Geoblog.pl    louis    Podróże    Gwinea - Conakry    Gwinea - Conakry-5
Zwiń mapę
2018
29
gru

Gwinea - Conakry-5

 
Gwinea
Gwinea, Conakry
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Przypominam ostatni fragment poprzedniego odcinka: „Można było to nawet ocenić jako prawdziwy majstersztyk manewrowej roboty. Brawo. Tylko że…”

No właśnie, tylko że gdyby tak samo chciało być przy odcumowywaniu. Ufff..! Bo niestety – moi drodzy – manewry odejścia już tak gładko nie poszły. Mało tego, w pewnym momencie wymknęły się nawet spod kontroli (!), nastąpiła wówczas cała seria zupełnie nieprzewidzianych wydarzeń, w wyniku których… Ale po kolei, po cóż bowiem mam już teraz uprzedzać fakty..? Cierpliwości, zaraz do tego dojdziemy. Bo przecież teraz stoimy jeszcze burta w burtę i najpierw musimy przeładować ich zaopatrzenie i prowiant, prawda?
Tak więc zaraz po szczęśliwym zacumowaniu połączyliśmy obie burty naszych statków linowym sztormtrapem, lekko zwisającym „w łuk” ponad powierzchnią wody, pod nim zaś rozciągnęliśmy siatki zabezpieczające przed ewentualnym (odpukać!) upadkiem kogokolwiek z załogi do wody, gdyby się komuś nie daj Boże podczas przechodzenia po owej drabince „omsknęła nóżka”. Potem, niemalże natychmiast po zapewnieniu owej komunikacji pomiędzy oboma statkami, przystąpiliśmy do przenoszenia wszystkich paczek, paczuszek, skrzynek, kartonów, itd., które w Antwerpii dla naszego „Żeglarza” zabieraliśmy.
Część przerzucaliśmy naszymi patykami na specjalnych paletach (rzecz jasna te cięższe i większe sztuki, na przykład hoboki z farbami lub pokaźniejsze partie prowiantu), a część po prostu na własnych barkach, tworząc odpowiedni „wąż” ludzi rozstawionych na drodze z magazynków do trapu i przekazujących sobie kolejno każdą paczkę prosto z rąk do rąk. I w takiż to sposób uporaliśmy się z tym zadaniem w miarę sprawnie. Potem obaj Ochmistrzowie szybko przeliczyli co trzeba, posprawdzali czy się wszystko zgadza, popodpisywali jakieś papierzyska i w efekcie po jakichś co najwyżej 2-3 godzinkach wszystko już było załatwione.
Jednakże po zakończeniu tegoż przeładunku wcale tak od razu do odejściowych manewrów nikomu spieszno nie było. To jasne zresztą, albowiem takie spotkania dwóch statków, gdzieś na obcych wodach z dala od naszego kraju, są z reguły niezwykłą rzadkością, toteż wykorzystanie takiej okazji do całego szeregu towarzyskich pogaduszek pomiędzy członkami obu załóg było oczywistością – do tego dochodziła jeszcze sposobność łatwej wymiany naszych zestawów filmowych, statkowej biblioteczki i prasy (tak, tak – bywało tak kiedyś na naszych statkach) oraz – co też zrozumiałe – jakieś ewentualne piwko w gronie kumpli, z którymi dawno się już nie widziało, a których akurat na tym drugim statku się napotkało. Ot, standard, wiadomo.
W efekcie więc, dzięki decyzji dowództwa obu statków, postaliśmy sobie jeszcze tak „przytuleni burtami” do siebie może z jakieś 3-4 dodatkowe godzinki, zanim ów „Żeglarz” nie rozpoczął swoich manewrów (jeszcze raz westchnę; ufff.) O tym już za chwilkę, ale najpierw pozwólcie, iż tak z kronikarskiego obowiązku choć krótko wspomnę o tym, co w tymże okresie robiłem ja, dobrze? Tak, koniecznie chcę o ten drobny epizodzik „zahaczyć”, bowiem mam przemożną ochotę… nieskromnie się pochwalić, ot co. Otóż ja, jako że dysponowałem wówczas wolnym po wachcie czasem, udałem się z naszym Starszym Mechanikiem w gościnę do jego długoletniego, a będącego akurat na tym statku kolegi, który podobnie jak on sam, był… gorącym amatorem brydża, wręcz fanatykiem tejże gry.
