Geoblog.pl    louis    Podróże    Wietnam - Sajgon    Wietnam - Sajgon-5
Zwiń mapę
2018
19
gru

Wietnam - Sajgon-5

 
Wietnam
Wietnam, Ho Chi Minh City / Sajgon
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Awantura wisiała w powietrzu, ale…

Uprzedzę fakty (skoro już i tak zdradziłem, że nam się jednak nic „po uszach nie dostało”, a przecież baliście się już o moją skórę, prawda?) i podam, że na szczęście do żadnych ekscesów w tym lokalu nie doszło. Owszem, przez cały ten czas było tam nad wyraz głośno, prowokacyjne zachowanie naszego Bosmana z pewnością nikomu podobać się nie mogło, ale rozeszło się to wszystko po kościach i zakończyło się jedynie na nieprzychylnych spojrzeniach rzucanych w naszym kierunku przez innych klientów tegoż lokalu. Zresztą, jak podejrzewam, z pewnością byliśmy pod czujną obserwacją tutejszych ochroniarzy i gdyby jednak nasz statkowy lowelas zbytnio ze swoją namolnością przesadził, to bez ich interwencji na pewno by się nie obeszło. Ot, zapewne trzymali rękę na pulsie i tyle - bo przecież; „klient nasz pan”, no nie..? Toteż, być może nasz początkowy strach miał jednak „zbyt wielkie oczy”, i może niepotrzebnie aż tak czujnie i z niepewnością rozglądaliśmy się dookoła.
Muszę jednak przyznać, że w owym lokalu było dość przyzwoicie – ba, nawet bardzo mi się podobało. Owszem, przez cały czas było tu chyba jednak zbyt głośno i te żałosne artystyczne występy raz po raz miały miejsce na owej malutkiej scence, ale… piwo lało się strumieniami (no proszę - niby takie pomyje, a jednak potrafiły dać „zdrowego kopa”), zaś naszym rozmowom „o wszystkim i o niczym” nie było wprost końca. Pełen relaks i odprężenie...
Po pewnym czasie jednak nasza kompania dość poważnie „stopniała”. Najpierw „wykruszył się” nasz rozwrzeszczany Bosman (wreszcie!), który przygarnął w końcu do siebie (a jakżeby inaczej?) jakąś tutejszą „piękność nocy”, z którą zniknął gdzieś niemal natychmiast po jej pojawieniu się przy naszym stoliku. Po niedługiej chwili dokładnie to samo uczynił nasz birmański Elektryk (dobrze, że on tego teraz nie widzi jak go nazywam – bowiem nie „birmański”, ale „myanmarski” być powinno! - ciągle to podkreślał i pod tym względem był bardzo wrażliwy), który jednakże, idąc w ślady Bosmana, bynajmniej nie uczynił tego w taki sposób jak on. Elektrykowi bowiem „dostało się” dziewczę również już dość dobrze rozbawione (czyt; wstawione), a w dodatku z niejaką fantazją.
Został on więc w dość specyficzny sposób przez nią potraktowany, zanim już na dobre się z tegoż lokalu nie wynieśli, bowiem pośród gromkich śmiechów okolicznej klienteli ona najpierw naszego myanmarczyka (no, teraz już będzie z nazewnictwa jego narodowości zadowolony!) dopadła, złapała go za jego luźny T-shirt, rozdarła go (sic!) energicznie na strzępy, a potem chwyciwszy za jeden ze smętnie zwisających mu z szyi pasków podartego materiału, pociągnęła go za sobą jak pieska na smyczy i w bardzo obrazowy sposób wyprowadziła na zewnątrz, opuszczając ów bar w akompaniamencie głośnych śmiechów, gwizdów i oklasków przyglądających się temu Wietnamczyków.
