Awantura w ładowni się skończyła, więc…
Po chwili ja również wyszedłem z ładowni i od razu przywołałem do siebie kilku chłopaków z Bosmanem na czele, którym wytłumaczyłem natychmiast, że niestety, ale nasz „wymarsz w wieczorny Sajgon” musi się nieco opóźnić, bowiem trzeba najpierw koniecznie zabezpieczyć owe rozprute kartony, przynajmniej na tyle trwale, ażeby podczas jutrzejszego wyładunku nie doszło do ich dalszego uszkodzenia. Chłopaki wypytywali mnie rzecz jasna o to, jak do tego doszło, o przebieg całej mojej wizyty w ładowni, bowiem widzieli przecież umykającego po trapie inspektora, znacznie wcześniej opuszczającego międzypokład niż ja sam, ale na razie im tego odmówiłem.
Obiecałem im natomiast, że opowiem to później, ze wszystkimi detalami nawet, jeśli tego zechcą, jednakże dopiero wówczas kiedy cała ta sprawa wyjaśni się aż do samego jej końca. Bowiem, jak sądzicie – warto byłoby się „chwalić” takimi rękoczynami zanim jeszcze nie będę miał pewności, czy przypadkiem nie zawita tu jakaś umundurowana delegacja nasłana na mnie przez tegoż złodziejaszka..? O nie, ostrożność przede wszystkim, bo gdybym się od razu ze wszystkiego wygadał, to później w razie potrzeby moja taktyka ewentualnego wyparcia się jakiegokolwiek między nami konfliktu, nie byłaby warta nawet funta kłaków. A na wytrącenie takiego oręża z ręki pozwolić sobie nie mogłem.
Chłopaki ruszyli zatem „do boju”, biorąc z sobą na międzypokład cały niezbędny do naprawy sprzęt - odpowiednie narzędzia oraz szerokie taśmy zabezpieczające, folie, itd. - tymczasem ja od razu, „na gorąco” jeszcze, sporządziłem w swoim biurze odpowiedni „damage report”, w którym opisałem pokrótce owe wydarzenie i powody powstania tychże uszkodzeń (przemilczając rzecz jasna moje „chwalebne” zachowanie). Zamieściłem w nim także nazwisko tego inspektora, bo tak się szczęśliwie złożyło, że ów starszy pan, jeszcze przed naszą wyprawą do ładowni pozostawił mi na biurku swoją wizytówkę.
A zatem, tu cię mam draniu..! Tak, ów fakt w istocie był dla mnie bardzo sprzyjającą okolicznością. Koniec sprawy więc… Jutro składam komu trzeba tenże raport, zaś w wypadku pojawienia się na statku kogokolwiek z urzędników pragnących dociekać przebiegu zaistniałego incydentu, będę musiał iść „w zaparte” i absolutnie nie przyznawać się do jakichkolwiek rękoczynów. Nie mogę przecież ani na chwilę zapomnieć gdzie jestem - to Wietnam wszakże, i kto z czytających te słowa tu kiedykolwiek był, to dobrze wie dlaczego postanowiłem takie właśnie kroki przedsięwziąć.
Natomiast, co do celowego uszkodzenia owych kartonów przez tegoż drania - tu litości być nie mogło - sprawa musiała zostać ujawniona, choćby i nawet jedynie w tymże „damage reporcie”. Jednakże, tak mówiąc szczerze, to i tak nie bardzo wierzyłem w to, iż owa sprawa będzie miała jakikolwiek ciąg dalszy. Facet bowiem dobrze wiedział, że „dostał za swoje” całkowicie zasłużenie (bo przecież trudno się spodziewać, żeby na innych statkach pozwalano mu na taki proceder - musiał więc się spotykać z podobnymi reakcjami również i tam), toteż nieprawdopodobnym mi się wydawał fakt, aby się chłop z tą całą historią gdziekolwiek nieopatrznie „wychylał”. Bo nawet i bezczelność ma swoje granice, nieprawdaż..?
