Odcinek czwarty, zapraszam…
Zatem jedziemy z opisami dalej, bo naprawdę warto całą historię owej misji poznać, wierzcie mi. A w dodatku – wyobraźcie to sobie – nikt z nas, absolutnie nikt z naszej załogi oraz z załogi tego naszego drugiego statku, nawet tego gościa na oczy nie zdążył zobaczyć! Serio. Być może brzmi to nieco niewiarygodnie, ale tak właśnie było – nasz przedstawiciel ani razu do nas na redę się nie pofatygował (choć z pewnością możliwości ku temu były, bo wynajęcie agencyjnej motorówki nazbyt drogie nie było), a kontaktował się z naszymi Kapitanami jedynie przez UKF-kę. Tak, tylko drogą radiową, ale za to codziennie i… wielokrotnie. I to też tylko i wyłącznie w jednym jedynym celu – nie, bynajmniej nie z powodu wspólnych narad z dowództwem statku, bo akurat miał to wszystko „w głębokim poważaniu” (wszak to on był wówczas szefem naszego tam interesu i nikt inny do niczego nie był mu potrzebny), ale tylko po to… aby dyktować naszemu Radiooficerowi wprost tasiemcowej długości telegramy, które codziennie słał do naszej Centrali do Szczecina.
Tak, dobrze przeczytaliście – nasz Ważniak, który zjawił się nam z odsieczą, mając za zadanie załatwienie na miejscu przyspieszenia naszego wejścia do portu, kontaktował się z biurem Armatora przy pomocy telegramów dyktowanych z siedziby Agencji przez UKF-kę naszemu Radiemu! Czyli, wyobraźcie to sobie, dosłownie każdy będący akurat w zasięgu UKF mógł zupełnie bez żadnych problemów mieć wgląd w aktualną korespondencję prowadzoną przez naszego Armatora ze swoim przedstawicielem! Bo przecież wszystko co ten gość tam wygadywał swobodnie „szło w eter” i każdy statek zupełnie bez skrępowania mógł sobie podsłuchiwać do woli – każde słóweczko! O rany! Przecież, jak się możecie domyślać, w tych dyktowanych telegramach były także i raporty o prowadzonych przez tego człeczka rozmowach z portowymi władzami! Nawet i szczegóły tych „łapówkarskich negocjacji”! Koniec świata!
Jednakże – pomijając już sam aspekt tak ceremonialnego i ostentacyjnego wręcz zdradzania (bo jak to inaczej nazwać?) przez tego człeka tajemnic swojej misji – najpocieszniejsze w tym wszystkim chyba było to, iż owe dyktowane nam do wysłania przez naszą statkową radiostację telegramy były, mówiąc najdelikatniej jak tylko można, „co nieco przydługawe”. Ot, wystarczy sobie bowiem wyobrazić, że taka średniej długości dyktowana przez niego depesza zajmowała potem w wydruku ze dwie strony formatu A-4 zapełnionego drobnym pismem! A przecież to wszystko nasz Radio musiał dokładnie słowo w słowo na kluczu Morsem wystukać, przesyłając owe telegramiki przez Gdynię-Radio do Polski. Zgrzytał więc chłop zębami z niezadowolenia i bezsilności, ale cóż biedny miał zrobić? Wzywany przez nas codziennie kilkakrotnie na mostek do UKF-ki, kiedy nasz Wielki Misjonarz łączył się z nami z agencyjnego biura na lądzie, musiał stawiać się karnie przy słuchawce i skrzętnie notować dyktowaną mu perorę, którą potem pracowicie i w pocie czoła przesyłał do szczecińskiego biura. O cenie takowych przesyłek to nawet wspominać nie warto, bo akurat to łatwo sobie wyobrazić – z pewnością Gdynia-Radio lub Szczecin-Radio za darmo takich usług nie świadczyły, to jasne. Ale niestety szczegółów nie znam, więc więcej na ten temat strzępić języka nie będę…
No cóż, a treści tych depesz..? O, to jest dopiero temat! Najciekawszy z ciekawych. Były to bowiem tak kwieciste wypracowania, że my wszyscy, którzy tę jego „produkcję” wielokrotnie podsłuchiwaliśmy, mieliśmy nieodparte wrażenie, iż facet się chyba ze swoim życiowym powołaniem zdecydowanie rozminął, gdyż owe teksty przypominały raczej literackie nowele, aniżeli telegramy, które przecież już z samego założenia powinny być krótkie i zwięzłe, no nie? A tu tymczasem za każdym razem gość wysmażał i „słał w eter” taki elaborat, że żaden szkolny polonista ani nawet kaznodzieja powstydzić by się nie miał prawa. Wszak w istocie były to wszystko literackie produkcje najwyższego lotu.