Kiedy więc obaj panowie w tak niecodziennej sytuacji się spotkali, a wolny czas umożliwiał im oddanie się swojej życiowej pasji, to oczywiście natychmiast z tego skorzystali, sklecając naprędce odpowiedni „ganeczek” do gry, aby troszeczkę sobie policytować, porozgrywać kilka roberków, a i przy okazji pogwarzyć o tym i owym przy jakiejś pełnej szklaneczce cennego płynu. Ot, wiadomo jak to jest. Kto zna zwyczaje prawdziwych brydżystów ten dobrze wie, że takowi zapaleńcy przenigdy żadnej podobnej okazji nie przepuszczą.
I tak rzecz jasna było i tym razem – nasz Starszy Mechanik zaprosił mnie do pary i w kabinie jego kolegi rozegraliśmy w tym czasie z kilkanaście robrów, oczywiście na pieniądze, wiadoma rzecz. No i tu właśnie nadeszła pora mojej chwalby – otóż karta szła mi wtedy tak niewiarygodnie dobrze jak nigdy dotąd w moim życiu, wprost rewelacyjnie, czasami to nawet własnym oczom nie wierzyłem, gdy po kolejnych rozdaniach wciąż podnosiłem same figury i długie kolory, podczas gdy nasi przeciwnicy nieustannie narzekali, że częstokroć „jedyna twarz w mojej karcie to ja sam”. No cóż, takie to już wówczas miałem dzikie szczęście i w efekcie wzbogaciłem się o niemalże okrąglutkie 90 dolarków.
Zapytacie mnie zapewne; a po cóż ja w ogóle piszę o takich dyrdymałkach, skoro to w sumie niezbyt istotny szczególik w porównaniu do innych, znacznie więcej znaczących wydarzeń, prawda? No cóż, odpowiem więc, że - po pierwsze; właśnie z powodu wspomnianej już chęci pochwalenia się wam z mojego wielkiego sukcesu, a co?! Nie wolno mi, skoro sprawiło mi to tak ogromną radochę? A po drugie; przed przystąpieniem wreszcie do opisu owych niezbyt szczególnie udanych odejściowych manewrów, chciałem jeszcze choć na krótką chwileczkę zająć was czymś relaksującym, nudnawym nawet (a przy okazji oczywiście się nieco pochełpić, to jasne), bo już za moment – zaręczam – z pewnością się już nie zanudzicie. Tak więc, po tej krótkiej „odskoczni” przystępujemy do rzeczy…
Na początek jednak muszę koniecznie poczynić pewne zastrzeżenie – nazwałbym to nawet złożeniem pewnej istotnej w tymże momencie deklaracji. Mianowicie, opiszę jedynie wszelkie następujące po sobie wydarzenia, postaram się jak najwierniej odtworzyć wszystkie fakty, które udało mi się z tamtego okresu zapamiętać, ale absolutnie NIE POZWOLĘ SOBIE NA ŻADNE OCENY tego co nastąpiło, a już tym bardziej nie zamierzam niczego z owego incydentu komentować. Ot, opiszę tylko wszystko to co zaistniało, i tyle. Ewentualne komentarze natomiast, pozwólcie że zachowam dla siebie. Tajemniczo to zabrzmiało..? No cóż, wczytajcie się w to co poniżej, a zrozumiecie dlaczego nie wypada mi w rzeczonej sprawie strzępić języka.