W następnej kolejności zaś od naszego stolika oderwał się jeszcze jeden Taj, zupełnie jednak nie pamiętam jego wyjścia (z pewnością nie było ono więc już takie „obrazowe”, dużo mniej spektakularne, bo wtedy zachowałoby mi się w pamięci), natomiast nasza pozostała piątka (tak, teraz sobie przypomniałem - było nas wówczas dokładnie ośmiu) przesiadła się natychmiast po tym do innego, mniejszego stolika, ale znajdującego się tuż obok owej prymitywnej estrady, którą stanowiło zaledwie małe podwyższenie parkietu o powierzchni nie większej chyba niźli z 8-10 metrów kwadratowych. Miniaturka więc - dla owych „wyjców” udających pieśniarzy być może i o wystarczającej wielkości, natomiast dla chętnych okazywania swych tanecznych umiejętności, już nie.
Ponownie zamówiliśmy kolejkę piwa i już po chwili uznaliśmy, że w tym miejscu jest jednak zdecydowanie ciekawiej. Co chwilę bowiem ktoś się tutaj „produkował” - a to jakaś wokalistka, która podchodziła do mikrofonu, odśpiewała swoje i po chwili znikała pośród, dość „cienkich” niestety braw, a to jakiś młodzian, który robił dokładnie to samo, a to jakieś wykonujące dość mierne numery tancereczki - jednakże, pomimo tej żałosnej amatorszczyzny, właśnie to było dla mnie najwspanialsze.
Ot, prawda - żenująca artystycznie tandeta i nierzadko zwykła kiepska improwizacja, miało to jednakże swoisty urok. Ci ludzie bowiem nie byli przecież żadnymi stałymi wykonawcami, jak się wkrótce zorientowałem, a jedynie kimś „prosto z ulicy” lub też raczej „prosto z sali”, gdyż byli oni wszyscy tutejszymi klientami (!), toteż cudów od nich wymagać nie można było. Ale właśnie dlatego było to aż tak bardzo interesujące, bo dosłownie każdy mógł się tutaj wykazać - ot, po prostu, wstać nagle od stolika, poprosić tutejszego Didżeja (jak to się w ogóle pisze?) o jakiś muzyczny podkład, a potem wywrzeszczeć się (bo przecież nie śpiewać!) do woli, lub popląsać ku uciesze kompanów przy stoliku. I zupełnie bez obawy, że zostanie to źle ocenione, bowiem już z samego założenia wiadomo było, że nie o talenty tu chodzi, ale o zwykłą zabawę. Tak więc poziom artystyczny owych przedstawień, siłą rzeczy, w zdecydowanej swej większości musiał być żenujący. To było aż nadto, „samo przez się” zrozumiałe… Fajne to jednak było, naprawdę…
W pewnym momencie to i nawet naszych dwóch Filipków oderwało się w rozochoceniu od stolika i wyrwało się rączo na ową scenkę, zażyczyli sobie jako podkład jakiś amerykański kawałek, a potem śpiewali w jego takt (to znaczy, raczej śpiewać próbowali) do mikrofonów, jednakże tak niemiłosiernie zawodzili, że aż mi uszy spuchły z dezaprobaty dla ich występu oraz, jednak także i ze wstydu (ot, marynarska solidarność!) za ich totalny brak muzycznego słuchu i za ową katorgę dla miejscowej klienteli, która zmuszona była tego wszystkiego wysłuchiwać. No tak, ale mieli również i pewną „okoliczność łagodzącą”, bowiem byli już tak dobrze „wlani”, że bardziej się tych mikrofonów trzymali, niźli do nich śpiewali. Krótko mówiąc, resztki swej witalnej tego wieczora energii poświęcali w większym stopniu dbałości o zachowanie swej pionowej pozycji, choćby za wszelką cenę, aniżeli walorom artystycznym swojego spontanicznego występu. Ale o dziwo, jakieś tam brawa, skromne bo skromne ale jednak, za swoją „produkcję” dostali, tak więc, co by jednak nie powiedzieć, Wietnamczycy okazali się dla nich aż nazbyt wyrozumiali.
