Ufff… No i wreszcie dowlekliśmy się do następnego miejsca schronienia, którym tym razem były południowe wybrzeża małego archipelagu o nazwie Glorioso…
Z tym że, moi drodzy, winien wam jestem drobne wyjaśnienie… Otóż, my przecież wtedy wcale „po omacku” nie płynęliśmy, to oczywiste. My wówczas już „waliliśmy jak w dym”, bo przecież istnienie tych wysepek było nam rzecz jasna znane, a na naszej mapie Brytyjskiej Admiralicji tegoż rejonu była nawet specjalna „rekomendacja”, że ten malutki archipelag właśnie w takich wypadkach doskonale się do osłony przed wiatrem nadaje.
Przebyliśmy zatem te ponad 200 mil w warunkach raczej „niezbyt komfortowych”, jednak opłaciło się to w dwójnasób. No owszem, po drodze być może wygodniej byłoby zatrzymać się jednak w zaciszu wyspy Mayotte (będącej częścią Komorów Francuskich), jednakże wtedy wciąż jeszcze bylibyśmy wewnątrz Mozambickiego Kanału, który w takich warunkach pogodowych stanowił dla tegoż huraganu coś w rodzaju „wąskiego gardła”, w którym zgodnie z Prawem Bernoulliego to wietrzysko nadal solidnie by nam doskwierało. Opłacało się zatem ze wszech miar jak najszybciej wydostać się na zewnątrz Kanału, gdzie poprawa warunków była już bardziej prawdopodobna.
No i tak rzecz jasna wkrótce się stało. Nasze dryfowanie w pobliżu wysepki Grande Glorieuse (bo właśnie tak to brzmi „z francuska”) potrwało wprawdzie jeszcze z kilkanaście godzin, lecz po ich upływie wiatr już na tyle ucichł, że mogliśmy wreszcie wznowić naszą podróż w kierunku Singapuru.
W międzyczasie oczywiście również i tej wysepce pilnie się przypatrywaliśmy, „lornetkowaliśmy” ile wlezie, ale… eee taaam, znowu tylko skały, skały i skały, natomiast jakiejkolwiek „zieleniny” już jak na lekarstwo…
Tak więc, tyle na razie z początku roku 2004…
louis