I jeszcze jakim językiem pisane! Sam miód, wierzcie mi. Tonacja i sformułowania jak w wojskowym sztabie podczas przedbitewnej odprawy, treści natomiast wywrotowe jak się patrzy. Tak, wręcz wywrotowe, bowiem jakże inaczej nazwać na przykład dokładny opis jego rozmowy z jakimś VIP-em z Kapitanatu Portu, podczas którego pozwalał sobie na jego totalną krytykę, nieprzychylne epitety, a nawet wyzwiska (sic!) pod adresem swego interlokutora, z którym to rzekomo coś w interesie naszego Armatora załatwiał? A potem to wszystko zupełnie bezrefleksyjnie dyktował przez UKF-kę z biura Agencji do nas na statek, posyłając w eter owe tekściki, w których nierzadko zdarzało się napotkać – uwaga! – nawet i dość soczyście brzmiącą „wiązankę”?! Nie wierzycie, że coś takiego mogło być w ogóle możliwe? Oj uwierzcie, uwierzcie – bo tak niestety było. Wielkie nieba, co to był za wstyd!
No owszem, przedyktowywał to wszystko nasz Wielki Misjonarz w naszym ojczystym języku, jednakże cóż to za wielka różnica, skoro każdy ewentualnie tym zainteresowany, a będący w pobliżu statek, mógł to wszystko zupełnie spokojnie i bez zakłóceń wysłuchać – a trzeba pamiętać, że co najmniej na co drugiej znajdującej się tam jednostce przebywali na swych kontraktach nasi rodacy? Często z nimi, tak dla zabicia czasu w trakcie naszych długich kotwicznych wacht, przez UKF-kę gadaliśmy to wiem, że właśnie tak było (o ich częstych komentarzach na ten temat wspominać jednak nie będę).
Jak zatem można było być aż tak nieostrożnym..? Relacjonować wszem i wobec niektóre szczegóły „łapówkarskich negocjacji”, okraszając je w dodatku od czasu do czasu jakimś „mięsistym” słowem, używanym zapewne dla osiągnięcia lepszego efektu swojego sprawozdania do armatorskiego biura? Czy ten człowiek miał w ogóle pełną świadomość tego co robił? A dlaczego inni urzędnicy naszego Armatora na to nie reagowali i nie powstrzymali owych „literackich zapędów”? Przecież również i od nich coś od czasu do czasu do nas docierało, przekazywane potem przez Radiego na ląd. I w ogóle, dlaczego niemożliwym było przesyłanie czegokolwiek wprost z naszej miejscowej Agencji? Ot, a może to coś kosztowało..? Ufff…
No dobrze, to tyle jeśli chodzi o ówże sztabowy język i kwieciste treści tychże wiekopomnych depesz, ale teraz zapytacie mnie zapewne o rzecz w sumie najważniejszą, wręcz kluczową w całym tym interesie; a co w ogóle udało się temu Misjonarzowi załatwić? Cóż takiego swoją obecnością zdziałał podczas owego posłannictwa? Otóż… nic! Dni mijały, facet codziennie dyktował naszemu Radiemu wspomniane depesze do Szczecina z dokładnymi relacjami swojej działalności, a my i tak jak staliśmy „na żelazku”, tak nadal tkwiliśmy w miejscu bez żadnych zmian i jasnych widoków na przyszłość, ot co. Efektów żadnych widać nie było, a i również – jak się słusznie domyślaliśmy – tychże rezultatów być nie mogło, bo przecież jeśli prowadził on swoje rozmowy w taki sam sposób w jaki wypisywał te swoje elaboraty, to żadnych szans na sukcesy mieć nie mógł, i tyle. No chyba że sypnąłby dobrym groszem komu trzeba, a nie „breloczkiem z flanki” lub notesikiem wciskiwanym w dłoń miejscowego notabla. Lecz jest jeszcze jeden aspekt tej smutnej sprawy – mianowicie, mieliśmy wrażenie, że ów brak sukcesu, to nie tylko pochodna „startowania” do lokalnych decydentów niewiele wartymi gadżecikami zamiast „pęgą zielonych”, ale i także wręcz nieokiełznanej arogancji tegoż jegomościa.
