Geoblog.pl    louis    Podróże    Gwinea - Conakry    Gwinea - Conakry-6
Zwiń mapę
2018
29
gru

Gwinea - Conakry-6

 
Gwinea
Gwinea, Conakry
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Odcinek szósty…

Zatem, o czym dalej trzeba by teraz napisać? Zapewne o tym, iż winien wam jeszcze jestem dokończenia tejże historii, choćby krótkiego opisu dalszego ciągu zdarzeń – właśnie od momentu, w którym „Żeglarz” wpakował się swoją szalupą wprost na szczyt naszej dziobówki. Otóż, wspomniałem już, że cały ten czas ich wciągarka była w ruchu, pomimo wszystkich dziejących się wtedy wydarzeń nie poprzestawali oni jednak w wybieraniu swojej kotwicy, w rezultacie zatem, dosłownie w kilka minut po naszym drugim zderzeniu, udało im się doprowadzić do momentu, kiedy ich łańcuch zapewne ześlizgnął się wreszcie z naszego i już bez dalszych problemów dał się wciągnąć na pokład, oczywiście wraz z puszczającą już wtedy grunt kotwicą. Odpłynęli oni wtedy na bezpieczną odległość, podążyli na swoje upatrzone uprzednio miejsce na redzie i tam ponownie, już na dłuższy rzecz jasna czas, zakotwiczyli. No a potem zabrali się natychmiast za „wylizywanie swoich ran” doznanych po tej naszej nieprzyjemnej wieczornej przygodzie.
Podobnie zresztą było także i u nas, to jasne. Zaraz po ich odejściu zarządzono dokładne oględziny całego rejonu statku, który w owej kolizji ucierpiał, jak i również polecono dokładne przesondowanie wszystkich naszych zbiorników, koferdamów i zenz. Oczywiście wiadomo po co, wszak jest to rzeczą najpierwszą, którą w takich właśnie okolicznościach się czyni – najpierw zawsze sprawdza się czy w wyniku jakiejkolwiek awarii nie nastąpiło tzw. „rozszczelnienie kadłuba”. Czyli, mówiąc po ludzku, sprawdza się dokładnie wszystkie pomieszczenia znajdujące się poniżej linii wodnej – czyli właśnie głównie zbiorniki i zenzy, ale także i wszelkie inne przedziały, które w takich sytuacjach narażone były na ewentualne uszkodzenie, a w efekcie na pojawienie się w nich przeciekającej doń przez pęknięty kadłub zaburtowej wody.
Śpieszę jednak donieść, iż nic takiego – na szczęście – na naszym statku miejsca wówczas nie miało. Wszystkie sondowania wypadły pomyślnie (powtarzane nota bene regularnie przez całą następującą po kolizji noc), nie stwierdziliśmy żadnego przecieku w części podwodnej statku, toteż przynajmniej w tym względzie mogliśmy już z ulgą odetchnąć, by potem – już po nastaniu dnia, od samego świtu począwszy – spokojnie przystąpić do oględzin naszego dziobu i prawej burty oraz do szacowania związanych z tymi fatalnymi wydarzeniami strat. I co? Ano, jak już wspomniałem, było z tym znacznie lepiej niż mogliśmy się z początku spodziewać. Znaleźliśmy kilka „harmonijek” na dziobie, całą serię niewielkich na szczęście wgięć kadłuba i falszburty z naszego prawego boku, oraz kilka miejsc, w których farba „aż do gołego metalu” została starta przez kadłub „Żeglarza”. No i to tyle, ot co. A zatem przeżyliśmy sobie wtedy całkiem oryginalną przygodę (a dzięki temu miałem więc niniejszą sposobność wam to wszystko zrelacjonować oraz rzecz jasna także pochwalić się moim „wiekopomnym przeżyciem”), ale na szczęście pozbawioną swoich dalszych potencjalnie groźnych następstw. Ale mam jednak nadzieję, że powyższe opisy trochę waszą uwagę przykuły, czyż nie..?
