No dobrze, a zatem mogę już uznać, że wstęp do tematu „blindziarstwa” już w wystarczającym stopniu wam ówże problem naświetlił, prawda? Wiecie już przecież „co się z czym je” w tej kwestii, mniej więcej orientujecie się już w skali tego zjawiska oraz kłopotów, które z sobą niesie, toteż nie pozostaje nam już nic innego jak tylko przystąpić wreszcie do opisu konkretnej historii, która właśnie tu, na redzie Conakry, była również i naszym udziałem. Przypominam jednocześnie – rzecz jasna w uzupełnieniu powyższego wstępu – że inne historie związane z obecnością znalezionych na statku, na którym aktualnie byłem „blindziarzy” na pewno także opiszę, ale dopiero wtedy, gdy w naszych wspólnych podróżach po świecie znajdziemy się w takim porcie, w którym owe epizody akurat miały swoje miejsce. Wszak, gdybym to uczynił już teraz, mogłoby to was co nieco zanudzić, czyż nie? Byłaby to bowiem zbyt długa seria podobnych do siebie historii na jeden raz – relacjonowanych każda po kolei, a to przecież byłoby zbytnim i zupełnie niepotrzebnym spiętrzeniem jednego tematu w aktualnym fragmencie niniejszych „Wspominek”. To oczywiście jasne, zatem…
A zatem przystępuję wreszcie do relacji tego, co zdarzyło się na naszym statku we Wrześniu 1986 roku. Pewnego dnia rano – a było to, o ile dobrze pamiętam, gdzieś tak pod koniec trzeciego tygodnia naszego postoju na tutejszej redzie – podczas mojej wachty na mostku usłyszałem nagle w UKF-ce nawoływanie jednego z naszych polskich statków (nota bene naszego „bliźniaka”, podobnie jak my będącego jednostką z serii „Z”), który wywoływał w eter konkretną nazwę swojego adresata, mianowicie… właśnie nas! Czym prędzej się więc zgłosiłem, natychmiast odpowiedziałem na owe wezwanie, będąc jednocześnie nieco zdziwionym, bowiem tenże „Zet” nie był statkiem zmierzającym akurat do tego samego portu co my, czyli do Conakry, ale jedynie przechodzącym obok tego wybrzeża, będąc w drodze na północ, zdążając do któregoś z krajów Europy Zachodniej.
Myślałem więc początkowo, że ktoś stamtąd zawołał nas po prostu jedynie po to, ażeby sobie nieco z nami „popiłować” (czyli pogadać) przez radio, co zresztą, jak już wiecie, było niegdyś w naszej flocie zjawiskiem dość częstym. Ot, wołało się wielokrotnie w eter; „polskie statki, polskie statki - ….(tu nazwa swojej, na której się aktualnie było jednostki)….prosi”, aby wywołać kogoś będącego akurat w pobliżu „na piłę” – dla zabicia czasu rzecz jasna, a także w celu tzw. „poszukiwania znajomych”, wymiany jakichś informacji, aktualności, itp. No tak, ale podobne wywoływanie przeprowadzane „po imieniu”, czyli z podaniem nazwy adresata, następowało raczej jedynie wówczas, kiedy miało się pewność, iż konkretny statek akurat w danej okolicy (czyli w zasięgu UKF) jest, lub też można się jego w danym rejonie spodziewać. Usłyszawszy zatem w UKF-ce naszą nazwę wywoływaną przez owego „Zeta” domyśliłem się, że musi on mieć do nas jakiś ważny interes – i oczywiście nie myliłem się.
Wkrótce bowiem się okazało, że tenże statek zboczył specjalnie ze swojej trasy właśnie w celu odszukania nas na redzie Conakry, aby… przekazać nam dwóch „blindziarzy”, którzy zadekowali się im w Abidżanie na Wybrzeżu Kości Słoniowej. Właśnie poprzedniego wieczora ich w swoich ładowniach znaleźli, a to było już zdecydowanie zbyt późno, ażeby mogli odstawić ich z powrotem na ląd. Bo cóż się stało..?