Tak, arogancji – moi drodzy – i to tak pokaźnego kalibru, że niekiedy aż przysłowiowy „nóż sam się w kieszeni otwierał” kiedy słyszeliśmy te jego wywody, a przede wszystkim pouczenia, których nie szczędził swojemu aktualnemu rozmówcy, szafując nimi dosłownie „pańskim gestem” – zupełnie bez hamulców i choćby cienia zastanowienia się na samym sobą. No bo jeśli gadał on z kimkolwiek z portu w podobny sposób w jaki to czynił z naszym Kapitanem, to wybaczcie, ale nie tylko że nie miał absolutnie żadnych szans na powodzenie swoich działań, ale i nawet mógł naszej sprawie nieźle dodatkowo zaszkodzić..! Tak przynajmniej wówczas przypuszczaliśmy, kiedy okazało się wreszcie, że zarówno my, jak i ten drugi polski statek NA SAMIUŚKIM SZARYM KOŃCU z całego kotwicowiska zostaliśmy wpuszczeni do portu! Ot, kto wie czy nie mieliśmy w tej materii racji, zważywszy na to wszystko, co było nam dane przez cały czas pobytu tego człeczka w Conakry w jego wykonaniu zaobserwować. Ten styl rozmowy, nieznoszący sprzeciwu ton, nieustanne wchodzenie w słowo swojego rozmówcy, itd. A bo to tak trudno taką osobowością jakiegoś miejscowego Ważniaka porządnie rozsierdzić i w efekcie osiągnąć dokładną odwrotność tego, co się załatwić zamierzało..?
Chcecie może małej „próbki” powyższego stylu, dla lepszego zobrazowania problemu? Proszę bardzo. Przytoczę wam jedynie kilka zapamiętanych przeze mnie stwierdzeń i sformułowań, którymi się ów pan posługiwał w prowadzonych przez UKF-kę rozmowach z naszym Kapitanem, a to już w zupełności wystarczy, aby zrozumieć dlaczego poświęciłem temu tematowi aż tak dużo miejsca, dobrze..? Zatem, Pan Ważniak podczas owych konwersacji dość często odnosił się do Starego w taki mniej więcej sposób; „Eeech, co też pan bredzi (sic!), czy ja mówię tak niewyraźnie, że nie może pan tak prostej sprawy pojąć?” (to w odpowiedzi na jakieś zapytanie dotyczące potencjalnego terminu wejścia do portu), albo; „niechże mi pan nie utrudnia pracy swoją niewiedzą (sic!!)”, albo; „przecież już panu tłumaczyłem, że…”, lub też; „czy panu zawsze trzeba trzy razy powtarzać, zanim cokolwiek do pana dotrze?” (sic!!!)
