Geoblog.pl    louis    Podróże    Przewóz statków... na statku - z Lizbony do Dili    Timor Wschodni - Dili
Zwiń mapę
2018
21
gru

Timor Wschodni - Dili

 
Timor Wschodni
Timor Wschodni, Dili
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 14398 km
 
DILI - Timor Wschodni - Grudzień 2001

Na początek rozdziału - co zrozumiałe - będzie kolejna „obowiązkowa lekcja” geografii, bo przecież każdy z was MUSI wiedzieć gdzie się teraz znajduje, nieprawdaż..? Zatem, po opuszczeniu kotwicowiska w Samarindze na Borneo, skierowaliśmy się na południe, a po minięciu Morza Flores oraz niewielkiego skrawka Morza Jawajskiego zmieniliśmy kurs na wschodni, wpływając ponownie na Morze Flores, a potem już na wody Morza Savu. Po przecięciu jego najszerszej części, idąc na wschód pomiędzy dość dużymi wyspami Flores i Sumba znaleźliśmy się w przepięknej cieśninie o nazwie Wetar, która jednakże z racji swoich niebagatelnych jak na morską cieśninę rozmiarów, przez miejscowych nazywana jest Morzem Wetarskim.
Napisałem o niej, że jest przepiękna, bowiem w istocie cała okolica przedstawia sobą iście rajskie krajobrazy. Wszędzie wokoło górzyste wyspy i wysepki gęsto porośnięte tropikalnymi lasami, z cudownymi malowniczymi zatoczkami i gdzieniegdzie piaszczystymi plażami. Najpierw minęliśmy ogromnie długaśną Flores, potem wysepki o nazwie Solar, Kawula, Pantar i Alor, które mieliśmy dosłownie na wyciągnięcie ręki, natomiast na koniec, gdy już znaleźliśmy się w Cieśninie Wetar, podpłynęliśmy bliziutko maleńkiej wysepki Atauro, w pobliżu której rzuciliśmy naszą kotwicę, stając dokładnie naprzeciw Dili - znajdującego się już na wyspie Timor.
No właśnie, Timor... Czy wiecie cóż w ogóle oznacza słowo „timor” w języku miejscowych plemion indonezyjskich..? Otóż, wyraz ten oznacza po prostu „wschód” lub „wschodni”, bo w istocie jest to ląd znajdujący się na dalekich wschodnich kresach Indonezji, położony tuż obok północnych wybrzeży Australii. A żeby było jeszcze oryginalniej, to znajdujące się na tejże wyspie niewielkie państewko, do którego to właśnie zawitaliśmy, czyli Timor Wschodni, przez tubylców nazywane jest Timor Timor (lub też czasami Timor Timur - z malezyjską naleciałością), a to z kolei oznacza ni mniej, ni więcej, jak tylko „Wschodni Wschód”. Ciekawe, prawda..?
Teraz zaś, jeśli nie macie nic przeciwko temu, „mała garść” informacji dotyczących historii tegoż miejsca. Otóż, należy pamiętać, że niemalże cała Indonezja była niegdyś kolonią holenderską, obejmującą swym zasięgiem prawie wszystkie wyspy Archipelagu Sundajskiego oraz archipelagów sąsiednich. Były wśród nich jednakże małe „wyrwy”, czyli jakby enklawy znajdujące się z kolei pod całkiem innym panowaniem, i właśnie jednym z takich wyjątków jest wspomniany Timor Wschodni. Był on bowiem kiedyś kolonią portugalską, obejmującą połowę tejże wyspy (oczywiście wschodnią), w której panowało zupełnie inne prawo oraz zwyczaje od tych, które obowiązywały na całym pozostałym terytorium Archipelagu.
