Geoblog.pl    louis    Podróże    Przewóz statków... na statku - z Lizbony do Dili    Timor Wschodni - Dili-2
Zwiń mapę
2018
21
gru

Timor Wschodni - Dili-2

 
Timor Wschodni
Timor Wschodni, Dili
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 14398 km
 
Odcineczek czwarty, zapraszam…

A nazajutrz, już od wczesnych godzin rannych, zaczął się ruch na pokładzie. Pierwsi wojskowi i policyjni oficjele zjawili się u nas już o szóstej rano. Była ich zresztą cała chmara – przybyło ich bowiem na pewno co najmniej 20 osób, i co ciekawe, w większości byli to... Brazylijczycy. Nie ma się zresztą czemu dziwić, ponieważ akurat wtedy ów obszar był jeszcze pod oficjalnym mandatem ONZ, a skoro już ta światowa organizacja wysłała w ten rejon tzw. „błękitne hełmy”, czyli międzynarodowe kontyngenty wojskowe i policyjne, to jakiż inny kraj nadawałby się do takiej roli lepiej - właśnie tu, w Timorze Wschodnim - jak nie Brazylia? Język ten sam, zatem ewentualne kłopoty komunikacyjne z tutejszymi władzami zredukowane do zera - cóż więc więcej trzeba? Toteż akurat to żadnym zaskoczeniem dla mnie nie było - jednakże i tak doczekałem się tu pewnej niespodzianki, bowiem głównodowodzącym tegoż oddzialiku, który na nasz statek zawitał w celu nadzorowania wyładunku tych dwóch patrolowców, był wojskowy o bardzo swojsko brzmiącym nazwisku.
Oczywiście go tutaj nie przytoczę, to jasne, ale pozwólcie chociaż, że posłużę się jakimś - ot, tak naprędce wymyślonym przykładem - ażeby choć w przybliżeniu oddać sens tego, na co pragnę zwrócić waszą uwagę. Otóż, nazwisko tegoż oficera (chodzi mi o analogię) brzmiało; Alberto Juan Andrzej do Nascimento dos Santos Pereira Kowalski! Serio! Rzecz jasna jeszcze raz zaznaczam, iż jest to zlepek imion i nazwisk przeze mnie wymyślony (zatem jakakolwiek ewentualna zbieżność z realnie istniejącą osobą jest absolutnie przypadkowa, to oczywiste), ale celowo pokusiłem się o podanie powyższego przykładu, ażeby podkreślić, iż właśnie takiego „tasiemca” ów żołnierz miał wyszytego na specjalnej baretce swojego munduru! (Tak więc wybaczcie, ale nie mogłem się powstrzymać od wymyślenia jakiegoś analogicznie wyglądającego zestawu nazwisk i imion jego nosiciela) Co więcej - tenże napis wyszyty był literami takiej wielkości, że jego personalia zajmowały niemalże całą górną przednią ćwiartkę jego wojskowej koszuli. I właśnie dlatego w ogóle o tym wspomniałem, bowiem był to niewiarygodnie pocieszny widok - no bo wyobraźcie sobie sami stojącego przed wami żołnierza, który ma prawie całą pierś wypełnioną swoim własnym nazwiskiem. Toż to lepsze niż jakikolwiek order, czyż nie..?
A swoją drogą - czy on się w ogóle „mieści” w swoim własnym paszporcie..? Wątpię. Można więc zrozumieć dlaczego brazylijscy piłkarze używają jedynie swych krótkich pseudonimów, bowiem naprawdę trudno by było sobie wyobrazić tę mękę sportowych komentatorów, kiedy by musieli relacjonować mecze z udziałem takowych „tasiemców”. Ot, choćby przesłynny Pele – jego autentyczne nazwisko to Edson Arantes do Nascimento Pele (eee taaam, krócizna!), jak można by w skrócie i sprawnie przekazać w telewizji taką ich sławną akcję zwaną „brazylianą”?