No to tyle, moi drodzy, jeśli chodzi o przebieg tych niefartownych manewrów – zamykamy więc ówże temat i przechodzimy do następnego, którym moim zdaniem również zanudzić się nie powinniście. Zdarzyło nam się bowiem na tejże redzie coś jeszcze – coś, co z pewnością warte jest nie tylko zwykłego odnotowania, ale i nawet swojego szczegółowego opisu, albowiem dotyczy tematu, którego dotychczas na kartach niniejszego „dzieła” jeszcze nie poruszałem. Chodzi tu mianowicie o zjawisko tzw. „blindziarstwa”, czyli mówiąc „po naszemu”, zajmę się teraz problemem tzw. „ślepych pasażerów” – właśnie na podstawie tego wydarzenia, które stało się naszym udziałem podczas niniejszego postoju na redzie Conakry.
O co tu dokładnie chodzi..? Otóż, angielskie określenie „blind passenger” (którego w naszym żargonie zwykliśmy nazywać po prostu „blindą”) w dosłownym tłumaczeniu oczywiście znaczy „ślepy pasażer”. A jest to po prostu ktoś, kto dostał się na statek w sposób nielegalny, do załogi zatem rzecz jasna nie należy. Niestety z takimi nieproszonymi gośćmi – na pokładach wszelkiego typu statków zresztą, bo przecież nie chodzi tu tylko o sensu stricte kogoś bez biletu na statkach pasażerskich lub promach – ma się w Światowej Żegludze do czynienia stosunkowo często. A głównym powodem występowania tegoż zjawiska na świecie jest po prostu… bieda. Tak, bieda – moi drodzy – wszak lwią część wszelkich wykrywanych na morzach „blindziarzy”, którzy zadekowali się gdzieś w tajemniczy sposób na jakimś statku stanowią ci, którzy pragną w ten sposób po prostu uciec z miejsca swojego aktualnego zamieszkania do – nazwijmy to umownie – tzw. „lepszego świata”. I oczywiście to właśnie bieda do takiego desperackiego kroku ich popycha, będąc motorem tego zjawiska występującego praktycznie rzecz biorąc we wszystkich rejonach naszego globu.
A zatem, tak w skrócie; na przykład jakiś Kolumbijczyk czy też inny Wenezuelczyk wślizguje się ukradkiem na jakiś statek stojący akurat w porcie jego kraju, w nadziei, że uda mu się w ten sposób dostać nielegalnie do owego „lepszego świata”, do USA na przykład, bo właśnie ówże statek tam podąża. I taki ktoś, nieodkryty zawczasu przez załogę jeszcze przed wyjściem statku w morze, staje się właśnie takim typowym „blindą” (po angielsku nazywa się go również „stowawayem”) – wyłazi on w którymś momencie sam ze swojej „nory”, w której się w porcie zdążył skutecznie schować, a nikt w międzyczasie go nie zdemaskował, i zazwyczaj dobrowolnie oddaje się w ręce załogi. A ujawnia się z reguły dopiero wtedy, kiedy już wie, że na odesłanie go z powrotem do miejsca, w którym w taki sposób na statku się ukrył, jest zdecydowanie za późno. Ot, choćby z uwagi na ogromne dodatkowe koszty, które właściciel takiego pechowego statku musiałby ponieść, gdyby zdecydował się zawrócić do portu wspomnianego uciekiniera i odstawić go z powrotem na jego miejsce.
