówki i... już na samym początku „Bingo”! Wchodzimy bowiem do niej do środka, a tam... piknik! Ot, siedzi tam sobie aż kilku czarnoskórych amatorów jazdy „na gapę”, którzy w dodatku... JUŻ SOBIE W ŚRODKU TEJ MASZTÓWKI URZĄDZILI „POKOIK PODRÓŻNY”, JAKBY „SYPIALNIĘ”..! TOŻ ONI BYLI... JAK W JAKIMŚ HOTELU..!
Tak, bo wyobraźcie sobie, że oni mieli już tam... porozkładane dookoła sienniki do spania (sic!) oraz – uwaga!!! – stojący w kąciku wnętrza tej masztówki... przenośny kocher do gotowania!!! (Młodzieży wyjaśniam, iż „kocher” to nazwa małej jedno- albo dwupalnikowej turystycznej kuchenki gazowej, którą zazwyczaj używało się pod namiotami lub na kempingach.)
U hu hu, to ci dopiero naiwność, no nie..?! Ba, a może nawet i bezczelność, gdyby uznać, że cała ta kilkuosobowa zgraja potencjalnych „blindziarzy” choć troszeczkę orientowała się w panujących na statkach zasadach obrony przed takimi właśnie niechcianymi „pasażerami”. Ale, chyba jednak to naiwność – wręcz przeogromna, rzecz jasna – bo oni przecież nawet specjalnie się ukryć nie potrafili. Ot, wślizgnęli się nam jakoś niepostrzeżenie do tej masztówki, starannie za sobą drzwi zamknęli, a potem... uznali zapewne, że są już oni na czas „ucieczki do Europy” bezpieczni, bo już żadne wykrycie ich wygodnej kryjówki im nie grozi.
Ha, i to jak wygodnej, skoro oni natychmiast po wejściu na nasz statek (i to jeszcze przed naszym wyjściem w morze!) urządzili sobie z tej masztówki „sypialnię” i „kuchnię”! O rety – nie dosyć, że wprost „aż do bólu” naiwni, to jeszcze na dokładkę... jakie z nich wygodnisie, no nie..!? Ot, bo pomyślcie tylko – ile ich uprzednio musiało kosztować wysiłku przemycenie na statek nie tylko samych siebie, ale i również... kilku sienniczków do spania (czyli myśleli sobie o wielu dniach podróży..!?!?!) oraz... worka z żarciem..?! Ba, co więcej, z takim żarciem, które... wymagało gotowania..!?!?! To już im nawet jakiś suchy prowiant by nie wystarczył..? Wprost niesamowite!!!
Przyznam więc, że kiedy tę masztówkę otworzyliśmy, to nam szczęki aż do samej ziemi ze zdziwienia opadły. Toż własnym oczom uwierzyć nie mogliśmy, ten widok rzeczywiście był wręcz zniewalający! My oczywiście od razu narobiliśmy rabanu, podnosząc natychmiastowy alarm, toteż już po kilkunastu minutach wszystkich stamtąd poza statek przegoniliśmy, ale sam ten epizod był wśród nas jeszcze dłuuugo dyskutowany, jak i też... aż pod same niebiosa obśmiewany!
Tak, bo czegoś takiego, jak sądzę, chyba nawet i najstarsi marynarze nie pamiętają. Ba, jeżeli w ogóle z czymś podobnym i aż tak bezczelnym kiedykolwiek w swych żywotach się spotkali. Bo to rzeczywiście było ewenementem na skalę wręcz światową. A wy, moi kochani, czy wy również możecie to sobie w ogóle wyobrazić..? Coś takiego, aby kilkuosobowa grupa czarnoskórych uciekinierów z Afryki dekowała się nielegalnie na statku towarowym jak na jakimś... turystycznym cruizerze..? Ech...
Podczas tego samego przeszukania był jeszcze jeden śmieszny moment z cyklu „pocieszna naiwność niedoszłych uciekinierów”, kiedy to Drugi Oficer natrafił z kolei na jakiegoś pojedynczego „dekownika” w którymś z ogólnodostępnych pomieszczeń w rejonie Pokładu Głównego, a który to „blindziarz” zaraz po jego odkryciu... przyłożył swój wskazujący paluszek pionowo do swych ust, pokazując w ten sposób Drugiemu takie wielce wymowne „ciiii”... Czyli został on przez niego odkryty, ale w swojej „wielkiej rezolutności” natychmiast poprosił go o milczenie, ażeby broń Boże nikomu jego fajnej kryjówki nie zdradził.
Ech, „wybrzeżokościosłoniowcy” – ależ z was jednak fajne chłopaki, nie ma co..! Toż chyba nawet te wasze... gawrony (!) miały w sobie mniej naiwności, aniżeli wy sami. Dobrze więc, że nareszcie stąd gdzieś dalej wypływamy, bo gdybyśmy tu jednak zostali nieco dłużej, to chyba wszyscy... pomarlibyśmy w końcu ze śmiechu, patrząc na tę waszą „wiekopomną pomysłowość” oraz na... zażeranie się cebulami jak zerwanymi prosto z drzewa śliweczkami.
Zatem, wyjeżdżając już od was na dobre, nie napiszę „bye bye”, ale... a kysz!

Ufff, ten powyższy rozdział według moich obietnic miał być krótki, a jednak... jaki w końcu był..?! Ot, znowu stał się „tasiemcem”, jakich pomimo swoich własnych przyrzeczeń w sumie spłodziłem „całe mrowie”, jednakże – zaklinam się! – te następne... JUŻ NAPRAWDĘ BĘDĄ DUŻO KRÓTSZE..!!! Tak, tym razem już wam żadnej „ściemy nie sprzedaję” – rzeczywiście tak będzie!
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020