No jak..? „...Proszę Państwa, oto Edson Arantes do Nascimento Pele przy piłce! Podaje ją do Manuela dos Santos do Coimbre de Teixeiry Vasqueza, ten kiwa Lubańskiego (albo najlepiej innego brazylijskiego zawodnika - to już byłby koniec świata, bo przecież każdy widz zdążyłby już zapomnieć kto kogo w ogóle okiwał, zanim sprawozdawca by swą kwestię dokończył), podaje ją ponownie do Edsona Arantesa do Nascimento Pelego, a ten z kolei odgrywa do Carlosa Paulisty dos Santos Salazara Bautisty Rodrigui, który „wypuszcza w uliczkę” Andrzeja Alberta Juana do Nascimento dos Santos Pereirę Kowalskiego i... Goooooooooool..!” (Nie dziwcie się - właśnie tak się owi komentatorzy wydzierają; takiego „gooooooooola” potrafią ciągnąć ponad minutę! To nie żart) A tak na marginesie można zaznaczyć, iż w takim wypadku, gdyby w istocie komentator używał tychże nazwisk, to wykrzyczałby tego „goooooola” dopiero wtedy, kiedy już gra byłaby wznowiona ze środka boiska. I tyle.... No bo któż by nadążył...?
No cóż, fajnie to wyglądało, owszem, ale dla mnie najważniejszym był fakt, iż dzięki jego całkiem przyzwoitej polszczyźnie (mimo że był urodzony w Brazylii - ba, jego ojciec także! Ot, to jest właśnie PRAWDZIWY przykład patriotyzmu!), miałem naprawdę znacznie mniej roboty związanej z tym wyładunkiem niźli miałbym, gdyby mi nikt z miejscowych, tak od siebie, „od serca”, nie pomagał. A piszę o tym dlatego, iż o kłopotach z ową robotą związanych - a które, jak się wkrótce okazało jednak na nas czyhały - dowiedziałem się dopiero po rozpoczęciu rzeczonego wyładunku. I gdyby nie pomoc tegoż Polako-Brazylijczyka, to kto wie jakby się w ogóle owe ładunkowe operacje zakończyły - być może jakąś poważną awarią, albo i nawet... tragedią! A zatem, po kolei...
Jak już wiecie - co zresztą już z góry było przesądzone - obsługa bomu ciężkiego należała do obowiązków tylko i wyłącznie przewoźnika, czyli krótko mówiąc; do załogi statku. A mówiąc „jeszcze krócej” (co za twór językowy, o rety!), tylko do mnie - lub ewentualnie do Bosmana, który w razie przedłużającej się roboty miał prawo mnie na manetkach wymienić. Taki podział ról był zresztą odgórnie narzucony przez naszą Kompanię, która absolutnie nie godziła się na wykonywanie tej pracy przez kogokolwiek innego z załogi, co oczywiście uprzednio zaznaczyła w specjalnie na tę okoliczność wydanym okólniku. To dla was nie jest już żadną nowością, bo przecież dobrze wiecie, że już w Lizbonie byliśmy zobowiązani to robić, jednakże podstawową różnicą było to, iż... co potrafili stevedorzy portugalscy to zupełnie nie to samo, co w tej materii prezentowali robotnicy z Timoru. O nie, absolutnie. Była to wszak prawdziwa przepaść jeśli chodzi o umiejętności, doświadczenie, kompetencje, a przede wszystkim odpowiedzialność.
Toteż, kiedy tylko rozpoczęliśmy nasze przygotowania do wyładunku tych stateczków, to już przy pierwszym podejściu miejscowych stevedorów do całego wyładowczego osprzętu, czyli do spredera, zawiesi, pasów i slingów, na ich widok dosłownie wszystkie włosy aż mi się zjeżyły na głowie z obawy, co też teraz może z tego wyniknąć. Bo na pewno nic dobrego, skoro ich pierwsza działalność już udowadniała, że „gęsia skórka” w reakcji na obrazy ich krzątaniny to zdecydowanie za mało - szykowało się raczej coś więcej; desperacja, rozpacz albo... samobójstwo. O rety!