Kiedy stojący obok nas „longside” (czyli burta w burtę) „Żeglarz” przygotował już swój Silnik Główny do manewrów, a następnie na jego pokładzie rozległy się alarmowe dzwonki, zwiastujące rzecz jasna początek operacji odcumowania sąsiada od naszej burty, również i nasza załoga natychmiast przystąpiła do pomocy, meldując się w komplecie na swoich stanowiskach na dziobie i rufie. Na dawane przez naszych sąsiadów znaki mieliśmy kolejno pozrzucać ich liny z naszych polerów, a zaraz potem, tak dla bezpieczeństwa, asekurować jeszcze nasz kadłub z drewnianymi i manilowymi odbijaczami w rękach, do czasu, aż „Żeglarz” już na dobre nie odbije od naszej burty. Ot, całkowicie typowe standardowe zachowanie podczas takiego właśnie typu manewrów. Zajęliśmy więc swoje miejsca, zwarci i gotowi do działania, czyli do zrzucania ich cum i czekaliśmy na odpowiednie sygnały z ich mostka do rozpoczęcia wyżej opisanych czynności.
Zbyt długo zresztą to wszystko nie trwało, już po chwili usłyszeliśmy odpowiednie komendy „let go”, pozrzucaliśmy oka ich lin z naszych polerów a potem obserwowaliśmy pilnie jak chłopaki szybko wybierają windami swoje cumy, które zupełnie bez żadnych komplikacji znalazły się po chwili na ich pokładzie. A zatem, jak na razie wszystko gra – ich maszyneria zapracowała głośno, a już po krótkim momencie zauważyliśmy jak Cieśla staje przy manetkach i rozpoczyna wybieranie ich prawej kotwicy. Jednocześnie burta ich statku powolutku zaczęła się równolegle oddalać od naszej – odległość rosła w oczach, więc wydawało się już, że wszystko idzie gładko i nic złego podczas tychże manewrów stać się już nie może. Tak, w istocie, nic nie zapowiadało nadciągającego nieszczęścia. No bo cóż niby mogło się nagle stać niespodziewanego – sądziliśmy – skoro odejście „Żeglarza” poszło nad wyraz sprawnie i szybko, powoli się od nas oddalał, żadnego wiatru nie było, wody zatoki przypominały wręcz spokojniutkie jeziorko, itd.? No co, mogło w tym momencie wpaść komukolwiek z nas do głowy, że sytuacja może się jednak już wkrótce gwałtownie i radykalnie zmienić, jeśli burta „Żeglarza” była już od nas o dobre 40-50 metrów i naprawdę wszystko przebiegało rutynowo, dosłownie „jak z płatka”?
No cóż, w istocie wpaść to nam do głowy nie mogło, gdyż rzeczywiście wydawało się nam, że całe ewentualne najgorsze ryzyko niepowodzenia tych manewrów dawno przeminęło – co więcej, opuszczać poczęliśmy już nasze stanowiska i odkładaliśmy z powrotem na swoje miejsca dzierżone dotychczas w naszych rękach odbijacze. Gdy tymczasem… No właśnie – gdy tymczasem wcale wszystko tak gładko do końca pójść nie chciało, bowiem okazało się, że w jakiś przedziwny sposób przeoczono (mniejsza o to kto – nie mi to oceniać, a tym bardziej komentować) w całej tej historii jeden drobny szczegół – mianowicie fakt, iż przecież oba nasze statki w trakcie owego postoju burta w burtę przez cały czas stały na swoich kotwicach! Tak, tak – nie tylko złączone w „serdecznym uścisku” cumowniczymi linami, ale także na kotwicach, my na swojej i oni na swojej, ot co.
A zatem, jak myślicie moi drodzy, cóż mogło się podczas tych kilku godzin naszego „przytulenia” wydarzyć, skoro obie jednostki swobodnie się wokół naszych kotwic obracały na wietrze i prądzie zatoki? No oczywiście, że nastąpiło to, co przecież w takich okolicznościach niechybnie nastąpić musiało – oba nasze kotwiczne łańcuchy w międzyczasie nawzajem dookoła siebie… się okręciły! No niestety, właśnie ów fakt przeoczono i kiedy już wszystkie liny były rzucone, ich łańcuch zaś był już w trakcie wybierania na kotwicznej wciągarce, odkryliśmy ze zgrozą, że na jakiekolwiek skuteczne uniknięcie komplikacji podczas kontynuacji tychże manewrów jest już zdecydowanie za późno!