A teraz - uwaga! - przez chwilę, to nawet i ja sam zastanawiałem się czy by czasem nie wyleźć również na ową estradkę i także nie popróbować takowego występu (skoro oni mogli?), miałem już nawet na myśli pewien przebój, który ewentualnie mógłbym wykonać, mianowicie nasze niezmordowane "Ej sokoły", ale w porę się jednak zreflektowałem, udało mi się powściągnąć moje nadmierne rozochocenie i na szczęście (!), do takowej gigantycznej kompromitacji nie doszło. Bo to by dopiero było..! Ależ bym naszą Europę zaprezentował..! (Zaś o ośmieszeniu swojej własnej skromnej osoby „w tym dziele” to już nawet nie wspomnę). Cóż to jednak alkohol potrafi zrobić z człowieka, prawda..?
Ufff… Udało mi się więc dzielnie wytrzymać w tym momencie wszelkie naciski i namowy moich współzałogantów na realizację jednak mojego, tak nieopatrznie ujawnionego pomysłu i ostatecznie od tegoż zamiaru skutecznie się wyłgałem. Ale wówczas pomyślałem sobie; „oj tak, widać zatem, że już najwyższa pora wracać na statek, bo już mi chyba zbytnio zaszumiało w głowie. No bo zauważcie sami jak by to dziwnie zabrzmiało; wydzierający się do mikrofonu podchmielony marynarz z Lechistanu próbujący śpiewać „Sokoły” pod gorącym wietnamskim niebem! Oj tak, czas wracać…" Na szczęście, jak się po chwili okazało, moi towarzysze wycieczki byli dokładnie tego samego zdania. Wstaliśmy więc od stolika i wyszliśmy na ulicę...
Tu natomiast, chyba już tylko tak „z rozpędu”, niemalże odruchowo pierwsze nasze kroki skierowaliśmy na pobliski róg ulicy, gdzie stało kilka wolnych taksówek, jednakże po chwili któryś z nas rzucił propozycję, ażeby jednak wracać do portu na piechotę. Daleko przecież nie mieliśmy, a byłoby to również z podwójną dla nas korzyścią - nie było jeszcze aż tak późno, bo zaledwie coś koło północy, można by zatem po drodze porozglądać się jeszcze nieco po nocnym Sajgonie, chłonąć atmosferę tej ruchliwej metropolii, a i przy okazji, czy może raczej przede wszystkim, dać sobie nieco więcej czasu na „przewietrzenie mózgów” przed dotarciem do swych kabin, bowiem zaraz po wyjściu na świeże powietrze odczuliśmy wyraźnie, jak bardzo jednak jesteśmy już „zmęczeni”. No, po prostu, co tu dużo ukrywać, tym razem zdrowo z ilością piwa przesadziliśmy. W innych portach zazwyczaj nam się to nie zdarzało, zawsze udawało nam się raczej zachować umiar w tej materii, ostatni raz aż tak nieźle zawiani byliśmy w którymś z portów w Tajlandii, jeszcze zeszłego roku chyba, toteż teraz byłoby to jednak jak najbardziej wskazane, ażeby przed powrotem na statek zrobić sobie jeszcze jakiś dość długi dotleniający nasze „przemęczone rozumki” spacerek.
I właśnie tak w ostateczności zrobić postanowiliśmy. Drogę do portu pamiętaliśmy dość dobrze, od razu więc skierowaliśmy nasze kroki tam dokąd należało, pobłądzić raczej nie mieliśmy szans, no chyba że…, żeby nam…, tak nagle…, ponownie nie zachciało się odmienić naszych, dopiero co ustalonych planów..!
Bo niestety, ale właśnie tak się stało. Weszliśmy bowiem w bardzo ciekawą dzielnicę, zupełnie odmienną od tego kwartału, gdzie mieściła się owa knajpa, którą przed chwileczką opuściliśmy. A była tu istna plątanina niezbyt zadbanych i raczej wąskich uliczek, przy których znajdowała się dość zwarta zabudowa, złożona jednakże z budyneczków o mało eleganckim wyglądzie - mnóstwo tu było poobdrapywanych fasad, liszajowatych murów, walących się płotków, itd. - czyli sceneria nie zachęcająca raczej do zagłębiania się w tutejsze zakamarki. Ot, typowa dalekowschodnia dzielnica portowa, jakich w tym rejonie świata spotkać można wiele.