O ho ho-ho ho... Strach było patrzeć! Bo w istocie ich „podchody” do tejże roboty okazały się prawdziwym „cyrkiem na kółkach”. Pojęcia najmniejszego nie mieli jak się w ogóle do tego zabrać, od której strony zacząć, a co dopiero z dalszym ciągiem całej operacji..!? A zwłaszcza z tym najtrudniejszym momentem, czyli z „sadzaniem” okręcika na wodzie i odczepianiem zawiesi - to co..? Poradzą z tym sobie, jeśli już teraz nie potrafią zrobić nawet tak prostej rzeczy, jak najzwyklejszego w świecie podhaczania spredera do ładunkowego haka ciężkiego bomu? O rany boskie - i co teraz?
Ma im w tym pomagać nasza załoga, która - po pierwsze; według umowy nie jest do tego zobowiązana (ba, nawet dotykać jej tego nie wolno!). Po drugie; nawet gdyby im jednak to robić pozwolono, to przecież oni wszyscy i tak są „po jednych pieniądzach” z tymi miejscowymi, o czym doskonale się już przekonałem na redzie Phu My w Wietnamie, kiedy to zmuszeni byliśmy owe stateczki przestawiać z ładowni No3 na „dwójkę” i z powrotem, co czyniliśmy wtedy w celu umożliwienia dostępu do wietnamskiego cargo umieszczonego wewnątrz „trójki”, pod jej pokrywami. I pamiętam dobrze, iż był to prawdziwy horror - nawet bez „sadzania” stateczków na wodzie! No i jest jeszcze „takie maleńkie” po trzecie; gdyby jednak nie było już innego wyjścia – bo tubylcy nie daliby temu rady – to któż w ogóle miałby naszej załodze za to zapłacić? Przecież taki wyładunek to de facto kosztuje krocie, więc co..? Mielibyśmy im pomagać całkowicie „za friko”? A niby z jakiej racji? A w razie jakiegoś wypadku (odpukać!), awarii (odpukać!), uszkodzenia (odpukać!) czy nawet zwykłego opóźnienia, to kto byłby za to odpowiedzialny..?
No tak, ale takie dywagacje i tak nie miały sensu, gdyż powyższe warianty w ogóle nie mogły być brane pod uwagę, toteż pozostawały nam jedynie... kłopoty! Ot, co. Czyli nieunikniona konieczność zmagania się z totalną indolencją stevedorów i liczenie na szczęście - że wszystko pójdzie, choćby i tylko jako-tako, ale jednak po naszej myśli.
No i właśnie wtedy z wręcz nieocenioną pomocą przyszedł nam ów wspomniany Alberto Andrzej do Nascimento dos Santos Pereira Kowalski (ufff, nawet się w jednym wersie nie zmieściło), któryż to wziął wówczas na swoje barki ciężar dowodzenia tą niedoświadczoną brygadą, widząc co się dzieje i - podobnie jak ja - nie mogąc już dłużej znieść widoku totalnie dupowatego Foremana, mającego kierować tą robotą i podległymi sobie ludźmi. Ale prawdę mówiąc, nie tylko że nie należało to do jego obowiązków – bo przecież żołnierze byli tutaj jedynie odbiorcami przesyłki, nie zaś jej wyładowcami - to jeszcze nawet im się w żadne portowe prace wtrącać nie było wolno. Było to zatem w pewnym sensie działaniem bezprawnym, ale i również chyba nieco desperackim, ponieważ widok bezradności portowców po prostu zwalał z nóg.