I co do moich przypuszczeń… nie pomyliłem się. Rzeczywiście żadnego dalszego ciągu tejże sprawy, niekorzystnego dla mnie rzecz jasna, nie było. Tak więc, zanim ten wątek zakończę, podam wam jeszcze co było potem, bowiem, jak sądzę, tego byście mi chyba nie wybaczyli, prawda..? Uczynię to jednak bardzo szybko i skrótowo, bowiem Bosman już się w międzyczasie z robotą przy zabezpieczaniu uszkodzonych kartonów uporał i teraz wraz z chłopakami czeka już na mnie przy trapie, przebierając niecierpliwie nogami, bo przecież już od dawna gotowi są do wymarszu. Szkoda więc czasu…
A zatem, moi drodzy, śpieszę donieść, iż - tak jak już wspomniałem - żadnej niekorzystnej dla mnie kontynuacji owego incydentu nie było. Nazajutrz przedstawiłem Foremanowi tenże „damage report”, gdyby miał przypadkiem jakieś zastrzeżenia co do stanu tegoż ładunku, ich kopie dałem Kapitanowi oraz Agentowi, a potem już tylko oczekiwałem co z tego wszystkiego wyniknie. Nie wynikło nic, jak już wiecie - owe kartony wyładowano (ich zawartością były ręczne elektryczne narzędzia - wiertarki, szlifierki, itd.), ów inspektorek-złodziejaszek już więcej na naszym statku się nie pojawił, nikt z Agencji na temat tej sprawy nawet się „nie zająknął”, a i nawet w tzw. „outturn report” nie było absolutnie żadnej uwagi dotyczącej owego ad hoc pozaklejanego uszkodzenia. Dokument był czysty.
Następnego dnia próbowałem jeszcze doszukać się tych nieszczęsnych nożyczek, którymi tenże łobuz się posługiwał, a które z takim rozmachem miotnąłem wówczas gdzieś za siebie, ale niestety zniknęły, na międzypokładzie już ich nie było, podejrzewam więc, że albo wpadły przez jakąś szparę pomiędzy pokrywami w dół do Lower Holdu, albo też zostały znalezione przez jakiegoś z tutejszych robotników, który natknąwszy się na nie, po prostu zabrał je sobie do domu. Tyle o tym więc, bo teraz przecież już najwyższa pora na „Sajgon by night”, czyż nie..?
Wyruszyliśmy do centrum miasta dość dużą grupą, może z 8-9 osób, dokładnie tego już nie powiem, jednakże więcej nas na pewno być nie mogło, gdyż pamiętam dobrze, że wszyscy pomieściliśmy się w jedynie dwóch taksówkach. W owej „ekspedycji” był jeden Polak (czyli ja), nasz Elektryk z Myanmar (to dawna nazwa Birmy), dwóch Filipińczyków, cała reszta zaś, to Tajowie. O tej porze nie w głowie nam było rzecz jasna jakiekolwiek zwiedzanie miasta, cel naszej podróży był jasno określony, bo zdefiniowany jako; „to the bar Mister Taxi Driver”. Taksówkarze dostali więc od nas wyraźnie brzmiące zadanie - mają nic nie kombinować, tylko od razu zawieźć nas gdzieś niedaleko od portu, do jakiegoś ciekawego i koniecznie tłumnie odwiedzanego baru, z dobrą muzyką, tanim piwem (podstawa..!) i z... fajnymi dziewuchami (bo przecież jechał z nami Bosman! Dyć nie na piwo jeno, a jużci!).
Obaj kierowcy na początku więc się trochę zasmucili, liczyli bowiem na jakiś dłuższy kurs i w efekcie na nieco większy zarobek, ale już na wstępie umówiliśmy się z nimi na jednak dość „rozsądną” dla nich zapłatę, toteż ruszyli zaraz ochoczo w drogę i już po niedługim czasie podwiezieni byliśmy pod jakiś całkiem przyzwoicie wyglądający budynek, w którym mieściła się dość duża knajpa z kolorowymi neonami rozbłyskującymi ponad szerokimi wejściowymi drzwiami oraz z rozbrzmiewającą na całą niemal ulicę głośną muzyką. O właśnie..! O to, drodzy panowie, nam chodziło. Dobra nasza..! Wysypujemy się więc po kolei z taksówek, płacimy ustaloną cenę za kurs i… szable w dłoń..!
Weszliśmy do środka… No i co dalej..? No, jak to co..?! Nigdy nie widzieliście żadnej knajpy od wewnątrz..? Bar jak to bar - nic specjalnego - wyglądał bardzo podobnie do wielu innych o tym samym przeznaczeniu lokali, toteż cóż niby miałbym teraz opisywać? Kolejno wjeżdżające na nasz stół szklanice z piwem..? Ot, po prostu, rozsiedliśmy się wygodnie wokół wielkiego blatu (było nas tak wielu, toteż przydzielono nam tak duży stolik - na szczęście udało się jeszcze takowy wolny znaleźć), a potem to już jedynie były hektolitry piwa, słuchanie muzyki (całkiem niezłej zresztą), głośne rozmowy oraz „strzelanie oczyma” dookoła. Czyli rozglądanie się „po terenie”, chłonięcie tutejszej atmosfery, taksowanie miejscowych „piękności nocy” (pod tym względem to ja rzecz jasna „pas” - serio!) oraz przyglądanie się, dość licznym o dziwo, pseudoartystycznym występom tanecznym lub wokalnym na miejscowej malutkiej scenie.
