Geoblog.pl    louis    Podróże    O piractwie u wybrzeży Somalii    O piractwie - 3
Zwiń mapę
2018
07
gru

O piractwie - 3

 
Somalia
Somalia, Mogadishu
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Oto obiecany w poprzednim odcinku opis tej naszej uzbrojonej ochrony…

Gdzieś w pobliżu omańskiego portu Sohar, gdzie nasz Armator wyznaczył nam tzw. „Rendez Vous Position” (tak się to pisze?) z jakimś małym wojskowym okręcikiem (choć tak właściwie był to zwykły portowy holownik – w dodatku wyglądający, że „pożal się Boże”, sama rdza!) znaleźliśmy się już wcześnie rano, będąc w drodze z Dubayu do Karachi. Z tego niewielkiego stateczku przesiąść się miało na nasz pokład dwóch uzbrojonych żołnierzy, wynajętych przez naszą Firmę właśnie w celu ochrony naszego statku przed ewentualnym atakiem na nas tych niebezpiecznych somalijskich piratów podczas naszego obecnego rejsu z Karachi do portów Wschodniej Afryki.
Ale już na samym wstępie przykra niespodzianka, bo oto kiedy tylko nawiązaliśmy z tym okręcikiem łączność, to oznajmiono nam, że niestety na tych wojaków zmuszeni będziemy jeszcze trochę poczekać, jako że są oni jeszcze na innym, zbliżającym się właśnie do naszych pozycji a idącym z południa statku i kiedy tylko z niego wysiądą, to najpierw na ów holowniczek zawitają w celu… uprzedniej kontroli ich ekwipunku i ewentualnego jego uzupełnienia, by dopiero potem z kolei na nasz statek wprost z jakiejś szybkiej łodzi zamustrować. A zatem stanęliśmy w dryfie i czekamy… Z tym że oczywiście wcale nie bezczynnie, o nie. Ale o tym za chwilę, bo najpierw mam wielką ochotę na pewną dygresję…
O, i w tym właśnie miejscu pragnąłbym na nią sobie pozwolić, ponieważ uważam ją za dość istotną. Otóż, czy pamiętacie może o moim niegdysiejszym zastrzeżeniu, iż w niniejszym „Wiekopomnym Dziele” bardzo rzadko pozwalać sobie będę na ujawnianie nazw statków, o których piszę, aby nie ułatwiać moim potencjalnym czytelnikom ewentualnej identyfikacji uczestniczących wraz ze mną w najrozmaitszych wydarzeniach osób..? Czy przypominacie sobie jak obiecywałem, iż robić to będę naprawdę jedynie w przypadkach szczególnych, takowych wyjątków jednak raczej unikając..?
I otóż to, moi drodzy. Sądzę, że jak na razie żadnego zbyt poważnego odstępstwa od tej reguły zarzucić mi nie możecie, bowiem realnymi nazwami statków posłużyłem się do tej pory – o ile się nie mylę – zaledwie ze dwa-trzy razy. Na przykład w wypadku takich jednostek jak „Dar Pomorza” czy „Rainbow Warrior”, prawda..? Jednakże, do czego zmierzam..? – zapytacie.
Ano do tego, iż właśnie teraz zamierzam uczynić kolejny wyjątek od tego zastrzeżenia, pragnąc jasno i wyraźnie ujawnić nazwę tego dziwacznego okręcika z żołnierzykami i ochroniarzami na swym zardzewiałym pokładzie, ponieważ cała otoczka tych wydarzeń, te wszystkie dotyczące naszej ochrony sprawy, które właśnie teraz – czyli w dniach, gdy niniejsze słowa piszę (przypominam, jest 2012 rok) – na moich własnych oczach się dzieją, w mojej skromnej ocenie są raczej bardziej śmieszne, aniżeli poważne (no, co najmniej zasługujące na wzruszenie ramion), zważywszy na prawdziwy cel tego, WYNIKAJĄCEGO PRZECIEŻ Z MIĘDZYNARODOWYCH UMÓW przedsięwzięcia. I to zapewne zawieranych na najwyższych politycznych szczeblach wielu krajów! Ba, powiem więcej: to co teraz obserwuję to… zwykła kpina z nas, marynarzy!