Z biegiem lat owa odrębność w stosunku do sąsiadów coraz to bardziej się pogłębiała, obejmując już niemal wszystkie dziedziny życia, aż doszło do takiego punktu w rozwoju okolicznych społeczności, iż obszar Timoru Wschodniego wobec swojego sąsiedztwa w rzeczywistości stał się zupełnie innym światem. Bo na przykład; wyobraźcie sobie, że w tym niewielkim kraiku odsetek osób wyznania rzymsko-katolickiego wynosi aż 98% (wobec zaledwie 1% muzułmanów i 1% procenta protestantów), podczas gdy w samej Indonezji jest dokładnie odwrotnie na korzyść islamu! Toteż już nie tylko sam język stał się elementem ten obszar wyróżniającym, ale i religia, a co za tym idzie także i zwyczaje, zachowania, mentalność, poglądy, itd., itp. I co ciekawe, tutejsza społeczność, złożona prawie całkowicie z przedstawicieli plemion Tetum (posiadających zresztą również i swój własny język o tej samej nazwie), już od stuleci nie chciała mieć nigdy nic wspólnego z pozostałymi społecznościami Indonezji.
Ale wiadomo - polityka jest polityką, toteż z chwilą osłabiania się w tym rejonie wpływów Portugalii, rząd w Jakarcie, zawsze mający ambicję uczynienia z Indonezji lokalnego mocarstwa, coraz to bardziej nieprzychylnie zerkał na owych „odszczepieńców” (bo za takich uważano ich tu zawsze) i przy pierwszej dogodnej okazji najechał tę prowincję, siłą wcielając ją w swoje granice. To oczywiście nie spodobało się światowej opinii publicznej, która natychmiast ostro zareagowała i po fali wielkich protestów oraz dyplomatycznych interwencji (także i po krwawych walkach w samym Dili), wymusiła na Indonezji wycofanie swych wojsk z tego terytorium, po którym to fakcie nastąpiło w roku 1999 ustanowienie administracji ONZ-tu nad tą prowincją.
Od tego momentu również datuje się początek budowy państwowości tegoż miejsca, bowiem z „Bożą pomocą” (czyli ONZ-tu), właśnie taka szansa się wyłoniła, a że przychylność światowych mocarstw temu projektowi była aż nadto oczywista, to jasnym się stało, iż prędzej czy później takowe nowe państewko na miejscu niegdysiejszej portugalskiej kolonii powstanie. I rzecz jasna tak się stało, albowiem wkrótce oficjalnie proklamowano niepodległość, a dokładnie miało to miejsce dnia 20 Maja 2002 roku, choć praktycznie rzecz biorąc, już i tak cała tutejsza administracja, sądownictwo, oświata, itd., działały jak w każdym innym niepodległym państwie. Toteż powyższa data była jedynie formalnością i przyczynkiem ku zorganizowaniu tutaj z tej okazji wielkiej fety oraz - co oczywiste - stała się natychmiast świętem narodowym.
Jak się możecie domyślać, każda taka uroczystość wiąże się także z... otrzymywaniem prezentów „na nową drogę życia”, a sprawianymi przez rządy tych krajów, które oficjalnie powstanie takowego „tworu” jak nowe państwo na mapie świata, na arenie międzynarodowej uznały. Niestety nie wiem jaki podarunek z tej wspaniałej okazji otrzymał Timor Wschodni od rządu polskiego, ale za to doskonale wiem – i wy oczywiście także – jaki dar przypłynął tutaj od dawnego Suwerena tych ziem, czyli z Portugalii. No oczywiście, że dwa przepiękne luksusowe wojskowe patrolowce, które to w dodatku zostały im wręczone osobiście przez autora słów, które właśnie czytacie! Prawda, jakiż to dla mnie wielki zaszczyt..?! A co, może nie..?