W pewnym momencie bowiem nastąpiło tak silne napięcie się ich kotwicznego łańcucha, ciągnącego przecież jednocześnie nasz własny, że oddalający się dotychczas od nas „Żeglarz” stanął nagle w miejscu jak wryty, jego dziób poszedł gwałtownie i dość ostro w lewą stronę i… bardzo szybko zaczął się do nas z powrotem przybliżać! Zauważyliśmy więc nagle jego zmierzającą szybko ku nam lewą burtę, usłyszeliśmy jakieś krzyki na jego pokładzie a zaraz potem – jako że w mig zorientowaliśmy się co się dzieje – rzuciliśmy się jak najbystrzej tylko można z powrotem po nasze dopiero co odłożone odbijacze i czym prędzej pognaliśmy na nasze dotychczasowe pozycje, ażeby zdążyć wyłożyć je poza nasze falszburty, zanim jeszcze ich kadłub w nas nie uderzy. Bo to, że i tak już zderzenia uniknąć się nie da, stało się jasne jak słońce.
Ale niestety, nie wszystkim z nas się to udało. Ten i ów nie zdążył już dobiec do burty i wetknąć swego odbijacza pomiędzy nasze uderzające w tym momencie o siebie kadłuby, jednakże, nawet gdyby nam wszystkim ta sztuka się powiodła, to i tak – z uwagi na dość duży jednak impet uderzenia – uniknąć uszkodzeń obu burt już nie było można. Ot, po prostu, nie było najmniejszych szans zapobieżenia powstania całej serii wgięć na obu naszych falszburtach, już jedynie na tzw. przysłowiowym „otarciu farby” skończyć się to nie mogło, gdyż siła uderzenia „Żeglarza” swoją lewą burtą w okolice naszej prawej dziobówki była zbyt duża, żeby można było mieć na to jakiekolwiek nadzieje. Ich kadłub gruchnął w nas dość mocno, hałasu nagle zrobiło się co niemiara, obie burty przez moment tarły się o siebie z niemiłosiernym zgrzytem, a potem – jak na złość – „Żeglarz” z powrotem zaczął… składać się równolegle do naszej prawej burty! Prawie dokładnie tak samo, jak podczas cumowania, z tym że teraz w sposób zupełnie niekontrolowany.
O rety, ależ to wszystko spadło na nas niespodzianie – jak przysłowiowy grom z jasnego nieba. Już wydawało się, że jest po wszystkim, a tu masz ci los! Nie tylko że w pierwszej fazie tegoż incydentu doszło do najzwyczajniejszej kolizji, gdy lewa burta naszego dotychczasowego sąsiada wprost najechała na naszą dziobówkę, to jeszcze teraz oba statki zaczynają się o siebie z potwornym hałasem mocno ocierać i obijać wielokrotnie jak dwie niedojrzałe gruszki. Następowała cała seria uderzeń w wielu miejscach na niemalże całej długości naszych burt, a my, próbując ratować co się jeszcze dało, wtykaliśmy w pośpiechu te swoje mikre odbijacze pomiędzy dwie stalowe prące na siebie konstrukcje kadłubów – oczywiście bez wielkich widoków na uratowanie czegokolwiek, bo przecież żaden sukces w takich okolicznościach naszym udziałem być nie mógł.