Ale jednocześnie, sądząc po późniejszych reakcjach samych robotników, nie mieli oni nic przeciwko temu, bo w tenże sposób to przynajmniej była nadzieja, iż owa robota zostanie w miarę szybko doprowadzona do końca, nie zaś że będzie ślimaczyć się w nieskończoność. W dodatku z realnie istniejącą groźbą wydarzenia się jakiegoś uszkodzenia - samego ładunku, czy też wyładowczego osprzętu. A poza tym można było wyraźnie zauważyć pewne znamienne zjawisko, które ja nazwałbym „autorytetem munduru” lub „respektem dla munduru” jak kto woli, bowiem z chwilą wtrącenia się tegoż żołnierza do organizacji pracy stevedorów, natychmiast ustały wszelkie ich dotychczasowe między sobą prowadzone dyskusje, co i rusz pojawiające się spory, różnice zdań oraz najzwyklejsze kłótnie. A tak to przynajmniej od razu było wiadomo; „mordy w kubeł”, „cicho sza” i nareszcie skupienie całej swojej energii tylko i wyłącznie na tym, do czego w ogóle tu zostali zatrudnieni. Czyli na mającej być wykonanej robocie, i tyle. Ale... Ale i tak było wesoło, oj było...
Zaczynamy więc... Najpierw rzecz jasna było podkładanie specjalnych pasów pod kadłub pierwszego patrolowca. Ową robotę rozpoczęto oczywiście po jego uprzednim odmocowaniu od będącej na czas przewozu jego stabilną podstawą „kołyski”. Naturalnie - bo jakżeby inaczej - robotnicy rozpoczęli tę czynność od takiego przetykania tych pasów, że gdyby je w takiej wersji podczepić do spredera i zaciągnąć ich slingi na zawiesiach, to wyładunek stateczku odbyłby się razem z tą „kołyską” - a zatem, niby w jaki sposób można by je było z powrotem odczepić, już po osadzeniu okrętu na wodę..? Ot, tak po prostu, obluzować zatrzaskowe haki na sprederze i... puścić w cholerę całą tę kołyskę, pozwalając jej iść pod własnym ciężarem na dno wraz z poprzyczepianym do niej wyładunkowym osprzętem..?! Toż to był zupełny brak wyobraźni i gdyby nie wskazówki „naszego” Alberta.....bla, bla, bla....Kowalskiego, który - w dość obcesowy zresztą oraz bezceremonialny sposób - odsunął od dowodzenia gangiem robotników ich Foremana, to najprawdopodobniej nigdy na właściwe rozwiązanie sami by nie wpadli. Ale na szczęście pokazał on im co i jak należało z tymi pasami zrobić i można było wreszcie przystąpić do czynności następnej, czyli do podczepiania tychże pasów do zwisających ze spredera długich łańcuchowych zawiesi.
Tak więc najechałem czym prędzej owym sprederem ponad dziób patrolowca, opuszczając go tak nisko jak tylko było można, aby jak najbardziej ułatwić robotnikom podczepienie pierwszego z już przeciągniętych pod kadłubem pasów (wszystkich pasów na jeden raz podczepić się nie dało, trzeba było to robić kolejno). No i wtedy rozpoczął się „cyrk numer 2”. Bo okazało się, że nawet w kilka osób nie są oni w stanie unieść w górę (owszem, dość ciężkich) żadnego ze slingów od tegoż pasa odchodzących, w taki sposób, ażeby założyć jego oko na hak pierwszego łańcuchowego zawiesia. No, koniec świata po prostu..! Bo akurat w tym momencie żadne dodatkowe wskazówki potrzebne nie były, gdyż było to jedynie kwestią... siły mięśni, nie zaś jakiejkolwiek wiedzy - ale nawet i tego niestety zabrakło! Ufff... No i co teraz..?