Otóż, ów „Zet” jakieś trzy dni wcześniej opuścił Abidżan, kierując się bezpośrednio do Zachodniej Europy. Mieli bowiem takiego pecha, że był to akurat ich ostatni załadunkowy port afrykański w tym rejsie, ich następnym miał już być bodajże Rotterdam lub Hamburg, a zatem nie mieli już żadnych szans na ewentualność pozbycia się tych nieproszonych gości jeszcze w Afryce. Na domiar złego, jak już wspomniałem, wyleźli oni ze swych „nor” dopiero teraz, tak więc kroiła im się niestety podróż aż do samej Europy – czyli, to oczywiście niezmierny kłopot dla naszego Armatora. Bo niby cóż mieli teraz z nimi począć, skoro już żadnego innego podrożnego portu mieć nie będą? Chyba, że…
No właśnie. Chyba, że… przekażą tych dwóch delikwentów na pokład innego ze statków tego samego Armatora, aby po prostu pozostawić ten swój problem nadal w Afryce, gdzie wciąż przecież będą jakieś nadzieje na ich skuteczne pozbycie się. I tak właśnie postąpiono. Ów „Zet” połączył się z naszym szczeciński biurem, aby ich o tym smutnym fakcie powiadomić, dostając od nich w odpowiedzi konkretną radę, wraz z informacją, że przecież my, czyli inny „Zet” naszego Armatora będzie mógł tych gości przejąć, gdyż znajduje się niemalże na samej drodze ich aktualnego tranzytu. Zatem straty związane z tak drobną dewiacją z trasy będą niewielkie, a i szanse na rozwiązanie tego problemu będą niewspółmiernie większe, to jasne. Zaś kłopot, który z chwilą zadekowania się tych intruzów w Abidżanie się zrodził, przecież nadal istnieje – czy to będzie akurat ten czy tamten statek tego samego Armatora wielkiej roli już nie odgrywało, tak czy siak wciąż „pozostaje w rodzinie” i w związku z tym decyzja naszych zwierzchników była jak najbardziej słuszna.
Tak więc podniosłem wówczas naszą słuchawkę UKF-ki, odpowiedziałem na ich wywołanie, ustaliłem z nimi jakiś kanał roboczy, a potem szybko wezwałem naszego Starego na mostek, tak jak ich Kapitan sobie tego życzył. Wkrótce rzecz jasna dowiedzieliśmy się o powyższej decyzji naszego Armatora – że przejmujemy od nich owych dwóch „blindziarzy”, a potem postaramy się we własnym zakresie i możliwie jak najmniejszym kosztem jakoś ich spławić, jeszcze podczas naszego pobytu w Afryce. Obaj Kapitanowie ustalili szybko szczegóły tej specyficznej operacji i już niebawem spuszczali oni swoją szalupę, którą mieli tych dwóch delikwentów nam na pokład odstawić.
Nie minęła więc nawet jedna godzinka, kiedy ich ekipa zjawiła się w pobliżu nas i przybiła do naszej burty. Zbiegłem w dół na śródokręcie, wraz z Bosmanem wyrzuciłem nasz sztormtrap, a potem asystowałem przy wchodzeniu owych dwóch czarnoskórych chłopaków po drabince na pokład naszego statku. Następnie, wspólnie z jednym z naszych Marynarzy, konwojowałem ich obu w drodze po schodach do góry, bowiem Kapitan zażyczył sobie przyprowadzenia ich najpierw na mostek, ażeby właśnie tam i w asyście Chiefa oraz kogoś tam jeszcze ich przesłuchać, zamierzając potem podjąć odpowiednią decyzję co do ich konkretnego ulokowania.