Ot, wystarczy, że wspomnę, iż kiedy wyłożyłem szybko mój okrągły jak piłka, spleciony z grubych lin odbijacz poza naszą falszburtę – i to wówczas, gdy niemalże w ostatnim momencie zdążyłem cofnąć swoje ręce spoza burty, a działo się to akurat wtedy, kiedy „Żeglarz” uderzał w nas po raz pierwszy – to został ten mój przyrządzik natychmiast sprasowany nieomal na cienką bibułkę, zaś w punkcie uderzenia falszburta wygięła się „w harmonijkę” dosłownie w okamgnieniu. Naprawdę ledwo zdążyłem odskoczyć na kilka kroków od miejsca tej pierwszej kolizji, przewracając się zresztą po drodze w wyniku wstrząsu, który wtedy nastąpił. Dostrzegłem jeszcze w pobliżu siebie niewielki snopek iskier powstały podczas ścierania się obu burt, a potem – kiedy już „Żeglarz” składał się z powrotem równolegle do naszej prawej burty – pobiegłem szybko po następny odbijacz, tym razem był to kawałek grubej drewnianej kantówki, i ponownie popróbowałem tej samej operacji. Już nie na dziobie jednakże, ale w pobliżu naszej drugiej ładowni, kiedy wspólnie z dwoma moimi kolegami zbiegliśmy czym prędzej po trapie dziobówki na pokład śródokręcia. Ale, jak już wspomniałem, akurat takie zabiegi były w rzeczonej sytuacji naprawdę psu na budę warte. Nic wielkiego już dać to nie mogło, a w dodatku ten kolejny odbijacz także uległ totalnemu zmiażdżeniu, prawie na trociny starty przez obijające się o siebie kadłuby obu naszych statków. Ufff, ależ nam los atrakcje zgotował, nie ma co..!
Lecz to oczywiście jeszcze nie był koniec…! Wszakże, jak na razie jesteśmy jeszcze w takiej fazie tegoż wydarzenia, kiedy jeszcze nic do końca wyjaśnione nie zostało – przecież manewry trwają nadal! „Żeglarz” dopiero walczy z przeciwnościami losu i wciąż jeszcze podejmuje rozpaczliwe próby odejścia od naszej burty, my natomiast w owej sytuacji jesteśmy zupełnie bezsilni. Bo co niby mógłby w tym momencie począć nasz Kapitan, skoro stoimy unieruchomieni na kotwicy i nawet gdyby nasz Silnik Główny był na chodzie, to i tak nic poradzić by nie mógł? Jak mógłby ewentualnie pomóc naszemu będącemu aktualnie w tarapatach sąsiadowi? Przecież my staliśmy podczas tych manewrów „na uwięzi”, a to oni uderzali właśnie o naszą prawą burtę – o jakiejkolwiek naszej ucieczce przed ich „napastliwością” mowy więc nawet być nie mogło, to jasne.
No cóż, sytuacja wydawała się więc zupełnie bez wyjścia, na pewien moment wymknęła się bowiem spod kontroli, jednakże zdaniem wielu z nas, wyrażanym później podczas niezliczonych komentarzy dotyczących niniejszego wydarzenia, fakt „złożenia się” tegoż pechowego „Żeglarza” z powrotem równolegle do naszej prawej burty był doskonałą szansą na podjęcie skutecznego działania w celu uniknięcia dalszych konsekwencji podczas całego incydentu. Właśnie wtedy, w opinii większości z nas, był najlepszy moment do okiełznania dręczących nas wówczas przeciwności losu – trzeba było tylko jak najszybciej podać z powrotem swoje liny i przede wszystkim… przestać wybierać dalej tę swoją nieszczęsną kotwicę! Miast tego zaś, szybko ponownie przycumować, choćby nawet i byle jak, aby tylko powstrzymać niekontrolowany ruch statku, a dopiero potem – kiedy już „Żeglarz” na powrót byłby „na uwięzi” stojąc z nami burta w burtę – popróbować dokończyć wybierania kotwicznego łańcucha.
