Odcinek drugi…
No cóż, w tychże opisach wszystko jest takie piękne, oryginalne, pociągające, rozpalające wyobraźnię każdego globtrotera, takie egzotyczne, tylko... co z tego, skoro ja zupełnie nie miałem szans tego posmakować..? Bo owszem, widoczki widoczkami, nimi rzeczywiście swe oczy syciłem, ale brakowało mi jednak w tym wszystkim jednego i najważniejszego – jakiejkolwiek, choćby i krótkiej możliwości wybrania się tutaj na ląd, a już zwłaszcza dlatego, że to przecież Gwiazdka, zatem dobrze by było chociaż na niedługim spacerku z dala od statku i jego spraw ten szczególny dzień spędzić. Ot, aby choć trochę odreagować. Ale niestety szans na to tym razem nie było żadnych.
Ładowaliśmy tu bowiem ponownie oprócz tradycyjnych kontenerów także i nieco drobnicy, na którą składało się kilkanaście różnego typu pojazdów oraz jakaś większa maszyneria, a to rzecz jasna zupełnie wykluczało jakąkolwiek możliwość mojego ewentualnego wyrwania się choćby i na krótki czas ze statku, jako że znowu bardzo skrupulatnie trzeba było przypilnować zamocowania. No a poza tym...
No właśnie... Sprawa najważniejsza – mianowicie, załadunek (czy też raczej jedynie jego próba, bowiem w ostateczności do niego jednak nie doszło) ciężkiego dźwigu samojezdnego, którego ogólna waga wynosiła 46 ton, a jego przeznaczeniem było Longoni na wyspie Mayotte na Francuskich Komorach. Cała ta historia w sumie okazała się niezwykle ciekawa, posiadająca dość poważne późniejsze konsekwencje, w której to sprawie zresztą tzw. „pierwsze skrzypce” zagrał... oczywiście nasz obecny pryncypał, podejmując wspólnie z kimś dyżurującym wtedy w naszym hamburskim biurze taką decyzję, po której doszło do karczemnej awantury na linii Czarterujący-Armator! Oj tak, było naprawdę przeciekawie.
Pozwólcie jednakże, moi drodzy, że sprawę tę opiszę nieco później, albowiem teraz chciałbym jeszcze najpierw wspomnieć o wizycie na naszym statku kilkuosobowej delegacji z tutejszego Domu Marynarza, którzy to ludzie sprawili nam wówczas przemiłą niespodziankę, zjawiając się u nas z drobnymi prezentami dla całej naszej załogi oraz... z trzyosobową ekipą lokalnej telewizji, nakręcającą w tym samym czasie momenty wręczania nam tychże podarków, a także przeprowadzającą przy tej okazji z naszym Trzecim Oficerem oraz z moją skromną osobą (a tak! Ja też wtedy robiłem za gwiazdę TV!) krótki wywiad o tym, w jaki sposób marynarze spędzają swoje święta z dala od swych rodzinnych domów.
Całe to spotkanie odbywało się w mesie załogowej, na które to nasz kapitan – a jakże, wszak to było w jego stylu – w ogóle się nie pofatygował, odpowiadając zawiadamiającemu go o tym przez telefon marynarzowi, że - cytuję: „nie ma czasu na takie dziwactwa (sic!), zwłaszcza że on sam tych świąt i tak nie obchodzi” (oj tak, baaardzo to było grzeczne wobec naszych gości, bardzo). Członkowie tej delegacji oczywiście odpowiedzieli nam, że nie ma sprawy, że rozumieją zapracowanie, itd., ale i tak widać było, że poczuli się jednak tym faktem co nieco dotknięci. No cóż...
Wręczyli nam zatem czym prędzej te prezenty, odśpiewali kilka krótkich kolęd (tak tak, było wprawdzie wtedy dość drętwo i raczej sztucznie, ale co tam... ważne, że chociaż coś było), przeprowadzili te wspomniane dwa wywiady przed kamerami TV, by potem pożegnać się i dość szybko odjechać na inny stojący po przeciwnej stronie portowego basenu statek.