Obaj Afrykanie wyglądali na mocno przestraszonych, jednakże oporu żadnego nie stawiali, zwłaszcza że – jak się po chwili okazało – sądzili oni – uwaga! – że… już są w Europie! Tak, moi drodzy, tak właśnie podpowiadała im ich wyobraźnia – że tych kilka zaledwie dni zadekowania w ładowni jest w zupełności wystarczającym czasem na dopłynięcie do naszego kontynentu! No cóż, później – podczas ich przesłuchania – dowiedzieliśmy się, że żadnych szkół o „przesadnie wysokim” poziomie nauczania w swoim kraju nie kończyli, osobistą bystrością również nie grzeszyli, zatem raczej dziwić się temu specjalnie nie należy. Ot, geografii obaj w jednym paluszku nie mieli, więc ich wyobrażenie o świecie było właśnie takie jakie było i już. Wierzyli, że dotarli już do Europy i tyle. Ot, co…
Eskortujemy ich zatem na tych schodach w drodze na nasz mostek, gdy w pewnym momencie jeden z nich pyta mnie drżącym głosem i z wyraźnie rozbieganymi oczyma (ależ mu wtedy latały, jak na karuzeli!); „e, friend, gdzie jesteśmy? Co to za miasto?” Chodziło mu oczywiście o nazwę tego wybrzeża, do którego ich właśnie podwieziono, a które dostrzegli z szalupy, będąc przetransportowywanymi z jednego statku na drugi. Toteż odparłem mu zgodnie z prawdą i spokojnie; „to reda Conakry. Jesteście w Gwinei.” „Co??!! – usłyszałem nagle w odpowiedzi i zauważyłem, że obaj stanęli raptem jak wryci. „Gdzie??!! W Conakry??!!” Ten drugi chwycił się nagle za głowę w autentycznie wyglądającym geście rozpaczy, zaklął coś głośno po francusku, a po chwili… odwrócił się na pięcie i zaczął w pośpiechu zbiegać w dół po schodach! Jego kompan natychmiast zrobił to samo, więc ani się obejrzeliśmy, gdy zostaliśmy sami – zaskoczeni i zupełnie bez szans na reakcję. Obaj Afrykanie po prostu nam zwiali! Dokąd..?
Otóż, pognali oni dokładnie tą samą drogą, którą dotychczas przemierzaliśmy, czyli z powrotem na pokład, aby… dostać się ponownie na szalupę tamtego „Zeta”! Krzyczeli też przy okazji, że oni nie chcą do Conakry, bo „Gwinea no good, Gwinea no good! We come back!” No tak, chcieć to sobie można, tylko że są oni tu przecież nielegalnymi przybyszami, zatem mowy nawet nie było o tym, aby ktokolwiek z nich na ową szalupę z powrotem się dostał. Bosman z dwoma innymi Marynarzami zagrodził im drogę i po krótkim pościgu po pokładzie (bo się jednak próbowali jakoś nam wywinąć) złapał ich mocno „za chabety”, a potem odpowiednio przytrzymał, ażeby nie mieli już żadnych szans na powtórną ucieczkę. Na szczęście więcej się już nie szarpali i po tej pierwszej krótkiej, i nieudanej próbie wyrwania się z naszych rąk, kompletnie spasowali. Widać, dotarło do nich to, że przecież nawet gdyby udało im się wgramolić z powrotem na szalupę, która ich tutaj podwiozła, to i tak nie mają najmniejszych szans powrotu na tamten statek. Ich ucieczka ze schodów była więc instynktowną reakcją na tę hiobową wieść o dotarciu do Gwinei, o której, jak widać, zbyt dobrego zdania nie mieli i ich strach miał zapewne solidne podstawy. Cóż, z późniejszych wydarzeń wiem już, że ich obawy były jak najbardziej uzasadnione.
Po złapaniu ich przy naszej falszburcie obaj natychmiast dali nam wyraźnie do zrozumienia, że dalszego oporu stawiać już nie będą, wyglądali na pogodzonych ze swoim losem, upewniając się tylko jeszcze raz, że ów widziany w oddali ląd to – niestety – nadal Afryka. Powiedliśmy więc ich ponownie na mostek, tym razem obyło się już bez niespodzianek, żadnych bezsensownych prób ucieczki już nie podejmowali, a potem – kiedy już trafili przed oblicze naszego Starego – odbyło się ich przesłuchanie. I czego się od nich dowiedzieliśmy..?