Tzw. „występów przy rurze” tutaj nie było, ale nie zapominajmy jednak w jakim teraz jesteśmy kraju - to Wietnam, nie zaś Brazylia, Tajlandia czy Wenezuela. A zatem – nie oczekujcie ode mnie żadnych pikantnych lub kwiecistych opisów tego, co się na owej scenie działo, bowiem jedno tylko co mogę na ten temat wspomnieć to to, że były to zaledwie jakieś udające śpiew zawodzenia lub też tance, w których jedynym sukcesem uczestniczących w nich osób był fakt… niepołamania sobie nóg.
No tak, racja, powyższe atrakcje były naprawdę na żałosnym poziomie, jednakże nie o to akurat nam wówczas chodziło. Bo naszym nadrzędnym celem (o, zabrzmiało to nieco jak deklaracja polityczna!) było wtedy zupełnie co innego. Chcieliśmy bowiem posiedzieć sobie tutaj w miłej atmosferze, wypić kilka piw (tak na marginesie - podłe one były jak cholera - o smaku mydlanych pomyj!), zrelaksować się, odpoczywając z dala od statku i jego spraw. I tyle...
I o dziwo, nasz Bosman nie zniknął wcale tak od razu, jak to dotychczas miał w zwyczaju czynić, kiedy to zawsze „przygruchiwał” sobie natychmiast jakąś miejscową „gołębicę” i wsiąkał z nią gdzieś na dobre, ale tym razem posiedział jeszcze z nami dość długo, zanim „rzucił się w wir” swoich ulubionych życiowych rozrywek. Jednakże, może nawet i lepiej byłoby, gdyby jednak akurat dzisiaj nie zmieniał swoich dotychczasowych przyzwyczajeń i zniknął nam z oczu od razu, albowiem przez jego wyjątkowo dłuższą dzisiaj obecność najedliśmy się z jego powodu nieco strachu.
Rozochocił on się bowiem dość mocno i niestety dosyć szybko (no, ale cóż się dziwić, skoro jego zwyczajem było piwo połykać, a nie sączyć? On je bowiem po prostu wlewał pospiesznie prosto do gardła!) i w dodatku na tyle, że zaczął nagle… nieco rozrabiać.
Patrzyliśmy więc nań początkowo z rozbawieniem, po chwili już jednak z pewnym zniecierpliwieniem, a na koniec to już nawet ze zgorszeniem i z obawą, czy aby nie sprowokuje kogoś z miejscowej „złotej młodzieży” do, mówiąc eufemistycznie, „wtrącenia się w sprawy naszego stolika”. Widzieliśmy już bowiem co niektórych wietnamskich klientów rzucających niechętne spojrzenia w naszym kierunku, kiedy to z upływem czasu coraz to bardziej podpity Bosman zaczynał wydzierać się wniebogłosy, zaczepiając wszelkie okoliczne dziewczyny siedzące przy sąsiednich stolikach lub obok nas przechodzące. Żadnej z nich nie odpuszczał - ot, co za kogut się znalazł..! A my siedzimy jak na rozżarzonych węgielkach i próbujemy go nieco w tych jego rozrabiackich zapędach powstrzymywać. Póki co, z marnym skutkiem…
No, co tu dużo mówić - atmosfera wokół nas, właśnie z powodu jego nazbyt głośnego zachowania oraz owych zaczepek, gęstniała nieco - zaczynało się robić gorąco, bo było wyraźnie widać, że jakaś awantura dosłownie wisi w powietrzu, toteż wymieniłem od razu z moimi towarzyszami biesiady znaczące spojrzenia, z których zrozumieliśmy się bez słów, że coś - i to natychmiast! - zrobić z tym trzeba..!
Albo szybko spróbować naszego Bosmana uspokoić, przemawiając mu jakoś do rozsądku, że lepiej by jednak było, gdyby się nieco uciszył i przestał się drzeć na całe gardło (bo wrzeszczał coś również i po tajsku w kierunku siedzących wokoło nas ludzi!), albo też po prostu wstać od stolika i zacząć udawać „że my to nie my”, że nie mamy z nim nic wspólnego i jeśli by coś… no, tego… komuś mocno nie pasowało… to nas tu w ogóle nie było..! Ależ! Bo może nawet i lepiej byłoby w tej sytuacji zawczasu zmienić lokal aby nie narazić się miejscowym rozrabiakom, bo prawdę mówiąc zupełnie mi się nie uśmiechało uczestnictwo w jakiejś nagłej bijatyce lub co gorsza być wyniesionym poza drzwi przez tutejszych bramkarzy. No bo to by dopiero była draka..! Ja..? Taki słabeusz i człowiek raczej niekonfliktowy, a zamieszany w bójki aż DWUKROTNIE w ciągu jednego zaledwie dnia..?!