W uzupełnieniu tego wątku dodam jeszcze, iż niektórzy członkowie tej delegacji poprzebierani byli w stroje... Świętych Mikołajów, zaś jedna młoda dziewczyna to nawet miała na sobie jakiś dziwaczny czerwony kostiumik (również stylizowany na świąteczny), pełen migających światełek, włącznie z... lampeczkami na niewielkim wianku na głowie! Widać więc było, że ci ludzie potraktowali tę wizytę bardzo poważnie, zadbali o szczegóły, przygotowali się do tego wszystkiego naprawdę bardzo solidnie, tym bardziej więc było nam przykro i wstyd za ówczesne zachowanie naszego kapitana.
Jednakże największe zdumienie naszych gości wywołało zupełnie coś innego – mianowicie... brak u nas jakiejkolwiek choinki, jako że w tej atmosferze, którą ów pan nam wówczas na statku „serwował”, nikt z nas zupełnie jej przygotowywaniem zainteresowany nie był. No cóż, niezły gips, prawda? Ot, nie tylko że w ogóle żadnej, nawet i najskromniejszej biesiadki przy stole nie było, to nawet i zwykłej choinki zabrakło. Tak tak – praca, praca… i praca ponad wszystko...
Natomiast podarowane nam wtedy małe paczuszki (pozwólcie, że choćby z tzw. „kronikarskiego obowiązku” krótko o tym wspomnę) zawierały po kilkanaście drobiazgów każda – były w nich m. in. karty do gry, mydełka, skarpetki, szczoteczka i pasta do zębów oraz biała koszulka typu T-shirt z nadrukiem „help us rebuild Haiti”. Skromnie, ale rzecz jasna bardzo bardzo miło. No dobrze, to tyle o tym, a teraz wracajmy do wspomnianej już powyżej historii z owym samochodowym dźwigiem.
Napisałem już wcześniej, że całkowita waga tego pojazdu wynosiła 46 ton, a zwróciłem waszą uwagę na ten fakt w ogóle dlatego, iż akurat ta wartość w całej tej sprawie miała znaczenie podstawowe. A to z tej przyczyny, iż nasze statkowe dźwigi mające być użyte do załadunku tegoż pojazdu posiadały tzw. SWL (Safe Weight Loading – co należy rozumieć jako Dopuszczalne Obciążenie Robocze) maksymalnie 45 ton każdy. Ni mniej ni więcej, tylko dokładnie właśnie tyle.
A zatem pech chciał, że akurat ta jedna jedyna brakująca tona do wypełnienia przewidzianych odpowiednimi przepisami wymagań bezpieczeństwa zadecydowała, iż taka opcja po prostu została przez naszą Kompanię zdecydowanie odrzucona. Czarterująca aktualnie nasz statek firma została o tym oczywiście natychmiast powiadomiona, jednakże – co oczywiste – ona za nic w świecie nie chciała przyjąć tego do wiadomości..! A dlaczego użyłem określenia: „co oczywiste”? – zapytacie.
Ot dlatego, że w Umowie Czarterowej „stojało jak wół”, iż nasz statek posiada jednak możliwość obsługi ładunków cięższych niż maksymalne SWL jednego pojedynczego dźwigu - czyli te 45 ton - jako że w szczególnych wypadkach można wykorzystać dwa sąsiednie dźwigi do pracy w tzw. „tandemie”, używając w tym celu przewidzianego na taką właśnie okoliczność specjalnego osprzętu (długiego spredera i łańcuchowych slingów). I wówczas, według instrukcji producenta tych dźwigów, podczas ich wspólnej „parowej” pracy dopuszczalne obciążenie wzrasta do wartości aż około 60 ton.
A zatem, jak sami widzicie, przeładunek tego nieszczęsnego 46-tonowego pojazdu w takim wariancie jest po prostu zwykłą „bułką z masłem”. No tak, ale sęk w tym, że na naszym statku żadnego specjalnego sprzętu do pracy naszych dźwigów „w tandemie” nie było – ba, mało tego, my nawet odpowiedniej instrukcji przeprowadzania takiej operacji nie posiadaliśmy, co rzecz jasna, zdaniem naszej Kompanii, jednak ów załadunek i późniejszy wyładunek w Longoni absolutnie uniemożliwiało. Ot, po prostu, nie i koniec. Nasz Armator na zabranie tego pojazdu się nie godzi, i już.