No i co wy na to..? Sama rozkosz, prawda? A dodam, że to jedynie niezbyt wielki wycinek tego wszystkiego, co nasz biedny Kapitan musiał wysłuchiwać od tego człowieka podczas ich radiowych konwersacji. Takich retorycznych „kwiatków” było oczywiście znacznie więcej, o najrozmaitszej „sile rażenia” swojego adwersarza, a nasz bidny Stary wił się zawsze przy takich okazjach jak piskorz i czerwieniał ze wstydu, gniewu i oburzenia (i bezsilności!!!) jak rak we wrzątku. Aż przykro było na to wszystko patrzeć, a tym bardziej tego wszystkiego wysłuchiwać. Uszy puchły a dłonie dosłownie same zaciskały się w pięści gdy się tego słuchało, zwłaszcza gdy widziało się Kapitana tak poniewieranego przez tego człowieka. Zgroza, prawdziwa zgroza! No ale cóż miał wtedy zrobić? Rzucić słuchawką, żeby potem z hukiem wylecieć z pracy w firmie „na zieloną trawkę” po powrocie statku do kraju? Ot, ciężkie to były czasy, droga młodzieży, ciężkie. Domyślam się, że aż trudno wam to sobie w pełni wyobrazić, prawda..?
No cóż, ale skończmy już wreszcie ten wątek dotyczący naszego dzielnego wysłannika, bo przecież inne tematy czekają w swojej kolejce – zapewne nie mniej ciekawe od powyższego. Tak na zakończenie więc dodam jedynie, iż pobyt tego jegomościa w Conakry zakończył się dużo przed naszym wejściem do portu, gość wyjechał oczywiście z niczym, ale zapewne – bo jakżeby inaczej? – w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Ale chyba najśmieszniejsze było jednak to, że jednym z jego pierwszych poleceń, kiedy już pojawił się na afrykańskiej ziemi i z agencyjnego biura prowadził pierwszą rozmowę z naszym Starym (to właśnie wtedy złodzieje obrabiali jego hotelowy pokoik, sam nam o tym na następny dzień opowiadał) było – uwaga! – ZAKAZANIE komukolwiek z naszej załogi ZDRADZANIA w rozmowach z naszymi rodakami na innych statkach CO MY W OGÓLE MAMY W NASZYCH ŁADOWNIACH! Tak, właśnie tak – „cicho sza”, nic nikomu o naszej mące nie wspominać, bo przecież konkurencja nie śpi i fakt, że mieliśmy na burcie tysiące ton workowanej mąki z pomocy żywnościowej ONZ miał być absolutną tajemnicą dla niepowołanych uszu, czyli oczywiście dla stojących wokoło nas statków! Wielkie nieba! A sam paplał w tych swoich dyktowanych w eter sążnistych elaboratach o rodzaju naszego ładunku ile wlezie! Kapujecie coś z tego? Trudno to pojąć, prawda? No chyba że przyjąć, iż „ten typ już tak ma, i tyle”. To wtedy wszystko jasne. Ot, co…
No dobrze, ale teraz to już naprawdę kończę ówże pocieszny wątek i przechodzę do opisów innych wydarzeń, w możliwie jak najwierniejszej chronologii. A zatem – powróćmy jeszcze na krótki moment do początku niniejszego rozdziału – przyjechaliśmy, rzuciliśmy kotwicę, zameldowaliśmy się w Harbour Master i… czekamy. O naszej rozpoczętej natychmiast po wygaszeniu maszyny akcji łapania słodkiej wody już pisałem, tego tematu poruszać już więc nie będę, wspomnę jednakże choć króciutko o innych drobnych wydarzonkach, zanim już na dobre nie przejdę do tych epizodów, które są znacznie większego formatu – przynajmniej takiego, aby warte były ich nieco dokładniejszego opisu. A jest tego wiele, naprawdę…
Lecz jeśli chodzi o te „drobiazgi”, to oczywiście domyślacie się co na owej redzie mogliśmy robić, jak spędzać wolne chwile, czym się zajmować, itd., prawda? Wiadomo – tradycyjne łowienie rybek (moje ówczesne osiągi to „okrąglutkie zero”, no cóż…), kilka wypraw naszą szalupą na sąsiednie statki w celu wymiany filmów, kaset video, gazet, itp. (niegdyś było to dość popularną i powszechnie stosowaną praktyką), jakieś 2 lub 3 dłuższe wieczorno-nocne imprezki na rufie przy piwku i specjalnie przygotowywanym na takie okazje żarciu, jednak podczas których to wydarzeń tak właściwie nic specjalnego nie zaistniało – przynajmniej na tyle ważnego, aby godne było uwagi i choćby krótkiego opisu. Może z wyjątkiem jednej wyprawy naszą szalupą na sąsiedni statek, kiedy to całkiem niespodziewanie zerwał się nagle dość silny wiatr i zamiast krótkiej wizyty na ich pokładzie zrobił się z niej przymusowy kilkugodzinny pobyt – oczywiście z racji niemożliwości powrotu poprzez dość wysoką falę, która w międzyczasie na wodach kotwicowiska się podniosła. Tak więc nasz Drugi Oficer zmuszony był wtedy odczekać wraz ze swoją aktualną obsadą łodzi na poprawę pogody, zanim późnym wieczorem nie powrócił wreszcie bezpiecznie pod naszą burtę.