Napisałem „wręczone osobiście”, bowiem jak inaczej nazwać samodzielne „od A do Z” wyładowanie tychże okręcików, przy pomocy bomu ciężkiego z naszego pokładu na wody Cieśniny Wetar? Co prawda i tak byłem do tego zobowiązany z racji moich ówczesnych obowiązków i gdybym nawet chciał się od tej czynności wymigać, to nie za bardzo bym mógł, ale czy to takie ważne..? Bo zauważcie tylko jak to brzmi; „dzielny marynarz z Lechistanu wręcza (a nie?) władzom nowopowstającego państewka wspaniały prezent od rządu Portugalii..!” Eeech, prawdziwa muzyka dla każdego łasego na zaszczyty i honory ucha, nieprawdaż..? Ale cóż, czy nie można choć od czasu do czasu być nieco próżnym..?
Pytanie tylko; dlaczego zatem nie poproszono mnie o osobisty udział w owej fecie ku czci uzyskania niepodległości w dniu 20 Maja 2002 roku..? Przecież czasu ku temu było aż nadto, skoro zjawiliśmy się tam w Grudniu 2001, czyli jeszcze na całe pół roku przed tą uroczystością. Cóż więc – czyżby drobne niedopatrzenie..? No przecież wystarczyłoby zaledwie słówko, jakiś niewinny telefonik do domu, choćby i skromniutki sms lub e-mail, a z pewnością bym się tam stawił..! Oczywiście jeśliby mi wszystko fundnięto - z przelotem na drugą półkulę i pobytem w luksusowym hotelu w Dili włącznie. Ot, co... Ach, ta czarna „wschodnio-wschodnia” niewdzięczność...
I jeszcze, już na zakończenie tego „krótkiego” wstępu, kilka drobnych szczegółów dotyczących tego kraiku. Mianowicie; jest on wielkości zaledwie około 5000 km2 - tak dla porównania; jest to przybliżony obszar kilku średnich polskich powiatów (na przykład Inowrocławia, Żnina i Mogilna razem wziętych). Składa się on z dwóch części; tej „właściwej” wschodniej oraz z niewielkiej enklawy o nazwie Ambero, znajdującej się w południowo-zachodniej części tej samej wyspy. Tutejsza populacja jak na tak mały kraj jest jednak dość znacząca, bowiem mieszka tu nieco ponad 1 milion obywateli. To całkiem sporo, zważywszy na górzysty charakter tutejszego terenu oraz dosyć dużą procentowość zalesienia. Natomiast głównymi gałęziami miejscowej gospodarki, prócz tradycyjnej w takich razach eksploatacji lasów (kauczuk!) oraz rybołówstwa, jest - uwaga, bo to dość zaskakujące - farbiarstwo, włókiennictwo oraz... produkcja mydła! Zupełnie nie mam pojęcia z jakiego w ogóle rodzaju tłuszczu owe mydła się tutaj wyrabia (może z żywicy sandałowców..?), ale sądzę, iż akurat tego typu informacja niespecjalnie jest nam do czegokolwiek przydatna. Bo my przecież przyjechaliśmy tu tylko wyładować nasze dwa przecudowne okręciki, a nie po to, ażeby dociekać z czegóż to robi się tutejsze farby czy mydełka. Ot, co...
Zatem, kończymy już zajmowanie się geograficznymi, historycznymi oraz gospodarczymi uwarunkowaniami tegoż państewka i czym prędzej powracamy do naszej rzeczywistości. Czyli do chwili, w której zameldowaliśmy się na lokalnym kotwicowisku oraz otrzymaliśmy pierwsze instrukcje od naszej Agencji. I co..? Jak to co..?! Od razu na wstępie spotkała nas wyborna niespodzianka! Bo wyobraźcie sobie, iż zajechaliśmy tutaj w Niedzielę około południa, a to oznaczało, że tego dnia żadnego wyładunku nie będzie! Bo dla miejscowych Niedziela to po prostu Niedziela – czyli święto..! I o żadnej wyładunkowej robocie mowy być nawet nie może! (Ot, czy jest gdzieś jeszcze na tym świecie tak mądre państewko?) Zatem nasza radość nie miała granic, tym bardziej, że niebawem się dowiedzieliśmy, iż otwiera się przed nami możliwość udania się motorówką na ląd! Hurra! Nie udało się w Samarindze, to chociaż tutaj los jest dla nas łaskawy...
