Moi drodzy, na przełomie Grudnia 2003 roku oraz Stycznia roku 2004 miałem „przyjemność” żeglować na statku tzw. semikontenerowym poprzez Kanał Mozambicki z południa na północ, kiedy podążaliśmy z Brazylii do Singapuru. No i niestety, nawet mimo faktu, iż o tej porze roku na Półkuli Południowej jest pełnia lata, to trafiła nam się w tym rejonie bardzo zła pogoda, aż tak zła, że zmusiła nas ona nawet do pewnej dewiacji z naszej wyznaczonej trasy, aby tylko schować się gdzieś w celu przetrwania najgorszych chwil huraganu, który akurat wtedy tam się rozpętał, w dodatku jeszcze bardzo silnie wiejąc z północy, czyli nam „prosto w mordę”.
Fala natychmiast się dość znacznie podniosła, wietrzysko hulało wtedy z siłą co najmniej 10 stopni w Skali Beauforta, a my – mając wtedy dość dużą tzw. „powierzchnię nawiewu” (bo cały pokład był „aż po sam sufit” zawalony pustymi kontenerami) – nie mogliśmy sobie pozwolić na narażanie się na niebezpieczeństwo, więc… czym prędzej uciekliśmy pod południowe wybrzeże maleńkiej wysepki Europa, którą właśnie mijaliśmy, a która w tamtych chwilach mogła nam posłużyć jako doskonały „naturalny parawan” ochraniający nas od wiatru.
No i fajnie się stało, bo chociaż wysepka mała i niewysoka (gdyż wzgórz tam jak na lekarstwo), to nawet i to było już dla nas wystarczającymi okolicznościami, aby dobrze się schronić i najgorsze przeczekać.
Podryfowaliśmy więc sobie zaledwie kilka mil na południe od Europy (ha, fajnie to jednak brzmi, prawda? Od Europy…), przy okazji oczywiście pilnie się jej przyglądając. Cóż zatem ciekawego na niej dostrzegliśmy..?
Ano… nic takiego, niestety. Na brzegach widać było same trawy i tylko trochę krzewów, jedynie gdzieś tam w oddali majaczyło coś wyższego, zapewne ścianka jakiegoś lasku, bo było to dość soczyście zielone. No i to wszystko…
Dalsza część tej opowieści w odcineczku następnym, zapraszam…
louis