Jednakże, owszem, okoliczne widoki do zbyt „budujących” nie należały, bogato to tutaj na pewno nie było, nie znaczy to jednak, iż ruch w tym miejscu był mniejszy niźli tam, skąd właśnie zmierzaliśmy. Przeciwnie nawet - było tu nad wyraz ruchliwie i tłoczno, a co najciekawsze, już za pierwszym tutejszym rogiem dostrzegliśmy kilka bardzo oryginalnie wyglądających knajpek, również pełnych ludzi i rozbrzmiewających głośną muzyką. Przy ich wejściach zaś nie było już tylu osobowych samochodów jak w tamtym poprzednim miejscu, ale stały tu zaledwie całe szeregi rowerów, motorynek, motocykli i ryksz. Ot, a zatem – nareszcie zobaczyliśmy prawdziwy tradycyjny Wietnam..! Oraz, oczywiście, najbardziej w świecie znane oblicze Sajgonu. Dobra nasza więc, ale… tylko że… do diaska, jakaż to szkoda, że mamy już na swoich „kontach” aż tak dużo wlanego w siebie piwa, bo z najwyższą ochotą byśmy tu gdzieś jeszcze zakotwiczyli..! Bowiem właśnie to byłoby najwspanialsze. Że też ci taksiarze od razu nas tutaj nie przywieźli..!
No tak, w tym miejscu zdecydowanie bardziej nam się podobało i jak wspomniałem powyżej, to właśnie byłoby w tym naszym dzisiejszym wypadzie do miasta najwspanialsze, głównie dla mnie rzecz jasna, bo dla moich aktualnych towarzyszy wycieczki, Tajów i Filipińczyków, takie widoki to przecież nie nowina, mają tego u siebie na co dzień dosłownie „na pęczki”, jednakże również i u nich dostrzegłem w oczach zapalające im się nagle jakieś szatańskie ogniki, czyżby zatem pomyśleli sobie dokładnie to co ja..?
Spojrzeliśmy więc po sobie znacząco, a jednocześnie aż nazbyt wymownie, ażeby w mig nie zrozumieć, co tak naprawdę nam w tej chwili w głowach zaświtało. „Czyli co – i patrzymy na siebie pytająco - ciąg dalszy nie zawadzi..?” „Oj tak - odpowiedzieliśmy sobie szybko i skwapliwie - jazda panowie..! O tam - rzuciliśmy okiem na wielkie drzwi z wymalowanymi na nich słonikami - tam z pewnością będzie bardzo ciekawie…”
Ufff… Decyzja zatem podjęta (i to jednogłośnie - niech żyje azjatycka demokracja..!), ale… słuchajcie chłopaki - rozpoczęliśmy od razu dodawać sobie nawzajem animuszu – nie siedzimy tu zbyt długo, bo na ósmą do roboty, OK..? „OK, a jakże, no jasne, pewno że tak, naturalnie, ani chybi!” - odpowiedzieliśmy zgodnym chórem (sami sobie, rzecz jasna), ażeby dodać sobie otuchy oczywiście i utwierdzić się w przekonaniu, że na pewno swojego postanowienia nie zmienimy. Czyli; „trzymajmy się mocno, ażeby się tu przypadkiem zbytnio nie zasiedzieć, OK..?” „OK, a jakże, no jasne, pewno że tak, naturalnie, ani chybi!” - odpowiedzieliśmy zgodnym chórem, wiadomo przecież… „Ale, chłopaki, pamiętajcie - nos w zegarek i… bo, no wiecie, na ósmą do roboty, więc… trzymamy się, OK..?” „OK, a jakże, jasne… itd.…” Ufff…
Jednakże jedno co mogę jeszcze dodać, komentując te nasze zarzekania się co do możliwości wytrwania w tym postanowieniu to to, iż akurat tym razem, jakoś tak wyjątkowo, udało nam się jednak owej, danej samym sobie obietnicy dotrzymać. No, dziwne to trochę, bowiem zazwyczaj bywało inaczej, ale kiedyś musi być przecież ten pierwszy raz, prawda..? A poza tym, tegoż wieczora sprawy potoczyły się zupełnie odmiennie niż zwykle. Poczytajmy więc…
Naciskamy wielką znajdującą się na wymalowanym tu słoniku klamkę, otwieramy drzwi, wchodzimy do środka i… Jak sądzicie, co pierwsze rzuciło nam się w oczy w tym lokalu..? No, kto zgadnie..? Tłumy siedzących przy stolikach Wietnamczyków..? Scena, gdzie „produkowali się” domorośli artyści..? Jakiś Disc Dżokej powalający klientów na kolana swoją doskonale dobieraną muzyką..? A może dziesiątki par wirujących na tutejszym parkiecie..? No, jak myślicie..?