No tak, ale takowych dyrdymałek opisywać przecież nie będę, to jasne. Wspomniałem o nich jedynie z kronikarskiego obowiązku, tak dla porządku, że w ogóle takie zdarzonka na tamtejsze redzie miały miejsce, ale teraz przechodzę już do spraw naprawdę godnych uwagi, takich, które w istocie na swoją wzmiankę zasługują. I zapewniam, że tym razem już tak nudnawo jak dotychczas nie będzie…
Od czegóż zatem zaczniemy..? Myślę, że od wydarzenia, które już kilkakrotnie uprzednio zapowiadałem – czyli od przybycia na redę Conakry owego drugiego polskiego statku, który podobnie jak my „dostąpił zaszczytu” nawrotki w Zachodniej Europie i w rezultacie znalazł się z francuską mąką u gwinejskich wybrzeży.
Statek ten był nieco mniejszy od naszego (tak dla porządku podam, że nasz był jednym z tzw. Serii „Z”, zbudowanej w latach siedemdziesiątych, początkowo do obsługi linii Wielkich Jezior Amerykańskich) i nosił imię słynnego polskiego żeglarza, który jako pierwszy Polak samotnie opłynął nasz ziemski glob. No cóż, w świetle podanych właśnie szczegółów jego nazwa wydaje się być oczywista i łatwa do odszyfrowania, pomimo tego jednakże jego nazwy w tej chwili nie przytoczę – ot, w myśl zasady, którą na początku tworzenia niniejszego „dziełka” przyjąłem; że kiedy tylko będę mógł, to wszelkie nazwy statków, jak i również nazwiska przewijających się tu osób będę pomijał. Z drobnymi wyjątkami rzecz jasna, jak to na przykład będzie miało miejsce w wypadku „Daru Pomorza”, jednakże teraz na żadną „dekonspirację” nie liczcie, teraz żadnej „kawy na ławę” wykładać nie będę. Niech to zatem będzie zadaniem dla ewentualnych szperaczy, jeśli już komuś naprawdę na poznaniu takowych szczegółów bardzo zależy – taki ktoś niech więc to sobie sam wytropi, ot co. Podobnie zresztą jak nazwę tego mojego „Z-ta”, na którym to właśnie w owym miejscu się wówczas znalazłem.
A zatem, ów „Żeglarz” pojawił się na redzie Conakry, o ile dobrze pamiętam, około dwie doby później od nas. Jak już wspomniałem miał w swoich ładowniach mąkę z francuskiego La Pallice (lub z La Rochelle) i oczywiście, podobnie jak my, także zmuszony był „odstać swoje” na kotwicy, bo przecież do portu od razu wejść nie mógł, to już wiemy. Jednakże nie skierował się on zaraz po przyjściu na redę od razu na swoje ostateczne miejsce kotwiczenia, bowiem – jak wszyscy zapewne dobrze pamiętacie – musiał on najpierw wziąć od nas swoje zaopatrzenie, które my tak pracowicie przeładowywaliśmy w Antwerpii z przybyłych ze Szczecina ciężarówek do naszych chłodni, spiżarni i magazynków. Przerzucanie tych wszystkich towarów jedynie przy pomocy naszych szalup nie wchodziło w grę, tak więc pierwszą czynnością, którą musiał wykonać Kapitan oraz załoga tegoż statku było przycumowanie do naszej burty – właśnie w celu owego przetransportowania od nas swoich zapasów, a dopiero potem odejście od nas na swoje miejsce zakotwiczenia.