A podany nam przez UKF z Agencji plan przewidywał co następuje; panowie oficjele, którzy najpierw muszą komisyjnie te patrolowce „odebrać”, pojawią się na naszym pokładzie dopiero w Poniedziałek rano. Natomiast już dziś, Agent zawita do nas ze wszelkimi niezbędnymi papierzyskami, przywożąc z sobą przy tej okazji miejscowych urzędników mających przeprowadzić Odprawę Wejściową, a potem - już powracając na ląd - zabierze z sobą wszystkich chętnych pragnących z owej sposobności skorzystać, aby choć na „te troszkę” postawić stopę na timorskim gruncie.
W tym miejscu moje skromne pytanko; jak sądzicie, czy w tejże grupce chętnych, którzy „chociażby na te trochę”... na ląd... na spacerek... po Timorze... itd... był autor niniejszych słów? No co za głupie pytanie! Dyć oczywiście, że tak – i to w dodatku tak pchał się do pierwszego szeregu wsiadających do motorówki, że co niektórym jego rywalom dostało się od niego co nieco łokciami po żebrach - bo przecież nie daj Boże, ażeby przypadkiem dla niego nie wystarczyło tam miejsca! Wszak to by dopiero była rozpacz - aż strach pomyśleć. Ale na szczęście, nie tylko że miejsc „było ci tam dostatek”, to jeszcze sama jazda na ląd zbyt wiele czasu nie zabrała i już niebawem cumowaliśmy przy malutkim pirsiku tutejszego portu. Przy wysiadaniu rzecz jasna łokci używać już potrzeby nie było, a jedynie grzeczniutko przepuściłem przed sobą wszystkich mundurowych, ale już potem... W Timor idziemy, drodzy panowie, w Timoooor, idzieeemy...
No dobra, żartowałem przecież... Wszakże wiadomo, iż sugestia zawarta w ostatnim zdaniu powyższego akapitu zupełnie nijak się miała do moich ówczesnych planów na tenże wieczór. Bo wtedy ani mi w głowie było ganiać po tutejszych knajpkach, skoro miałem niepowtarzalną okazję zwiedzenia tak specyficznego miejsca, zamiast gnić przy jakimś stoliczku ze szklanicą miejscowej piwnej lury w ręku. A poza tym, do dyspozycji mieliśmy zaledwie trzy godzinki, po upływie których trzeba się było stawić w tym samym miejscu, do którego przybiliśmy, a skąd z powrotem zostaniemy zabrani na statek. No cóż…Trzy godzinki jedynie..? Nic to, moi drodzy - lepszy rydz niż nic...
Jednakże, jak się wkrótce okazało, owe trzy godziny wydały mi się okresem czasu nie tylko że zupełnie na dokładne „zdeptanie” tegoż miasteczka wystarczającym, ale i nawet... zdecydowanie za długim. Bo wyobraźcie sobie, że gdy tylko się zbytnio „rozpędziłem”, idąc w jakimś określonym kierunku, to miasto ni stąd ni z owąd się wkrótce kończyło! Toteż rzucałem szybko okiem „to tu to tam”, aby przypadkiem czegoś ciekawego nie przeoczyć, robiłem „w tył zwrot”, rozpędzałem się znowu, tym razem w stronę przeciwną do poprzedniej, ale ponownie miasteczko się szybko kończyło, kiedy to w swoich turystycznych zapędach natrafiałem nagle na ścianę lasu, w głąb którego naprawdę już mi się wkraczać nie uśmiechało.
I tak to właśnie sobie po tej mikroskopijnej stolicy we wszystkie strony świata „podróżowałem”, próbując wychwycić jednak coś choć trochę interesującego, ale niestety na niewielkich i niezbyt wysokich zabudowaniach oraz szeregu niemalże tak samo wyglądających uliczek, wszystkie potencjalnie mogące przykuć uwagę przybysza obiekty się kończyły. Ot, co...