A zatem, umawiamy się z tym okręcikiem o nazwie DYNAMIC KARIM na późną godzinę wieczorną przyjmowania tych żołnierzy i bujamy się w dryfie, czyniąc jednocześnie swoje własne przygotowania do tranzytu tego niebezpiecznego rejonu. To znaczy, rozciągamy i mocujemy na burtach (ha, na większości relingów górnych pokładów nadbudówki także!) setki metrów kolczastego drutu, montujemy dodatkowe mocowania drzwi i okien (tak, mechanicy spawają tam żelazne pręty, sztaby i kraty – i to ma potem już pozostać na stałe!), czyścimy pokład ze wszystkich luźnych elementów, aby przypadkiem nie mogły posłużyć piratom (gdyby już dostali się na nasz pokład) do wyważania naszych drzwi, kiedy w tym czasie bylibyśmy w nadbudówce schowani, a wszystko to czynimy zgodnie ze wskazówkami (choć tak de facto – Z ROZKAZAMI!) i pod okiem jednego młodego angielskiego żołnierzyka, który już wcześniej – jak wspominałem, gdy byliśmy pod załadunkiem w Jebel Ali w Emiratach – na nasz statek zaokrętował jako przyszły tzw. „team leader” tej całej silnej mającej nas ochraniać przed piratami militarnej grupy.
Ale tymczasem już widzimy, co się może w przyszłości u nas dziać, zamiast tej potencjalnej ochrony. Bo oto, jak na razie, odbywa się… autentyczna „tresura” naszej załogi przez tego człowieczka, który organizuje nam wiecznie jakieś Safety Meetingi, podczas których wyjaśnia wszystko „co i jak”, albo ćwiczenia w szybkiej ewakuacji do Maszynowni do tzw. „cytadeli” (czyli zwykłego pomieszczenia Stanowiska Manewrowego, mającego jedynie dodatkowe wzmocnienia drzwi oraz zamontowany satelitarny telefon). No bo przecież „sami to wicie, rozumicie – piraty są groźne, więc musita wiedzieć jak na czas przed nimi w razie czego uciec i we wspomnianej cytadeli się schronić”. Ot, co…
Tak na marginesie dopiszę, iż użycie przeze mnie nazwy „cytadela” to wcale nie żart z mojej strony, o nie! Bo tak rzeczywiście „odpowiednie ważne czynniki” w Światowej Żegludze to obwarowane od wewnątrz pomieszczenie w Maszynowni nazwały! Wszakże idea tego tworu jest właśnie taka, ażeby w razie napadu piratów szybko do tej „cytadeli” uciec i od środka się zamknąć – tak skutecznie, aby żaden pirat do niej się nie dostał i dzięki temu silnika uruchomić nie zdołał. Takoż więc z ewentualnego porwania nici, bo po prostu statek będzie w takim razie unieruchomiony.
No cóż, rozumowanie twórców tego pomysłu jest niby całkiem do rzeczy, tylko że… nie wspominają już oni o ewentualnych dalszych konsekwencjach właśnie z takiego zaszycia się jak szczury w Maszynowni wynikających, kiedy to rozeźleni tym faktem piraci mogą po prostu podłożyć w nadbudówce ogień i wówczas dzielni marynarze (ale schowani, więc według przepisów bezpieczni, i już!) mogą się żywcem w tym swoim bunkrze upiec, albo po prostu... wybiec z niego z powrotem na zewnątrz na świeże powietrze, co rzecz jasna spowodowałoby sytuację, iż sprawy szybko wróciłyby do takiego stanu rzeczy, jak gdyby dopiero co ów zaistniały napad się wydarzył. Czyli do takiego toku wydarzeń, jakby tej cytadeli w ogóle nie było. No tak, ale czy ci siedzący wygodnie w swych luksusowych biurach panowie w ogóle coś takiego rozważali..? Eeee taaam…
I co wy na to..? Bo ja powiem jedno: „to my, do jasnej cholery, jesteśmy wciąż jeszcze marynarzami, czy już żołnierzami..?!” Czy też może próbuje się z nas ich zrobić? To po co w takim razie nazywa się w ogóle tych wynajętych ludzi „zbroją ochroną statku”, skoro tenże „team leader” nieustannie nam na tych spotkaniach powtarza, że najlepszą i najskuteczniejszą obroną przed piratami jest… szybka ucieczka (ależ odkrycie! Dyć wszyscy to wiemy!), a w dodatku nawet i on sam wyraźnie i dobitnie podkreśla, że w razie zagrożenia – uwaga, uwaga, uwaga!!! – także i on jest przez swoich szefów ZOBOWIĄZANY DO NIEPODEJMOWANIA JAKIEJKOLWIEK WALKI (sic, sic, sic! Żołnierz jest ZOBOWIĄZANY do… niepodejmowania walki?!) z bandytami, a jedynie wzorem załogi TAKŻE DO UCIECZKI I SCHRONIENIA SIĘ W MASZYNOWNI..!!!??? (O przepraszam… W CYTADELI) Rzecz jasna dotyczy to również tych następnych dwóch żołnierzy, na których właśnie czekamy. Rety, czy wy coś z tego zrozumieliście..?! Bo ja przyznam, że prawie nic.