Patrzymy ze zgrozą jak się chłopy z tym ciężarem pasują, ale już po krótkim czasie wszyscy dochodzimy do wniosku, że to i tak nic nie da. Bo po prostu w ogóle temu zadaniu nie podołają. Nie dadzą rady i już! Próżne nadzieje... Toteż nie było innego wyjścia jak tylko poszukanie w najbliższej okolicy... „odpowiednio rozwiniętej muskulatury”, i tyle. Kolejny zatem raz przyszedł mi z odsieczą ów Alberto.....bla, bla, bla....Kowalski, który fuknął czym prędzej na dwóch swoich stojących w pobliżu podwładnych, oni zaś wspięli się po drabince na pokład stateczku i... z niemalże dziecinną łatwością narzucili oko slingu pierwszego pasa na zatrzaskowy hak zawiesi. No i po wszystkim, ot co...
No tak, ale co z resztą..? Przecież tych końcówek do założenia na haki łańcuchów jest w sumie aż osiem sztuk (bo były cztery pod spód podłożone pasy), więc co, do jasnej cholery..?! Mamy znowu kolejne siedem razy (o drugim czekającym na swoją kolejkę stateczku to nawet nie wspomnę) przyglądać się ich beznadziejnej walce z ciężarem każdego ze slingów, żeby w ostateczności i tak musieć korzystać z pomocy „słusznej” budowy ciała brazylijskich żołnierzy? Czy też może od razu zlecić im tę robotę, zupełnie od niej odsuwając tych timorskich cherlaków..?
No cóż, to oczywiście byłoby rozwiązaniem najlepszym, ale przecież nikt ze strony statku oficjalnie tego postanowić nie miał prawa, natomiast żołnierze ONZ-tu także nie po to tu przyjechali, więc co..? Czekać na cud, czy też może na jakieś ewentualne „posiłki” z lądu w postaci, tak samo zresztą „siłowo rozwiniętych” portowców..? O Boże, ratuj..!
No tak, Bóg sprawiedliwy i dobry, a i z pewnością także i litościwy, bowiem natychmiast natchnął on kolejnym dobrym pomysłem naszego ukochanego Andrzejka.....bla, bla, bla.....Pereirę, który widząc co się dzieje tylko rzucił mi „mooocno znaczące” spojrzenie (zapewne odkrywając w mych oczach desperację i rozpacz) i machając ze zrezygnowania ręką polecił swoim mundurowym podwładnym dokończenie tej niewdzięcznej, choć w istocie wcale nie tak trudnej roboty. A zresztą, nawet oni sami doszli już do wniosku, że oczekiwanie na ewentualne nagłe „przebudzenie się” sił witalnych w tych mikrych muskulaturkach tutejszych robotniczych istotek zupełnie mija się z celem. Toteż, uśmiechając się tylko, czym prędzej przystąpili do rzeczy. Podjeżdżałem im więc po kolei sprederem do końcówek każdego z pasów, a oni zgrabnie i bez trudu zarzucali kolejne oka slingów na haki zawiesi i już po jakichś 15-20 minutach z powrotem schodzili w dół po drabinkach, ponieważ można już było przystępować do czynności następnej, czyli do tzw. „zaciągania” całego osprzętu wokół kadłuba okręciku.
Nie będę teraz rzecz jasna wdawał się w żadne szczegóły dotyczące natury tejże czynności, podam jedynie z grubsza, iż polega to na tym, że podnosi się powoli w górę główny hak ładunkowy renera dźwigu, a co za tym idzie, zaciska się pasy i slingi na tym obiekcie, który akurat jest przedmiotem naszego zainteresowania. W naszym wypadku był to oczywiście ów stateczek. Takie „zaciskanie” to rzecz jasna jedna z najważniejszych części całej operacji wyładowczej, bowiem trzeba ją bardzo ściśle nadzorować, dobrze obserwując ruch i tendencje układania się wszystkich slingów. A w razie potrzeby oczywiście korygować odpowiednio ich układ i położenie, zanim na dobre się wszystkie nie zacisną na obiekcie przeznaczonym do wyładunku. Toteż, moi drodzy, jak już się możecie domyślać, zaczął się kolejny punkt naszej komedii, czyli „cyrk numer 3”...

Ale o tym „cyrku numer 3” już w następnym odcinku…
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020