To wszystko co powyżej opisałem działo się oczywiście dużo wcześniej, a nie dopiero po naszym przybyciu na Reunion. Ta sprawa była bowiem już „wałkowana” od dobrego tygodnia, zanim jeszcze w Pointe des Galets się zjawiliśmy. Odpowiednia na ten temat korespondencja na linii Czarterujący-Armator-Statek kursowała jak zwariowana, a to dlatego, że Czarterujący za nic w świecie poddać się nie chciał, mając zresztą w tej sprawie absolutną rację, ponieważ w podpisanej Umowie możliwość przeładunku towarów cięższych niż 45 ton była jednak ZAGWARANTOWANA.
Firma ta używała więc argumentu, że podczas wyboru statku do tegoż charteru została przez naszą Kompanię wprowadzona w błąd, więc w wypadku odmowy wzięcia tego samojezdnego dźwigu z Reunion na Komory natychmiast skieruje tę sprawę do sądu, aby tam dochodzić swoich praw do otrzymania odpowiedniej wysokości finansowej rekompensaty lub też... nawet i zerwie aktualną umowę..! Oczywiście motywując to tym, że przecież w momencie jej podpisywania brano pod uwagę zadeklarowane w niej wyposażenie statku, gdy tymczasem teraz okazuje się nagle, że jakiś ładunek jednak wzięty być nie może?! A niby z jakiej racji, jeśli w umowie odpowiedni dotyczący tego zapis jest..?!
Toż to – zdaniem tej firmy – jest jawnym „wpuszczeniem jej w maliny”! Jest zwykłym niedotrzymaniem umowy, narażeniem Czarterującego na poważne finansowe straty oraz utratę potencjalnych spodziewanych zysków i gdyby wiedziano o tym wcześniej, to by po prostu wybrano do aktualnego charteru jakiś zupełnie inny statek, i tyle. Taka sytuacja jest więc teraz niezwykle kłopotliwa, bowiem akurat taki ładunek JUŻ ZOSTAŁ ZABUKOWANY i odwrotu od tego po prostu nie ma! Więc... co teraz..? (Tak przy okazji, wszystkich ciekawskich pragnę poinformować, iż ten czarter opiewał na sumę 6450 dolarów US dziennie)
Hm, co teraz..? Ot, zagwozdka, prawda..? Wszak obie strony są w takiej sytuacji w poważnych tarapatach. Ale, na dwa dni przed naszym przyjściem do Pointe des Galets, kiedy jeszcze przebywaliśmy na Mauritiusie, obie firmy jednak się w tej sprawie ostatecznie dogadały, znajdując iście salomonowe wyjście – umówiono się mianowicie na takie rozwiązanie, że ów pojazd na Reunion zostanie na nasz pokład załadowany przy użyciu miejscowego wielkiego kranu samojezdnego, którego koszty wynajęcia obie strony poniosą po połowie, natomiast jego wyładunek w Longoni zostanie już zrealizowany dźwigami statkowymi pracującymi „w tandemie”, jako że akurat tam odpowiedni osprzęt ku temu będzie zabezpieczony. Podobnie zresztą jak i dwóch odpowiednio wykwalifikowanych operatorów tych dźwigów.
Tak więc żądany osprzęt jest w porcie docelowym dostępny, doświadczeni „driverzy” także, cóż zatem stoi na przeszkodzie, aby ten przewóz zrealizować? Już nic, więc kłopot z głowy, czyż nie? Ot, po prostu, można zatem już z całkiem czystym sumieniem i w poczuciu dobrze przeprowadzonych negocjacji z jej szczęśliwym finałem pozamykać za sobą drzwi od biur i udać się do domów na zasłużone Święta Bożego Narodzenia, albowiem sprawy już nie ma.
