Z Asunción do Sao Paulo leciało się wprawdzie tylko około dwóch godzin, ale zaraz po wylądowaniu musiałem już się przesiadać, bo teraz już „brała mnie pod swoje skrzydełka” niemiecka Lufthansa. Tak więc, wychodzę z samolotu jakiegoś przewoźnika brazylijskiego (jednak już nie był to Varig, który nieco wcześniej zdążył zbankrutować), odbieram z „taśmy” moje bagaże, potem powtórnie je odprawiam (ale na szczęście już aż do Warszawy – ha, no dobre i to!), aby zaraz potem… rozpocząć kolejne już koczowanie w oczekiwaniu na mój następny lot, do Caracas.
No cóż… A wiecie jak długo to trwało..? Otóż… - kur… - prawie sześć następnych godzin! Czyli, przetłumaczając to „z polskiego na nasze”, mam już na koncie prawie okrągłą dobę mojej podróży, gdy tymczasem ja wciąż jeszcze jestem w południowej części Południowej Ameryki..! A gdzie reszta dystansu do domu..? Kiedy się z tym uporam, skoro dotychczas to wszystko aż tak opornie idzie..? A ja już powoli „zdycham”..! Ech…
To może chociaż w Caracas będzie lepiej..? Czyli szybciej..?
louis