No tak, ale wszystko to były nasze spekulacje, wnioski i obserwacje czynione i dokładnie analizowane wówczas, kiedy już było po wszystkim, kiedy każdy z uczestników tego wydarzenia miał wystarczającą ilość czasu na przemyślenia – ale jak mogło być wtedy, jeszcze w trakcie tych niefartownych manewrów? Ot, trudno powiedzieć czy w ogóle była jakakolwiek szansa na opisany powyżej scenariusz, bo przecież nie zawsze jest tak, iż zimna krew w zupełności wystarcza, prawda? Tak więc, „gdybanie” już po fakcie wielkiego sensu nie miało. Stało się bowiem to, co się stało, i tyle.
Ale… co? Co się dalej wydarzyło? – zapytacie. No tak, zająłem się przez trzy ostatnie akapity „rozdzielaniem włosa na czworo” w ocenie tegoż wydarzenia, gdy tymczasem zupełnie zaniedbałem kontynuacji opisu dalszego ciągu wydarzeń – wszak najpierw koniecznie powinienem przytoczyć relację dalszego przebiegu tych niefortunnych manewrów, prawda? No przecież one dalej trwają – „Żeglarz” złożył się właśnie do naszej burty i… niezmiennie kontynuuje wybieranie swojej kotwicy! Nastąpiło zatem to, co w takiej sytuacji niechybnie nastąpić musiało; „Żeglarz” ponownie odbił od naszej prawej burty i zaczął się od nas oddalać, ale niestety jedynie do tego momentu, w którym ponowne nagłe naprężenie ich wciąganego właśnie łańcucha (najprawdopodobniej nadal okręconego jeszcze wokół naszego) spowodowało JESZCZE RAZ dokładnie taką samą reakcję tamtego statku! On znowu od nas na niewielką odległość odpłynął, a potem skręcił nagle ostro dziobem w lewą stronę i… ponownie gwałtownie zaczął się do nas swoją lewą burtą przybliżać! Tym razem jednak – jako że ich łańcuch był już w tym momencie w dużej swej części wybrany, a więc o wiele krótszy – kadłub „Żeglarza” był już znacznie dalej wysunięty do przodu wobec naszej dziobówki niż poprzednio. Niestety…
Niestety oczywiście dlatego, moi drodzy, że - jak łatwo możecie się domyślić - kolejne jego uderzenie o nasz dziób nastąpiło już w zupełnie innym punkcie jego lewej burty niż to miało miejsce za pierwszym razem. W jakim? – zapytacie. Otóż, chyba w jednym z najgorszych, które mogło się im wówczas przytrafić – mianowicie, „Żeglarz” dosłownie „nadział się” wtedy dokładnie na sam szczyt naszego dziobu – i jak na złość – staranował nas swoim lewym bokiem w miejscu gdzie miał umocowaną swoją szalupę, znajdującą się zresztą niemalże dokładnie pod wysuniętym skrzydłem kapitańskiego mostka! Z naszej perspektywy natomiast, czyli osób znajdujących się akurat w tym momencie na pokładzie dziobowym (bo znowu próbowaliśmy ratować się odbijaczami, ale oczywiście bez szans na powodzenie) wyglądało to tak, jakbyśmy to my wjechali w bok jego mostka i łódź ratunkową, nie zaś tak, że to de facto oni na naszą dziobówkę niejako „się nasadzili”. No tak, ale było to oczywiście złudzenie, gdyż niepodważalnym był fakt, iż to na skutek niekontrolowanego już wówczas ruchu „Żeglarza” do wszystkich opisanych powyżej wydarzeń w ogóle doszło.
Usłyszeliśmy więc wtedy potworny trzask miażdżonej właśnie szalupy, zorientowaliśmy się natychmiast, że nasz dziób niejako „wjechał” na głębokość kilku metrów pod skrzydło ich mostka, nie pozostało nam zatem w tym momencie już nic innego – jako że trudno wówczas było, tak ad hoc, dokładnie przewidzieć dalsze konsekwencje tegoż karambolu – jak tylko natychmiast salwować się ucieczką z naszego dziobu, bo przecież nikt nie mógł wtedy być pewnym, że w tejże chwili nam nic nie zagraża. Wszak znajdowaliśmy się akurat w momencie owego drugiego zderzenia zaledwie o kilka kroków od ich łamiącej się właśnie wtedy szalupy. Na cóż więc mieliśmy tam dalej sterczeć, skoro wszędzie dookoła nas „powietrze aż pełne było” ogromnie głośnych zgrzytów, trzasków, krzyków i nawoływań członków obu załóg? Ot, wzięliśmy czym prędzej nogi za pas, ażeby jak najszybciej oddalić się z zagrożonego rejonu, z miejsca ewentualnego (odpukać!) wypadku, to jasne.