Otóż, moi drodzy, nic z tych wymienionych powyżej rzeczy. Absolutnie. Odpowiedź bowiem na tak zadane pytanie jest zupełnie inna i szczerze mówiąc nieco zaskakująca - bo mianowicie; pierwsze co nam się „rzuciło w oczy” po wejściu do tegoż lokalu, to była… mała małpka..! W sensie dosłownym, rzecz jasna (stąd ten cudzysłów)..! Właśnie dlatego z taką zaciętością o tym piszę, poświęcając temu aż tyle miejsca, bowiem natychmiast po zamknięciu za sobą wejściowych drzwi, jednemu z naszych Filipińczyków mała małpa „rzuciła się w oczy” (czy też ściślej mówiąc „pomiędzy oczy”), lądując mu w swoim aktualnie wykonywanym skoku, prosto… na jego czole..! Swoim ogonem zaś walnęła go tak solidnie „po oczach” (znowu mówiąc ściślej; „między te oczy dostał”), że aż go nieco zachwiało, zatoczył się nawet, zaś z powodu zupełnego zaskoczenia zaczął się nagle drzeć jak opętany. Ale jaja..! A w dodatku, niemalże w tej samej chwili usłyszeliśmy głośne rechoty obecnych w tej knajpie ludzi, którzy na ów widok natychmiast gremialnie wybuchnęli gromkim śmiechem. Nic dziwnego zresztą, bo przyznać trzeba, iż takie powitanko naprawdę należało do nad wyraz oryginalnych.
Ja natomiast (jakie to szczęście, że to małpię wybrało nie mnie ale tego Filipka, bo ja to chyba bym w tym momencie autentycznie dostał ciężkiego zawału), odskoczyłem od razu jak oparzony, ze trzy kroki w bok co najmniej, bowiem w pierwszej chwili, podobnie jak ów „małpi wybraniec”, również nie zorientowałem się co się tu w ogóle stało (zdążyłem zauważyć jedynie jakiś szybko szybujący nam ponad głowami cień), kiedy jednak pojąłem już o co chodzi, zacząłem raptownie rozglądać się dookoła, czy czasem również i mi nie wskoczy nagle na plecy jakieś podobne zwierzątko (oby nie ten słoń z wejściowych drzwi!), ale okazało się, że owa małpeczka była jedyną, która biegała sobie tutaj samopas, więc jak na razie nie groziło mi podobne „zawałotwórcze” doznanie.
Były tu jeszcze wprawdzie trzy inne, nieco większe od tej „przywitalnej” małpy – one jednakże znajdowały się „na uwięzi”, mając na swoich szyjach pozakładane obroże, do których poprzywiązywane były niezbyt długie sznurki, toteż kręciły się jedynie w pobliżu barowego kontuaru i dosięgnąć, nawet do najbliższego im stolika nie dawały rady. Ta jedna natomiast, wyglądająca dosłownie jak miniaturka, skakała sobie wesolutko po sali - i zawsze dokładnie tam gdzie akurat miała ochotę – a co najciekawsze, wcale nie wzbudzało to żadnych protestów ze strony klientów, chociaż, jak już później zauważyłem, niejednemu z nich jednak się we znaki dawała.