Ot, brzmi to wszystko tak niewinnie, czyż nie? Takie tam sobie „przycumowanie”, „odejście od burty”, itd., ale to przecież szalenie trudne manewry – osoby znające się na rzeczy dobrze wiedzą o czym piszę, prawda? Toteż wszelkim laikom czym prędzej wyjaśniam, że takowe podchodzenie jednego statku pod burtę drugiego (mowa tu oczywiście o statkach co najmniej średniej wielkości, nie zaś o jakichś „kapciach”, na których takie manewry to „bułka z masłem” – choć też nie zawsze), to naprawdę bardzo wymagające zadanie. Nierzadko prawdziwe wyzwanie dla kapitana czy pilota, który takową operację wykonuje. Oczywiście żartów z tym nie ma, zwłaszcza wówczas, gdy wieje silny wiatr, statek niesiony jest prądem, brak jakiegokolwiek holownika do pomocy, brak steru strumieniowego, czy też z powodu innych czynników, które mogą rzeczone manewry znacznie utrudnić, skomplikować lub nawet zupełnie uniemożliwić. Wszyscy „będący w temacie” dobrze wiedzą, że podczas tych czynności miejsca na fantazję czy brawurę po prostu nie ma.
Dlatego też powyższe zadanie Kapitan tegoż „Żeglarza” rozpoczynał z należytą rozwagą i ostrożnością oraz – co oczywiste – bardzo wolno, nie spiesząc się zanadto, aby możliwie jak najbardziej zredukować ryzyko popełnienia jakiegokolwiek błędu, który przecież mógłby w takiej sytuacji bardzo drogo kosztować, to jasne. Dodatkowo jeszcze – co również w pełni zrozumiałe – załoga naszego statku, czyli tego właśnie, który miał pod swoją burtę ich przyjąć, też z założonymi rękoma nie stała, ale w tych manewrach także brała czynny udział. Wszak przyjmować musieliśmy od nich posyłane nam z ich pokładu rzutki, przy pomocy których wciągaliśmy na nasze polery ich liny, wykładaliśmy burtowe odbijacze, potem mocowaliśmy zabezpieczające siatki pod trapem, itd., itp. Wiadomo – przecież w takim momencie nikt bezczynnie stać nie mógł.
A zatem, sądzę, iż pewien obraz odbywających się właśnie manewrów macie już przed swoimi oczami, prawda? Ot, my stoimy sobie spokojnie na kotwicy, a „Żeglarz” cumuje do naszej burty, zupełnie w podobny sposób jakby to czynił przybijając do portowego nabrzeża. Z tym że w tym wypadku owe „nabrzeże” stanowiliśmy my sami, czyli obiekt ruchomy – i właśnie dlatego takowe manewry obarczone były dodatkowym ryzykiem, stanowiły więc naprawdę poważne wyzwanie dla tamtego Kapitana.
Ale poradził sobie z nim znakomicie, to trzeba przyznać. Delikatnie podszedł najpierw swoją lewą burtą równolegle do naszej prawej, rzucając w międzyczasie swą prawą kotwicę w celu wyhamowania dryfu, potem podano cumy, zamocowaliśmy je na naszych polerach na dziobie i rufie, wybrano je odpowiednio na windach, itd. Można było to nawet ocenić jako prawdziwy majstersztyk manewrowej roboty. Brawo. Tylko że…
Tylko że… co? Ano, poczytajcie sobie to, co będzie w odcinku następnym…
louis