Ja jednakże nie zaprzestałem jednocześnie w tym momencie obserwacji tego wszystkiego, co się akurat w okolicach naszego dziobu wyrabiało – mało tego, ani na chwilkę niczego ze swego oka nie spuszczałem! Wszak, w istocie – pomijając już tragizm tegoż całego zajścia – sam widok owej kolizji należał jednak do niezwykle interesujących. No cóż, przyznaję, że nie był to akurat najlepszy moment do wizualnych zachwytów, ale przecież nikt nie zaprzeczy, że takie niecodzienne obrazy, nie tylko że na długo zapadają w ludzkiej pamięci, ale i również w samym momencie ich występowania są niezwykle widowiskowe, nieprawdaż? Jak zatem można się było w tak szczególnej chwili całkowicie powstrzymać od obserwacji owego zjawiska, skoro miało się z czymś podobnym do czynienia dopiero po raz pierwszy w życiu? Czyż ciekawość nie jest rzeczą ludzką..?
A zresztą, nie byłem w moim zachowaniu osamotniony, to jasne. Wszyscy bowiem staliśmy wtedy w pobliżu miejsca zderzenia jak na jakimś teatralnym spektaklu, nie mogąc już zresztą nic w tym momencie począć dla odwrócenia losów tego wydarzenia. Byliśmy przecież zupełnie bezsilni, nic już od nas nie zależało, odskoczyliśmy już od tej miażdżonej szalupy na bezpieczną odległość, nic nam więc już innego nie pozostawało jak tylko wgapiać się w dalszy ciąg wydarzeń oraz „podziwiać” ich efekty.
A te – o dziwo – wcale aż tak tragiczne w sumie się nie okazały, jak to mogło się na pierwszy rzut oka wydawać. Owszem, faktem bezspornym było to, że lewa szalupa „Żeglarza” w jednej chwili stała się zwykłym „złomem”, zdatną jedynie do wymiany, nie zaś do jakichkolwiek jej napraw, gdyż skala zniszczenia jej konstrukcji była po prostu zbyt duża. Jeśli natomiast chodzi o zakres uszkodzeń burt na obu naszych statkach, to okazało się wkrótce, iż nie jest z tym aż tak źle, jak można się było spodziewać obserwując akurat to całe zdarzenie – zważywszy na wyglądający niezwykle „efektownie” spektakl naszego wspólnego obijania się kadłubami obu statków. Bo akurat wówczas, właśnie w chwilach tegoż wydarzenia, wydawało się nam, że wszystko dookoła dosłownie się zawala, łamie, pęka, no i „w ogóle” – że jesteśmy świadkami prawdziwej katastrofy, jakby to co najmniej działo się na „Titanicu” lub w momencie regularnego zderzenia dwóch rozpędzonych jednostek podczas swych pełnomorskich podróży. Ot, tak to się właśnie nam wszystkim to jawiło, ale to oczywiście dlatego, że przez cały ten czas byliśmy w samym sercu wydarzeń, toteż panująca wtedy wokół nas atmosfera zagrożenia i towarzyszące nam nieustannie poczucie dziejącej się tragedii w sumie sprawiały takie wrażenie, jakby Bóg jedyny raczył wiedzieć co się działo. A tymczasem, mimo tak gwałtownego przebiegu całego incydentu oraz towarzyszących mu okoliczności, jego efekty okazały się jednak wcale nie aż tak dramatyczne.

Koniec odcinka piątego…
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020