Tak więc takiż to właśnie przykładowy Kolumbijczyk, już po swoim ujawnieniu się zgłasza przesłuchującemu go wówczas Oficerowi lub Kapitanowi statku, że zamierza dostać się „tam czy tam” (na przykład do Stanów) i tyle. Uciekł ze swojego kraju bo klepie tam biedę, nie ma pracy, domu, życiowych perspektyw, itd., natomiast tam dokąd zmierza – oczywiście, a jakże – na pewno sobie poradzi. No i rzecz jasna jest wówczas z takim gościem ogromny kłopot, bo przecież nikt we współczesnym świecie w docelowym miejscu takowego uciekiniera - a już zwłaszcza w przytoczonym w powyższym przykładzie kraju, czyli w USA – na takiego kogoś z otwartymi rękoma nie czeka. Przeciwnie, broni się przed takim nielegalnym uchodźcą dosłownie rękoma i nogami, z reguły odmawia się więc przyjęcia go na ląd, zmuszając Kapitana statku, który miał tego pecha go tam przywieźć, do pozbycia się owego intruza jedynie w swoim zakresie. Wszak władz portowych z reguły jego dalszy los zupełnie nie obchodzi, zatem; „sorry, Captain, ale zmagaj się dalej ze swoim „blindą” sam, my go tutaj nie chcemy. Ot, najlepiej odstaw go z powrotem na swoje miejsce i tyle. No bo przecież kiedyś chyba do tamtego portu ponownie zawitasz, czyż nie?”
No tak, to oczywiście jest rozwiązaniem najłatwiejszym, ale cóż zrobić jeśli statek do kraju pochodzenia tegoż „blindy” w najbliższym czasie już nie wraca? Albo też, owszem, zjawi się tam ponownie, ale dopiero za jakiś, z reguły dość długi czas? Otóż, moi drodzy, i to jest właśnie ów największy problem w wypadku odkrycia na swoim statku takiego niepożądanego gościa – zazwyczaj nie ma co z nim zrobić..! Większość krajów na świecie bowiem przygarnięcia „na swoje łono” takowych uciekinierów zdecydowanie odmawia – „my go nie chcemy i koniec, i kropka.” Sami więc, moi drodzy, widzicie, jaki z tym zjawiskiem wiąże się problem, czasami tak ogromny, że niekiedy wręcz aż… nierozwiązywalny!
Cóż więc się w takich wypadkach robi? Jakie kroki się podejmuje w celu skutecznego pozbycia się ze swojego pokładu takiego „blindziarza”? Hmmm, podam wam za chwileczkę kilka krótkich przykładów takiego postępowania, jednakże najpierw zajmiemy się pokrótce „geografią” tegoż zjawiska. Otóż, na wizyty takich nieproszonych gości najbardziej narażone są statki odwiedzające porty Ameryki Południowej i Środkowej (tak szczerze mówiąc, na całym jej terenie – od Chile i Argentyny aż po Meksyk i wyspy Karaibów), w rejonach niemalże całego obwodu Afryki (tu naprawdę szalenie trudno znaleźć jakikolwiek kraj, z którego by w ogóle nie uciekano – obecnie dzieje się to nawet w Namibii i RPA) oraz w szeroko pojętej Południowo-Wschodniej Azji (od Pakistanu i Indii aż po Wietnam i Filipiny).
A zatem, jest to w sumie całkiem niezły kawałek świata, prawda? A jeśli dodamy do tego jeszcze niektóre biedniejsze rejony Europy, to otrzymamy w istocie wręcz zatrważający obraz prawdziwej skali tego zjawiska. Bo przecież nasz kontynent od „blindziarstwa” również wolny nie jest, niestety. Zdarzają się tu bowiem tego typu ucieczki z basenu Morza Czarnego, z Albanii czy nawet z Turcji, niegdyś zaś – kiedy jeszcze istniała u nas tzw. „żelazna kurtyna” – próbowano w ten specyficzny sposób uciekać również i z tzw. „Demoludów”, rzecz jasna w tym także i z Polski. Oj tak, niestety, nasza historia zna wprost przeogromną liczbę takich przypadków, zarówno tych zawczasu przez nasze „odpowiednie czynniki” wykrytych i udaremnionych, jak i tych udanych, kiedy komuś zadekowanemu na pokładzie statku powiodło się przedarcie na Zachód. Och, jakież to były czasy! I jakież to szczęście, że jest to już jedynie historią..!