No i w końcu ci długo oczekiwani wojacy zjawiają się. Pod naszą burtę podpływa zwodowany kilka minut wcześniej z tego DYNAMIC KARIM wyposażony w szybki silniczek ponton, na którym siedzi sobie czterech ludków – dwóch jakichś odzianych jedynie w same szorty, a stanowiących obsługę tej łodzi, mocno zarośniętych gentlemanów (bynajmniej na żołdaków nie wyglądali) oraz dwóch innych, noszących na sobie jakieś dziwaczne szare mundurki Filipińczyków, mających za chwilę stać się dopełnieniem ochraniającej nas trzyosobowej militarnej grupki. Młode, nieomal dziecięce jeszcze twarzyczki… No, nieźle nieźle… To to mają niby być ci „zbrojni”, mający zapewniać bezpieczeństwo marynarzom..?
Oba te młokosy szybko wskrabują się po sztormtrapie na nasz pokład, a my w międzyczasie wciągamy także z pontonu do góry ich ekwipunek, w tym rzecz jasna także i broń (trzy karabiny i amunicję), a już po zakończeniu tej operacji wreszcie ruszamy w dalszą drogę do Karachi.
A następnego dnia, już od samego wczesnego ranka „apiać” od nowa. Spotkania, instrukcje, pouczenia, „ćwiczonka w uciekaniu do cytadeli” (o rety, aż się wierzyć nie chce, że to się dzieje naprawdę!), jakieś kolejne pogadanki… Kur… A w międzyczasie oczywiście, a jakże, mamy jeszcze dodatkowo tę cholerną gigantyczną papierkową robotę i cały stos komunikacji z Głównym Security Oficerem naszej Kompanii, którego postawa nota bene (wyraźnie przebijająca przez słowa przysyłanych do nas przez niego maili) jest – delikatnie rzecz ujmując – niezbyt wobec nas grzeczna. Zresztą, mówiąc szczerze – wręcz chamska. Nacechowana wyższością, pryncypialnością i całą masą pretensji o zbyt wolny jego zdaniem przebieg naszych przygotowań. O milionach nakazów oraz żądań wykonania „tego czy owego” nawet nie wspomnę.
Ufff, prawdziwy horror, wierzcie mi. Nasz Kapitan lata ciągle w nerwach i w panice z rozwichrzonym włosem (mimo, że jest prawie całkiem łysy), „gimnastykując się” niemożebnie, aby wszystkim narzucanym mu zadaniom podołać, ale i tak co i rusz nadziewa się na wciąż nowe uwagi ze strony naszego kompanijnego Security, który siedząc sobie gdzieś wygodnie w dalekim Hamburgu (tak na marginesie, tym gościem jest pracujący w niemieckiej firmie Szkot) przy pomocy komunikacyjnego komputera robi z niego istny „wiatrak”. No cóż, ale prawdę powiedziawszy, wcale mi go żal nie jest. Taka fucha, i już.
A przygotowanka trwają, trwają i trwają. Zbliżamy się właśnie do Karachi, szykujemy się do załadunku około 500 kontenerów z ryżem i cementem do Afryki, a nasz „brytyjski żołdak” (o przepraszam – team leader!) nadal działa. Póki co, o normalnym spaniu nawet mowy być nie może w tym natłoku zajęć, ćwiczeń, „produkowania papierzysk” i załogowych zebrań. Z tym że teraz, kolejny Safety Meeting, był już okraszony dodatkową atrakcją – mianowicie, prezentacją posiadanej przez tych ludzi broni, jak i krótką instrukcją jej ewentualnego użycia.