Były to raczej same standardowe w takich przypadkach informacje i tłumaczenia. Oczywiście próbowali uciekać z Abidżanu do Europy bo nie mają środków do życia, żadnej pracy, klepią biedę, itd. Jeden z nich podawał się za obywatela Wybrzeża Kości Słoniowej, a ten drugi za Kameruńczyka, jednakże zweryfikować ich tożsamości w żadnym razie szans nie mieliśmy, to jasne. Bo gdyby chociaż mieli przy sobie dokumenty, to może jeszcze można by się było na nich oprzeć i jakoś im uwierzyć, ale bez jakichkolwiek papierzysk żadnej wiarygodności w naszych oczach mieć nie mogli. To oczywiście i tak niewiele zmieniało, bo przecież nasz Armator ani myślał zajmować się dalszymi losami tych ludzi i tropieniem ich prawdziwej tożsamości, toteż zapisaliśmy w naszych formularzach to, co nam obaj podali i to musiało wystarczyć.
A potem rzecz jasna dostali od naszego dowództwa propozycje „nie do odrzucenia” – „jeżeli nie chcecie mieć jakichś problemów z tutejszą Policją, bo kiedy już wejdziemy do portu, to mogą was natychmiast wziąć do paki i odesłać z powrotem tam skąd przybyliście, to lepiej zawczasu znikajcie nam ze statku i jakoś sobie potem radźcie na tutejszym lądzie, OK..?” Z tą Policją to oczywiście był niejaki blef, choć nie tak do końca – bo z jednej strony zależało Armatorowi, żeby ich się jak najszybciej pozbyć, więc trzeba ich było najpierw solidnie czymś wystraszyć, a z drugiej; nikt z nas pewnym przecież być nie mógł co taka powiadomiona Policja z tym „fantem” uczyni. Ot, raczej kazałaby tych łebków trzymać gdzieś w zamknięciu na statku, aż do czasu wyjścia w morze, i tyle. A zatem, z takim ujawnieniem ich posiadania w żadnym wypadku spieszyć się nie było warto – wszak wówczas nie byłoby już żadnych szans na ich dobrowolne zniknięcie. Trzeba więc było najpierw ową Policją ich postraszyć (bo może jednak się tym przejmą), a potem i tak, w razie ich oporów, zadbać o to, aby ich pobyt na naszym statku (rzecz jasna, w tajemnicy przed miejscowymi władzami) odpowiednio im „uprzyjemnić”. Wiadomo po co, żeby ich „zachęcić” do zdematerializowania się sprzed naszych oczu. Ot, co…
Jakież zatem rozwiązanie zastosowano..? Otóż, jak się należało spodziewać, obaj przed potajemną ucieczką na ląd mocno się wzbraniali i zdecydowanie odmówili podjęcia takowych prób, pomimo faktu, że zaproponowaliśmy im bardzo daleko idącą pomoc. Naszą ofertą bowiem było załatwienie im w naszym własnym zakresie transportu na ląd – czyli, zabranie się jakąś tutejszą rybacką łódeczką, pod osłoną nocy oczywiście, a w dodatku zaopatrzenie ich w jakieś „finansowe drobiazgi” ze statkowej kasy. Aby tylko sobie zniknęli i więcej już nam głowy nie zawracali. No cóż, ale niestety na taki krok zdecydować się nie chcieli, takie rozwiązanie zatem, póki co, odłożyć trzeba było ad acta.