No dobrze, to tyle jeśli chodzi o „geografię” tegoż zjawiska, a teraz kilka słów o jego właściwej naturze i konsekwencjach. Powróćmy więc przede wszystkim do odpowiedzi na postawione niedawno pytanie, które się z tym wiąże – mianowicie; „cóż dalej się robi w wypadku wykrycia na swoim statku takowego „blindy”..? Otóż, pierwszą i najważniejszą sprawą jest… „profilaktyka”, to jasne. A nie znaczy to oczywiście nic innego, jak tylko zabezpieczanie się załogi statku przed zaistnieniem takiego niepożądanego przypadku. Czyli podejmuje się, już zawczasu, odpowiednie próby zapobieżenia w ogóle wejścia takiej potencjalnej „blindy” na statek – sprawdza się więc dokładnie odbywający się na trapie ruch osobowy, przelicza się stevedorów, wszelkiego typu zjawiających się interesantów (wiadomo, liczba wyjść musi się równać liczbie wejść), odmawia się wejścia na pokład osobom przypadkowym, itp., natomiast tuż przed wyjściem w morze zarządza się – i oczywiście przeprowadza – dokładne przeszukanie całego statku. Właśnie pod kątem wykrycia ewentualnego „ślepego pasażera”. Czyni się tak oczywiście – i z reguły podchodzi się do tego naprawdę bardzo poważnie - w portach, w których w ogóle takie zagrożenie istnieje, natomiast nieomal zawsze „odpuszcza się” takową operację w krajach, z których niemalże nigdy nikt uciekać nie zamierza.
Na przykład z Europy Zachodniej, Australii, USA czy Kanady, bo przecież stamtąd z reguły bieda nikogo wypędzać nie musi, natomiast gdyby nawet do takiego przypadku doszło, to mógłby to być z pewnością jedynie jakiś osobnik porywający się na tenże krok z przyczyn zupełnie innych, na przykład z powodów kryminalnych, bo dotyczyłoby to osoby poszukiwanej przez organa ścigania. Ale wówczas byłaby to już sprawa Policji, więc późniejsze pozbycie się takowego ewentualnego „stowawaya” ze statku „podpadałaby” już pod zupełnie inne zwyczaje i przepisy. Ja sam nigdy czegoś podobnego jeszcze nie doświadczyłem, z autopsji więc takiego wypadku opisać nie mogę, jednakże z opowiadań kolegów wiem, iż sprawy dotyczące takich właśnie osób były z reguły – paradoksalnie, bo przecież rzecz dotyczyła uciekających przed sprawiedliwością przestępców – znacznie łatwiejsze. Łatwiejsze dlatego, że taki ktoś był o wiele mniej kłopotliwy dla załogi, gdyż zazwyczaj sam usilnie dbał o to, aby się w odpowiednim momencie z pokładu statku ulotnić. Ale, jak wspomniałem, szczegółów akurat takiej wersji „blindziarstwa” nie znam, z uwagi na fakt, że jeszcze dotychczas nigdy się z czymś podobnym osobiście nie zetknąłem, więc tego tematu już dalej ciągnąć nie będę.
Natomiast jeśli chodzi o uciekinierów z biednych krajów naszego świata, to owszem, mam pod tym względem doświadczeń dosłownie „na pęczki” – zdarzyło mi się bowiem wielokrotnie w takich sytuacjach uczestniczyć, w dodatku każda z nich była zupełnie innego rodzaju. Oczywiście z wielką chęcią je wam opiszę, jednakże jeszcze nie teraz, ale dopiero wtedy, kiedy zawitamy do takiego portu, gdzie któryś z takich wypadków akurat zaistniał, zgoda? Ot, choćby tak jak w tej chwili, kiedy to przymierzam się właśnie do opisu jednego z takich przypadków, a mającego swoje miejsce na redzie Conakry.