No tak, ale coś jednak trzeba było postanowić - i to szybko..! Bo nawet jeśli to nie ja byłem czemukolwiek winien, to w oczach miejscowych my i tak stanowiliśmy „jedność”, jako wspólnie tu przybyłe towarzystwo (i to obcego, międzynarodowego autoramentu!). Cóż, może więc taki pomysł (jak najszybszej zmiany lokalu) jednak byłby i dobry, ale w jaki sposób skutecznie go zrealizować..? Ot, tak po prostu wstać nagle od stolika, dopić w pośpiechu swoje piwa (no, żeby się nie zmarnowały, rzecz jasna!) i pozostawić rozrabiającego Bosmana, tak samemu sobie? Dyć to byłoby niehonorowo, to najzwyklejsze tchórzostwo! Trzeba było przecież, choćby i pozornie jedynie, zachować fason. Z drugiej strony jednak, co zrobić, jeżeli nijak nie można nadmiernie rozochoconego towarzysza uspokoić..? Bo to przecież wcale nie jest takie łatwe, zważywszy na jego coraz poważniejsze podchmielenie, a co za tym idzie, coraz większą krzykliwość i zadziorność - bo nie wiem czy wiecie, w jaki sposób potrafią się zachowywać pijani Azjaci..!?
O właśnie, jeśli nie, to natychmiast usłużnie opisuję - ich upór w takich momentach swoją mocą znacznie przewyższa przysłowiową wręcz namolność naszych rodzimych polskich pijaczków, od których - z trudem bo z trudem - ale jednak jakoś można się jeszcze odczepić, jakąś groźbą lub też prośbą coś im wyperswadować, natomiast w wypadku solidnie zaprawionego mieszkańca dalekowschodniej Azji, tak właściwie to żaden z powyższych sposobów w grę raczej nie wchodzi.
Chcąc więc uzyskać pożądany efekt, czyli natychmiastowe uspokojenie go, żeby broń Boże nie ściągnął nagle na nas jakiegoś niebezpieczeństwa, należałoby jedynie albo go czymś na trwałe ogłuszyć, albo po prostu zabić..! I to jeszcze; „zabić tak na śmierć”, żeby poskutkowało, bo innej rady po prostu nie ma..! Ale żarty na bok, koniec dygresji… Rozglądnijmy się raczej, co się teraz wokoło nas dzieje…
A widać, niestety, że dobrze nie jest. Najwyraźniej zwracamy sobą zbytnie zaciekawienie okolicznych osób, cóż zatem zrobić, do cholery..?! No owszem, faktem było, iż przy innych stolikach również siedziały mocno podchmielone azjatyckie towarzystwa, stamtąd także płynęły zagłuszające muzykę wrzaski i odgłosy zabawy z pewnością przeszkadzające sąsiadom, ale nikt z nich w tak nachalny sposób nikogo dookoła nie zaczepiał, tak jak to niestety czynił nasz Bosman. O rany - to może lepiej by jednak było, ażeby wybrał on się w końcu gdzieś „na ubocze” z jakąś tutejszą panienką, aby się w końcu przestano tak na nas gapić z dezaprobatą z różnych stron sali..?
No, w każdym razie robiło się bardzo „ciekawie”, poczynałem czuć się coraz bardziej nieswojo, ale… po pewnym czasie… No właśnie - być może nie za bardzo mi w to uwierzycie - ale… ta moja „nieswojość” także i we mnie zaczynała się nieco rozwiewać, stawała się z czasem coraz mniej „memu duchowi zawadzająca”, bowiem… Czy znacie może takie przysłowie; „punkt widzenia zależy od punktu siedzenia”..? No oczywiście, że je znacie, to jasne, ale na pewno nie wiecie, że można je również całkiem zgrabnie sparafrazować tak, ażeby brzmiało; „siła strachu przed ewentualnym wybuchem burdy lub draki zależy od ilości aktualnie wlanego w siebie piwa”. Czyli, krótko mówiąc, obawa przed potencjalną awanturą powoli w nas zanikała, i już nie tylko nasz Bosman był nazbyt krzykliwy i rozbawiony, ale po niedługim czasie również i my do jego kompanii dołączyliśmy. Z tą tylko różnicą, że my nikogo wokoło nie zaczepialiśmy i nasze rączki przez cały czas trzymaliśmy przy sobie. Ale rozochocenie zaczynało się już mocno dawać nam we znaki. Świat nagle zaczął się stawać taki kolorowy, nasze krzyki także nie powinny nikomu wadzić, bo i co..? Nie podoba się komuś..?! Komu..? Niech no się tylko pokaże, który to..?! (Ufff… jakie to szczęście, że wtedy nikomu się jednak pod rękę „nie nawinęliśmy”!) Taaak, ale wówczas naprawdę było wesolutko… Ech, piękne to były czasy…
Tak, w istocie piękne… I komu to przeszkadzało..? Koniec odcinka czwartego…
louis