Nasz Kapitan zdecydował więc, iż całą sprawę pozostawić trzeba czasowi. Wszak w końcu i tak „pękną”, przynajmniej taką należało mieć nadzieję. Obaj „blindziarze” liczyli bowiem na to, że jednak zabiorą się z nami do Europy, bo i tak w Conakry miejscowe władze ich nie zechcą (ciekawe skąd w ogóle o tym wiedzieli, wcześniej już podobne scenariusze przerabiali? Niewykluczone.), a potem już… - no, a potem to się zobaczy…
No tak, nadzieję można mieć zawsze, to jasne, ale nasz Stary „zażył ich wtedy z flanki”, bo wytoczył wtedy przeciwko nim swoje „wunderwaffe” – rozwiązanie tak proste, że aż genialne. Otóż, poinformował ich, że naszym następnym portem po wyjściu z Gwinei będzie… Abidżan (oczywiście, a jakże) i tam lokalna Policja już na pewno się nimi troskliwie zajmie, to jasne. Zatem ich pozbycie się jest jedynie kwestią czasu, więc jeśli chcą jednak coś uzyskać za swojej nielegalnej ucieczki z kraju, to niech już lepiej się zdecydują na naszą pomoc w dotarciu na ląd, a potem – w istocie – „się zobaczy”… To znaczy; „a może tam w porcie znajdziecie sobie jakąś kolejną okazję zadekowania się – na innym statku, właśnie idącym do Europy” – poddawał im swój szatański pomysł nasz Stary. No i co oni na takowe dictum..?
Otóż, niestety odmówili. Głównie z tego powodu – jak to zresztą sami w tym momencie werbalnie wyrazili – że w ów Abidżan po prostu nie wierzą! Ot, cwane bestie, no oczywiście, że mieli rację, jednakże my – poinstruowani już wcześniej przez Kapitana – mieliśmy cały czas utrzymywać, że tak właśnie będzie – że jedziemy potem na Wybrzeże Kości Słoniowej i już. A oni, jak chcą, to niech sobie nie wierzą. Ich strata, bo przecież zmarnować mogą wyborną okazję na naszą pomoc w nocnej eskapadzie na ląd oraz późniejszą ewentualną ucieczkę dalej na północ na innym statku. Ot, trzeba ich było utwierdzać w tym przekonaniu, bo gdyby nawet w istocie zupełnie w to nie uwierzyli, to przecież zasianie w nich wątpliwości na pewno powinno się w końcu opłacić. I tak rzecz jasna wszyscy zrobiliśmy – naszą oficjalną wersją we wszelkich kontaktach utrzymywanych z tymi ludźmi było to, że później jedziemy po kakao i kawę do Abidżanu.
Zresztą, wspomnianych kontaktów i tak zbyt wiele nie było. Obaj „blindziarze” ulokowani bowiem zostali w naszym pokładowym „tally-roomie”, gdzie na czas ich pobytu dostarczyliśmy im materace i pościel do spania oraz oczywiście dostawali tam wszelkie posiłki, które w tym samym czasie otrzymywała załoga. Nie, bynajmniej nie mieszkali sobie wówczas w jakiejś pasażerskiej kabince, ani nie stołowali się razem z nami w którejś z naszych mes - cały czas kwaterowali w „tally-roomie” i to musiało im wystarczyć. Poinformuję was jednak, iż ich ówczesne warunki bytowe były i tak o niebo lepsze od tych, których z reguły doświadczają wszelcy „blindziarze” odkrywani na morskich statkach. Wszak są oni na pokładzie zawsze intruzami, gośćmi absolutnie nieproszonymi, a zatem trudno się spodziewać, aby jakiś statek traktował ich z honorami, oddając im do dyspozycji na przykład pasażerskie kabiny, w które zresztą rzadko kiedy jest wyposażony. O nie, co to, to nie.
Owszem, Kapitan zawsze może się nad takim „blindą” ulitować i umieścić go jak pełnoprawnego pasażera lub załoganta, jeśli oczywiście w ogóle ma gdzie, ale nie jest to przecież żaden wymóg – nie istnieją takowe przepisy, które by Armatora do takiego kroku obligowały. Jeśli już znajdą się nielegalnie na statku i zostaną przez załogę odkryci, to mają być traktowani godnie, z poszanowaniem ich ludzkich praw, mają mieć zapewniony wikt i opierunek, ale nikt nie jest w stanie zmusić Kapitana do zapewniania im dodatkowych wygód. Wszak nierzadko mieliby w takiej sytuacji nawet lepiej niż niektórzy członkowie załogi! Nasze „znajdy” dostały więc do swej dyspozycji ów „tally-room” z przylegającą doń toaletą, pełne wyżywienie i musieli być z tego zadowoleni. Ot, co.