To znaczy, wyjaśniano nam związane z tym wszelkie procedury (tylko po co? Czy jest mi ktoś w stanie na to odpowiedzieć?) oraz… dano nam w końcu te „zabaweczki” do rączki, abyśmy mogli przynajmniej dotykiem się z nimi zaznajomić (ha, ha, ha). Kurde, czy ja śnię? Jakieś żołdaki dają nam „potrzymać sobie”..? Po co? - pytam kolejny raz – Jedynie dla szpanu czy też może chcą nas z widokiem tych karabinków oswajać, tak jakbyśmy na jakąś wojnę jechali? No cóż, ale skoro już dają do łapy, to… wziąłem…
No i czar prysł. Przyznam szczerze, iż w pierwszym momencie to się zdrowo i nawet dość gromko roześmiałem. Tak, bo oto trzymam teraz w ręku karabinek jako żywo przypominający nasze słynne wiatrówki, szalenie popularne niegdyś pukawki używane na strzelnicach w lunaparkach! No dosłownie! Toż przecież widzę, że jest to prawie kopia broni, z której strzelało się do plastikowych kwiatków lub zapałek, za co dostawało się w nagrodę jakąś obrośniętą już mocno kurzem maskotkę lub wielkiego lizaka na patyku. Śmiech na sali! Oczywiście dość mocno sobie pokpiwam i przesadzam, jednakże… czy aby aż tak bardzo..?
Owszem, te karabiny na pewno należały do broni o wysokiej jakości, z całą pewnością swoją wartością użytkową przewyższały wszelkiego typu fuzje, sztucery czy myśliwskie dubeltówki (już o tych nieszczęsnych wiatrówkach z lunaparków nie wspominając), ale miały one jednak – co zresztą było dla nas przeogromnym zaskoczeniem – komorę na zaledwie jeden pocisk, a to znaczyło, że za każdym razem, czyli przed oddaniem każdego kolejnego strzału, trzeba było odsuwać zamek i wsadzać do tej komory kolejny nabój. O żadnym magazynku tam mowy nie było. Trochę to dziwne, czyż nie..?
Tak, to były (czy też raczej są, bo przecież piszę o tym wszystkim na bieżąco i nie dalej jak dziś rano miałem nawet okazję z tego wystrzelić - a tak, bo nam w ramach ćwiczeń to umożliwiono! Ależ to miało odrzut! Toż omal się po tym strzale nie obaliłem!) karabinki jednostrzałowe, bez automatycznego przeładowywania. Powtórzę zatem: czyż to jednak nie dziwne? No cóż, podejrzewać należy, iż jest to efektem jakiegoś silnego lobbingu ze strony producenta tej broni, który „załapał się” zapewne na intratny kontrakt, więc teraz te ochroniarskie grupy w swój sprzęt zaopatruje.
Ale o to już mniejsza, jako że jakaś ewentualna zbrojna bitwa czy poważniejsza wymiana ognia z piratami i tak nie wchodzi w grę (wszak już wiecie, iż ci „żołnierze” są ZOBOWIĄZANI DO „NIEPODEJMOWANIA”), toteż być zbytnio tym rozczarowanym także powodu nie ma, to jasne. Tfu, tfu, tfu – odpukać, odpukać, odpukać..!
Z tym że jeszcze dodatkowo... No właśnie. Te trzy karabinki nie dosyć że wyglądają jednak mało poważnie, zważywszy na ewentualne uzbrojenie potencjalnych pirackich napastników (wszak dysponują oni nierzadko nawet i bazukami czy granatnikami – o „kałachach” już nie wspominając, bo akurat tego mają „na pęczki”), z którymi w żadnym razie w porównanie wchodzić nie są w stanie, to jeszcze okazało się, że przez cały czas w myśl przepisów muszą one być – uwaga! – …zdeponowane (sic!) u Kapitana, będąc ciągle pod kluczem w specjalnym sejfie w jego kabinie! Tak, tak – a ich użycie może nastąpić tylko i wyłącznie za JEGO wyraźną zgodą! Proszę zauważyć – nie z inicjatywy tego „team leadera”, ale jedynie... na wniosek naszego Starego!
Ha, ale to jeszcze „w tym temacie” nie wszystko! Bo teraz – uwaga, uwaga, uwaga! – będzie to najlepsze: ów wniosek MUSI BYĆ NA PIŚMIE (o rany!), po wypełnieniu specjalnego formularzyka!!! Bez tego jakiekolwiek użycie tej broni jest nielegalne!!! Czyli co, jak to niby mamy rozumieć..? Że podczas zbrojnego napadu piratów nasz Kapitan będzie najpierw w ekspresowym tempie (i rzecz jasna z duszą na ramieniu także) wypełniał ten pierdo*ony świstek, zanim w końcu wyda tym żołdakom ich własną broń..?! Moi drodzy, TO WCALE NIE ŻART..! To najprawdziwsza prawda – sam to teraz na własne oczy widzę i na własne uszy słyszę! Koniec świata! Obym chociaż tego idiotyzmu wkrótce na własnej d... nie poczuł..! Trzymajcie kciuki.