Ale zanim do tego dojdziemy, to przecież jeszcze najpierw koniecznie muszę wywiązać się z obietnicy odpowiedzi na zadane uprzednio pytanie; „co się robi z takim „blindą”, kiedy się go nagle odkryje na swoim statku?” Otóż, kiedy znajdzie się kogoś zadekowanego, na przykład w ładowni, jeszcze w trakcie przeszukania statku tuż przed wyjściem z portu, to oczywiście zawiadamia się o tym fakcie odpowiednie lokalne władze i wówczas tak właściwie nie ma się żadnych kłopotów z pozbyciem się go ze statku. Bo wtedy „zgarniają” gościa policmajstrzy lub wojsko i cała sprawa, a już zwłaszcza dalsze jej konsekwencje, zupełnie dowództwa statku nie dotyczą. Krótko mówiąc, wspomniana „profilaktyka” odniosła w tym momencie właściwy skutek, gdyż zapobieżono związanym z tym problemom - a mogącym wystąpić po wyjściu w morze - już zawczasu.
Takie więc „zduszanie w zarodku” tego procederu jest oczywiście rozwiązaniem najlepszym, to jasne. Zwłaszcza że w wielu zagrożonych tym zjawiskiem krajach miejscowe władze nierzadko nawet nie czekają na reakcję załogi statku lecz podejmują odpowiednie kroki jedynie w swoim zakresie. To znaczy, na „będący na wyjściu w morze” statek fatyguje się odpowiednia ekipa wojskowych, która dokładnie wszelkie pomieszczenia przeszukuje i każdym ewentualnym „znaleziskiem” zajmuje się sama. Tak dzieje się na przykład w Kolumbii, Dominikanie, Rosji czy na Kubie, gdzie dokonująca i tak (wszak z tegoż obowiązku obecność wojska nikogo nie zwalnia) we własnym zakresie przeszukania statku załoga zostaje zazwyczaj wsparta „silną grupą” lokalnych mundurowych. I w takich razach jest oczywiście najlepiej, gdyż znacznie ułatwia to nam naszą robotę, zwłaszcza że wykonujący te czynności funkcjonariusze traktują te obowiązki naprawdę serio, oj tak.
No dobrze, a co się dzieje, gdy taka „blinda” (lub kilka naraz) wylezie ze swego miejsca zadekowania dopiero w morzu, gdyż przed wyjściem statku z portu została przeoczona? Wszak nawet najbardziej skrupulatne przeszukanie nigdy stuprocentowej gwarancji powodzenia nie daje – więc co wtedy? Otóż, wówczas procedura jest taka; znalezionego „blindziarza” najpierw się przesłuchuje, próbując ustalić jego tożsamość, narodowość, cel owej „wycieczki” (czyli, na co w ogóle taki ktoś liczy), okoliczności wejścia na statek, itd., itp. Potem zawiadamia się Armatora, który decyduje co z takim „fantem” począć – czy wracać z nim jednak do poprzedniego portu, czy też jedynie próbować się go jakoś pozbyć z pokładu w jakimkolwiek podrożonym porcie.
I tu są dwie możliwości – albo to zrobić oficjalnie, albo wprost przeciwnie; potajemnie, z zachowaniem całkowitej dyskrecji, pozwalając na przykład takiemu delikwentowi jakoś zniknąć niepostrzeżenie ze statku, a potem – w razie ewentualnej wpadki takiego człeczka – absolutnie się wyprzeć faktowi jego pobytu na danym statku. O tak, właśnie takich wypadków w podobnych sytuacjach jest najwięcej. No, przynajmniej tak było kiedyś, bo w obecnych czasach jest to już coraz trudniejsze, co jednak nie znaczy, że zupełnie niemożliwe.