Czyżby..? Ot, dzielni panowie z Działu Operacyjnego naszej Kompanii nie przewidzieli jednak jednej drobnej rzeczy – takiej mianowicie, iż są jeszcze na tym świecie i takie osoby, które czasami potrafią odpowiednio „dać do pieca”, torpedując nawet i najbardziej korzystnie zawarte umowy. Nasi Operatorzy nie wzięli bowiem pod uwagę tego, że przecież absolutnie ostateczna decyzja co do wzięcia jakiegoś konkretnego ładunku z danego portu należy do kapitana statku, więc jeśli on na to się nie godzi, to przecież nikt na siłę wcisnąć mu na pokład niczego nie może, to jasne.
No, przynajmniej oficjalnie, bo przecież w obecnych czasach w lwiej większości wypadków jest jednak inaczej – to znaczy, tak właściwie to Operatorzy decydują o wszystkim, natomiast kapitanowi pozostawiają jedynie możliwość odmowy w przypadku ewentualnego naruszenia bezpieczeństwa statku – głównie rzecz jasna chodzi tu o jego stateczność, ochronę przed ewentualnymi uszkodzeniami czy też o zabezpieczenie samego ładunku (mocowanie, itd.). Ot, tak to po prostu obecnie wygląda w praktyce.
No tak, ale – jak już dobrze wiecie – właśnie mamy Święta i nasze hamburskie biura już opustoszały. Tylko w Dziale Operacyjnym na swoim dyżurze pozostał jeden jedyny człowiek – ot, wiadomo, zawsze tak się to organizuje, ażeby w pilnej konieczności była w ogóle możliwość z kimkolwiek się skontaktować, wszak statek nie świętuje nigdy, wciąż jest w drodze. Nawet wówczas kiedy stoi gdzieś bezczynnie w porcie, bo przecież cała znajdująca się na nim maszyneria na okrągło pracuje i w razie szczególnych okoliczności (na przykład jakiejś poważnej awarii) trzeba szybko działać, to jasne.
Traf jednakże chciał, że tym akurat w Wigilię Dyżurującym był pewien „niezwykle znany” w naszej Kompanii superintendent, który – delikatnie to określając – nigdy „za kołnierz nie wylewał”, dość często z powodu nadużywania alkoholu podpadał, więc w pewnym sensie w ramach „kary” dostawał takie właśnie dodatkowe służby – w Święta, w Niedziele czy w większość nocy. Ot, facet ten po prostu w taki właśnie sposób swoje przewiny „odpokutowywał”, bardzo się zresztą z takiej możliwości ciesząc, bowiem – mając na szczęście do czynienia z pracodawcą niezwykle tolerancyjnym – lepsze takie tkwienie w biurze samotnie jak kołek w płocie w same święta, niźli wywalenie z pracy.
Tak więc, nasza kompanijna „podpadziocha” ma akurat tego dnia swój dyżur, no i... niestety, stało się. Ówże „jaśnie pan”, siedząc tak sobie samotnie w ten szczególny dzień w swoim biurze, a mając ciągły kontakt z naszym statkiem, „wysmażył” do nas w pewnym momencie maila z zapytaniem... czy kapitan jest jednak absolutnie pewien, że w porcie docelowym, czyli w Longoni, odpowiedni osprzęt do „parowej” pracy naszych dźwigów NAPRAWDĘ się znajduje..! Bo jeśli nie – a właśnie tego polecił naszemu Staremu szybko się od lokalnego Agenta na Reunion dowiedzieć – to wówczas jednak absolutnie wykluczonym jest zabieranie przez nasz statek tego pojazdu! Właśnie tak w owym mailu wyraźnie „stojało” - nie i już!
Ot, facet najprawdopodobniej znowu sobie troszkę za dużo golnął, więc od razu stał się buńczuczny i pełen ważniactwa, uznał się zapewne za „pana sytuacji”, może też i poczuł nagły przypływ odpowiedzialności w tej trudnej sprawie, zupełnie jednak nie zważając na wcześniejsze ustalenia – no, nie wiadomo co się tam z nim nagle stało; czy po prostu nie wiedział o tym, że sprawa jest już „dograna”?
Koniec odcinka drugiego. Na dalszy ciąg naszych perypetii z tym dźwigiem zapraszam już do odcinka następnego…
louis