No tak, ale w pewnym sensie to jednak trochę dziwne, gdyż samo centrum Dili było nawet w dość dużym stopniu zatłoczone. Skąd zatem brali się ci wszyscy ludzie, skoro rozmiary tegoż miasta aż tak imponujące nie były? Może mieszkali w jakichś maleńkich osadach czy wioseczkach porozrzucanych po okolicznych lasach otaczających timorską stolicę. Z pewnością tak, bo w przeciwnym razie aż tak wielu by ich tutaj nie było. A jakieś inne moje spostrzeżenia..? Otóż, zauważyłem, iż miasto - owszem, małe – ale jednak tętniące życiem oraz, co ważne, dość zadbane i czyste. Czyli o standardach zupełnie w tym względzie odmiennych od tych, które dominują w miastach i miasteczkach potężnego timorskiego sąsiada, w Indonezji. Ot, po prostu, całkowicie nie ta klasa, nie ten styl, nie ten poziom, i nie ta sama mentalność tutejszych obywateli. Zupełnie „inna liga”... Podsumuję więc to bardzo krótko - naprawdę bardzo mi się tu podobało, bez dwóch zdań...
Niewiele było tu sklepów, ale te, do których zaglądałem były czyściutkie i świetnie zaopatrzone. Ludzie na ulicach po europejsku poubierani, samochody nie poobijane jak w wielu innych krajach tego rejonu, nieliczne (ale jednak!) istniejące tu oświetlenie ulic działające bez zarzutu, a także całkiem przyzwoicie wyglądające nawierzchnie jezdni i chodników.
I jeszcze na koniec pewna ciekawostka; czy bylibyście w stanie odgadnąć, jakiż to pieniądz jest w tym kraju (przynajmniej wtedy, w roku 2001, bo jak jest z tym teraz to nie wiem) oficjalnie obowiązującym środkiem płatniczym? Otóż, moi drodzy; nie „jakaś tam” ichnia własna waluta, bo po prostu takiej tu nie było, nie rupia indonezyjska z racji pewnego czasu podległości temu krajowi i wielowiekowego sąsiedztwa, nie portugalskie escudo ani euro z powodu dawnych tradycji czy więzów historycznych, ani nawet nie australijski dolar, pomimo olbrzymiej pomocy udzielanej Timorowi właśnie przez Australię lub z racji bliskości tegoż lądu, ale... amerykański „zielony”. Tak, tak - posługiwano się tutaj głównie dolarami USA. Przyznam, że jednak było to dla mnie niejakim zaskoczeniem, ale z drugiej strony; skoro w tamtych czasach używano amerykańskiej waluty nawet i w tak „poważnym” kraju jakim niewątpliwie jest Argentyna, gdzie USDolar był wtedy powszechnym równoważnym zamiennikiem tamtejszego peso, to dlaczego niby nie miano by go stosować w takim malutkim, i w dodatku dopiero co „wykluwającym się” państewku? Ot, światowa ekonomia, której ja w żadnym razie zrozumieć nie jestem w stanie...
Lecz „dajmy już temu pokój” i powracajmy do naszej ówczesnej rzeczywistości. Na czym więc skończyliśmy..? Aha, na tym, że powłóczyłem się nieco po tym mieście, „powtykałem nosa” w najprzeróżniejsze napotykane po drodze zakamarki (nawet mnie pies pogonił na jakimś podwórku), „zarejestrowałem” w pamięci co ciekawsze obrazy tegoż miejsca, a potem już grzecznie i punktualnie zjawiłem się na nabrzeżu, z którego niebawem podstawiona przez Agenta motorówka zabrała nas wszystkich z powrotem na statek.

Tyle zatem ze zwiedzania Dili, wracamy na statek…
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020