Jednakże hola hola... Tych durnowatych absurdów jeszcze nie koniec! Bo następną z kolei groteską było zaprezentowanie nam... prawdziwych zdjęć tzw. „Mother Vessels”, czyli statków-baz tych piratów, dzięki którym mogą oni operować na tak dużym obszarze oceanu i w dużej odległości od somalijskich wybrzeży, ponieważ z tych stateczków szybkie motorówki z bandytami są wodowane, kiedy w pobliżu znajdują się jakieś statki handlowe, mogące im się jako cel do ataku spodobać.
No tak, ale spytacie jednak: cóż w tym w ogóle dziwnego, a już tym bardziej śmiesznego, prawda? Toteż odpowiadam: przecież te „Mother Vessels” są już dokładnie sfotografowane (a więc już znane, także i wszelkim flotom różnych państw), na zdjęciach tych wyraźnie widać ich nazwy, a jeszcze na dokładkę... podane są ich dokładne pozycje z datami, kiedy je tam zaobserwowano i te fotki zrobiono..! I wszystkie te zdjęcia nota bene były zrobione z góry, czyli z satelity lub z samolotu.
A zatem, nasze kolejne zdziwienie – skoro te bandyckie statki (i bynajmniej wcale nie jakieś nowoczesne jednostki, ale zwykłe stare trupy) już zostały zdemaskowane (a wiadomo, że trudnią się one przewozem na swym pokładzie szybkich łodzi z piratami), to dlaczego żaden okręt wojenny w ten rejon nie popłynie i tych stateczków po prostu nie ustrzeli?! A już przynajmniej, nie skontroluje? Cóż to, czyżby dzielni Admirałowie wielkich światowych flot byli aż tak bardzo podszyci strachem? Czy może jednak sądzą, iż tacy piraci na małych łódeczkach (nawet i mocno uzbrojeni) mogą okazać się silniejsi od opancerzonego, pełnego wyszkolonych żołnierzy-marynarzy i co najmniej ze 2-3 razy szybszego od takiego „Mother Vessel” wojennego okrętu..?! Kpina jakaś, czy co..?
Rozumiecie coś z tego..? Bo ja przyznam, że albo zupełnie nic, albo paradoksalnie z dnia na dzień jednak coraz więcej, zważywszy na fakt, że mam teraz niestety tę wątpliwą „przyjemność” osobiście w tym wszystkim uczestniczyć. I bazując na swoich własnych obserwacjach moją diagnozą w tej sytuacji byłoby popularne powiedzenie o króliczku: że wcale nie chodzi o to, aby go złapać (broń Boże), ale jedynie wciąż go gonić. (A czy wasze odczucia, moi W.Cz.Czytelnicy, nie są przypadkiem podobne..?)
A dlaczego..? Otóż dlatego, iż obserwując to wszystko nie można pozbyć się wrażenia, iż nie robi się w tej kwestii wszystkiego, co jednak można by zrobić. Ot, tak jakby „jakimś ważnym czynnikom” na tym naszym dziwnym świecie bardzo zależało na tym, aby jednak... zjawisko piractwa nazbyt szybko z oceanów nie zniknęło! Wszak biznes to biznes – musi się kręcić! Mnóstwo firm ma dodatkowy zbyt na swoje produkty, a dziesiątki, jeśli już nie setki tysięcy ludzi ma przy tej okazji zatrudnienie. Od pracowników tych właśnie firm aż po urzędników problemem piractwa się zajmujących, zarówno w armatorskich biurach, jak i w najprzeróżniejszych międzynarodowych instytucjach. Kalkulacja więc wydaje się być bardzo prosta, prawda..? Gdy zniknie problem piractwa, mnóstwo osób straci swoją posadę. Ot, co…
O, a zatem spójrzmy na to od tej właśnie strony... Sprzedaż broni, intratne kontrakty dla dziesiątek firm ochroniarskich, wojskowych i paramilitarnych grup (z których jedną właśnie teraz na naszym pokładzie gościmy), podwyższone stawki za ubezpieczenia statków, ładunków i załóg, lukratywne umowy na sprzedaż światowym armatorom specjalistycznego sprzętu – na przykład tysiące metrów specjalnego kolczastego drutu, wojskowe hełmy i kamizelki kuloodporne dla całej obsady wachty na mostku (tak, tak) – a których posiadanie przez statki jest już w obecnych czasach OBOWIĄZKOWE! Tak, to niestety smutna prawda, te wszystkie wydatki dzisiaj się armatorom siłą narzuca!