A zatem, czy byli? – zapytacie. Odpowiem wam więc, że… nie. Oczywiście, że nie. Już od pierwszej chwili narzekali ile wlezie – gderali z niezadowolenia dosłownie na wszystko wokoło. A to, że nie mają w swej kabinie… telewizora (sic!), a to, że im się nudzi (sic!!), a to, że im żarcie nie smakuje (sic!!!), albo że – uwaga! – muszą ciągle siedzieć pod zamknięciem i nigdzie im nie wolno swobodnie się przemieszczać! No dobre sobie, wakacji im się zachciewało? Czyżby jednak zupełnie nie rozumieli swojej sytuacji? No owszem, Kapitan zawsze może wyrazić zgodę na takie ich postulaty, ale jeśli tego nie zrobi – a czyni dokładnie tak, jak właśnie wówczas postanowił – to absolutnie żadnych praw i przepisów nie łamie.
No cóż, może jednak z wyjątkiem jednego, takiego „malutkiego”… Mianowicie, trzeciego lub czwartego dnia ich pobytu nakazał Bosmanowi zagonić ich do roboty. A tego akurat robić nie wolno. To znaczy, ściślej mówiąc właściwie wolno, jednakże według odpowiednich przepisów jest tak, iż jeśli już wyrażą oni na to swoją zgodę (sic!) lub zostaną do tego zmuszeni, to Armator… musi im za taką pracę zapłacić! Oczywiście jest tak, że ewentualne wyegzekwowanie przez takiego zatrudnionego gdzieś „blindziarza” należnych mu wówczas poborów, to „zupełnie inna para kaloszy” – z reguły szanse na to mają wręcz minimalne, i tyle. Bo jeśli nikt im nie zapłaci po dobroci, to musieliby wtedy walczyć o to później, już gdzieś na lądzie, a z tym zawsze są niezłe korowody. Część armatorów jednak, właśnie z uwagi na możliwość pojawienia się tego rodzaju kłopotów związanych z takim zatrudnieniem (trzeba z tym ogromnie uważać w Europie Zachodniej, USA i w Australii, gdyż są tam całe rzesze „wyspecjalizowanych” w takich razach prawników, którzy potrafią wyszukiwać tego typu przypadki, a potem w nieskończoność zadręczać armatora), woli całkowicie tego uniknąć i takich prac kategorycznie zakazuje.
Lecz w większości wypadków jest jednak tak (oczywiście wtedy, kiedy pobyt „blindy” na statku jest dość długi), że takich delikwentów do jakichś prostych prac się zagania. I co ciekawe, naprawdę bardzo rzadko się przed tym bronią. Po pierwsze dlatego, że zazwyczaj są to osobnicy, którzy o istnieniu takowego przepisu nawet najmniejszego pojęcia nie mają, gonieni więc do roboty traktują to jako konieczność zapracowania na swoją „michę” podczas przebywania na statku. Po drugie; wręcz przeciwnie! Dobrze wiedzą, że jeśli już ktoś ich zatrudni, to jakaś forsa im się za to należy! Dają się więc do roboty zagonić, albo wręcz się o to proszą, by potem w miarę możliwości, już po ich zdaniu na ląd, popróbować się o to upominać. I wreszcie po trzecie; przy długotrwałym pobycie skłania ich do tego najzwyklejsza w świecie… nuda. Nuda, a także przemożna chęć wyjścia „na świeże powietrze”, między ludzi, bo w końcu ile można wytrzymać w zamknięciu, jedynie gapiąc się bezczynnie w sufit jak w więziennej celi?
Dalszy ciąg opowieści już w odcinku następnym…
louis