Bo na przykład, wskakując w pewnym momencie na blat czyjegoś stolika przewróciła stojącą tam butelkę piwa, która spadając na podłogę potłukła się w drobny mak. Innym razem zaś, skacząc sobie dookoła beztrosko, wylądowała komuś na ułamek sekundy na plecach, odbijając się wkrótce od nich do dalszego lotu, powodując tym gwałtowne zerwanie się od stołu tegoż człowieka i kolejną „mokrą awarię” na blacie stołu, przy którym on akurat przesiadywał.
My natomiast usiedliśmy niedaleko owego baru, ponad którym harcowały sobie te trzy uwiązane małpki i zamówiliśmy sobie po jeszcze jednym małym piwku, które niemalże natychmiast powjeżdżały na nasz stół. Płacąc za nie od razu (bo akurat taki w tej knajpce był zwyczaj - kasowali klientelę natychmiast po zaserwowaniu zamówień) zauważyliśmy ze zgrozą, iż cena tutejszego piwa jest aż… czterokrotnie niższa niźli tego, które podawano nam w tamtym lokalu, w tym pierwszym, w którym się pojawiliśmy, a były to przecież pomyje dokładnie tego samego gatunku.
Nie pamiętam już wprawdzie, ile to było dongów - pewno z jakieś kilka tysięcy - jednakże wówczas, tak „na gorąco” właśnie, obliczyliśmy - zważywszy na ilość butelek, które w tamtej knajpie zamawialiśmy - że zostaliśmy wtedy w naszych finansach jednak dość poważnie „skaleczeni”. No cóż… Akurat dla mnie nie stanowiło to jednak większej różnicy, bo była to suma niezbyt wielka, jednakże dla moich współtowarzyszy taki „cios po kieszeni”, a zwłaszcza „cios w ich honor” był już jednak trudny do przebolenia (piszę tak, bowiem ich pensje naprawdę zbyt znaczące nie były), kręcili więc wtedy głowami z niedowierzaniem, że aż w tak dziecinny sposób daliśmy się w tamtej knajpie oskubać. No tak, były to wprawdzie niezbyt wielkie pieniądze, strata „do strawienia” nawet i dla nich samych, ale im chodziło wówczas głównie o zasadę – bo nie mogli tak łatwo pogodzić się z faktem, że w tak prosty sposób daliśmy się podejść owym, z pewnością „zaprzyjaźnionym” z tamtym lokalem taksówkarzom.
W tym momencie może was to nieco zdziwi – to, że napisałem na ten, w sumie jednak dość błahy temat aż dwa sążniste akapity, ale trzeba znać choć trochę azjatycką mentalność, ażeby zrozumieć dlaczego w ogóle o tym epizodzie wspomniałem. Bowiem oni wszyscy, owszem, są bardzo hojni jeśli trzeba, czasem potrafią zupełnie bez umiaru szastać swoim groszem „na prawo i lewo”, nie żałując sobie niczego jeśli chodzi o ich rozrywki, ale tylko wówczas kiedy SAMI o tym decydują, jeżeli więc trafiają na jakichś wydrwigroszy, to odzywa się w nich natychmiast jakaś żądza odkucia się, wyrównania rachunków, wręcz „krwawego” rewanżu, albowiem wprost nienawidzą być pod tym względem przez kogokolwiek naciągani.
Jednakże jednocześnie - co również trzeba wyraźnie podkreślić - zbyt pamiętliwi nie są, i jeśli już w sobie takie zdarzenie „przetrawią” (i dlatego właśnie trzeba dać im na to nieco czasu, żeby nie działali „na gorąco”), to już później do niego nie powracają, w nieskończoność poniesionych przez siebie strat nie rozpamiętują i raczej szybko przechodzą do dziejącej się wokół nich teraźniejszości. O właśnie - a jaka jest akurat w tej chwili nasza teraźniejszość..?

Ale o tym już w odcineczku następnym…
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020