A macie może pojęcie, czy dalibyście radę powiedzieć, choćby orientacyjnie, jaki jest koszt jednego tylko zestawu składającego się z hełmu i tej pierd*lonej, pieruńsko zresztą ciężkiej kuloodpornej kamizelki, który to sprzęt obecnie jest podczas moich wacht mym nieodłącznym towarzyszem? Pozwólcie zatem, że was w tej materii uświadomię – to wydatek rzędu około 5 tysięcy Euro! A takich kompletów mamy teraz u nas aż sześć! A wynajęcie tej trzyosobowej grupki na okres około 30-40 dni naszej okrężnej podróży..? Otóż, jest to kolejne około 100 tysięcy Euro! Nieźle, prawda? No i co wy na to..?
I żeby to jeszcze rzeczywiście byli żołnierze! Ale póki co, są oni wszyscy jedynie… dodatkową obsadą wachty na mostku. Na zmianę stoją sobie z lornetkami na skrzydle i obserwują horyzont, tak jakby nie mogli tego robić nasi marynarze, którzy zresztą także w silnej grupie podczas naszej jazdy na mostku przebywają. Zatem jest nas tutaj przez cały czas aż czterech, wypatrujących usilnie jakichś łódek wokoło naszego statku, choć i tak obserwacja radarowego ekranu jest już sama w sobie sposobem na takie monitorowanie okolicy najskuteczniejszym. Ale cóż, jest jak jest – i po prostu w takim składzie teraz podróżujemy.
A co w tym czasie robi nasz dzielny „team leader”? – zapytacie. On również pęta się nam po mostku w godzinach od 8 do 12 i od 20 do 24, ale jeszcze oprócz tego zajmuje się od czasu do czasu udzielaniem nam jakichś „niezbędnych wskazówek” dotyczących utrzymania bezpieczeństwa statku i jego załogi, wymądrzając się przy tym wprost niemiłosiernie, używając w takich razach – oczywiście, a jakże! – tak pryncypialnego języka, wręcz „sztabowego”, jakbyśmy w istocie na jakąś wojnę jechali. Ba, na krucjatę nawet – bo czasami chłop się potrafi zapomnieć i… zamiast o obronie gada o rzeczach dokładnie przeciwnych, o jakichś atakach na „strategiczne cele”, „czyszczeniu przedpola”, itd. O rety.
A w dodatku, poczucia humoru w tym młodym gościu ani na grosz nie ma – i jeśliby w jego przypadku w ogóle o jakowymś „poczuciu” mówić, to chyba tylko w kontekście „poczucia misji”. Robi on bowiem wciąż śmiertelnie poważne miny, traktuje swą fuchę nieomal jak jakieś posłannictwo, co nas wszystkich po tej całej pieruńskiej administracyjnej i związanej z przygotowaniami statku do zrobienia z niego niedostępnej fortecy robocie, jeszcze dodatkowo rozdrażnia.
No właśnie – użyłem słowa „forteca”. Czy słusznie..? Ależ, moi kochani, toż my teraz (czyli dnia 21 Listopada 2012 roku) w istocie wyglądamy jak jakiś pływający stalowy bunkier, ani chybi! Wszak zewsząd otoczeni teraz jesteśmy aż trzema poziomami rozciągniętych dookoła nas kolczastych drutów! No, istny koniec świata! Ja naprawdę nigdy bym nie przypuszczał, że aż tak dziwacznych czasów na morzu dożyję. Bo oto statek, na którym teraz jestem w rzeczy samej wygląda jak warowna forteca i ma się wrażenie, że do kompletu brakuje nam już tylko jakichś wystających z tych naszych zasieków na zewnątrz, a swym zasięgiem „omiatających” wokoło cały horyzont, długich armatnich luf..! Ech, tylko westchnąć…

Koniec odcinka trzeciego, zapraszam na czwarty, w którym będzie… jeszcze ciekawiej..! No i jeszcze śmieszniej…
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020