Jeśli jednak kapitan statku decyduje się na załatwienie sprawy „blindziarza” w sposób jak najbardziej oficjalny i legalny, to wówczas również można mówić o kilku możliwych rozwiązaniach tego problemu. Mianowicie, rzadko bo rzadko, ale niekiedy lokalne władze jednak taką „blindę” ze statku zdejmują, biorą gdzieś do swojego aresztu, a potem albo załatwiają deportację (na koszt Armatora, rzecz jasna), albo przyjmują go jednak „pod swój dach”, bo akurat okazuje się kimś, kogo z jakichś względów zatrzymać warto. Bo na przykład ma niezły, poszukiwany na lokalnym rynku fach. W większości przypadków jednak takiego intruza portowe władze w ogóle nie chcą, każą Armatorowi dobrze go podczas postoju w ich porcie pilnować, żeby się przypadkiem nie ulotnił, a przed wyjściem w morze jego obecność w miejscu tegoż specyficznego internowania sprawdzają. I wtedy to właśnie jest z tym największy kłopot – wozi się bowiem z sobą takiego „ślepaka” z portu do portu (bo nigdzie go zabrać nie chcą), aż do czasu nadarzenia się okazji pozbycia się takiego „balastu” ze swego pokładu.
A zatem, jak długo trwać może takowa przygoda? – zapytacie. O właśnie, słuszne pytanie, moi drodzy. Słuszne, trafne i niezwykle trudne, albowiem odpowiedź brzmi; jest z tym naprawdę różnie. Ja jednakże – próbując teraz wam ów problem jakoś naświetlić – zamiast teoretyzować lub „tworzyć historię”, posłużę się konkretnymi przykładami, zgoda? Otóż, wielokrotnie zdarzało się, że polskie statki, zarówno te PLO-wskie, jak i z PŻM-u, w wypadku odkrycia na swoim pokładzie „blindziarza”, wskutek niemożności zdania go gdzieś po drodze w obcym porcie na ląd, zmuszone były… przywieźć go nawet do Gdyni, Gdańska lub Szczecina (sic!), aby dopiero w następnej podróży odwieźć go z powrotem do tego samego portu lub kraju, w którym się na dany statek zadekował! Ciekawe przypadki, prawda?
No cóż, w istocie ciekawe i niecodzienne, ale i niestety stosunkowo wcale nie tak rzadkie, zwłaszcza w latach 70, 80 czy 90-tych ubiegłego wieku. Osobiście znam kilka takich przypadków – Wietnamczyków, Indonezyjczyków, Hindusów, Arabów czy osób z Południowej Ameryki – dobrze więc wiem o czym piszę, choć z prawdziwym żalem muszę zaakcentować, iż poszczególnych tych historii opisywać wam już nie będę. Niestety nie, bowiem wiele z nich jest naprawdę dość długich, a ja już i tak z niniejszym tematem zdrowo „przeginam”, pastwiąc się nad nim już co najmniej za dwadzieścia akapitów, a przecież jeszcze wiele w tym względzie przed nami. Na cóż więc nam aż tyle tekstu dotyczącego tego zjawiska..?
Inny przykład; kilku „blindziarzy” ujawniło się dopiero po paru dniach od wyjścia w morze, było więc zbyt późno na odstawienie ich z powrotem do ich kraju. Byli oni jednak dodatkowo na tyle cwani i bezczelni, że… zażądali od kapitana statku czegoś w rodzaju okupu. Dobrze bowiem wiedzieli, że w przeciwnym razie statek będzie zmuszony wozić ich po kolejnych portach w nieskończoność (bo i tak nigdzie ich zdjąć nie będą chcieli), karmić ich i dawać im schronienie, jednakże w przypadku „wypłacenia się” Armatora, oni we własnym zakresie sobie znikną i już więcej kłopotów swą obecnością sprawiać nie będą. I co? Rzeczywiście dostali w łapę parę groszy i zgodnie ze swoim zapewnieniem w jednym z portów zupełnie bez problemu się ulotnili. Cóż, czyżby to były „zawodowe blindy” i później znowu polowali na następnego frajera..? Również ciekawy przypadek, prawda?
Przykład kolejny, a jednocześnie wprost niewiarygodnie tragiczny. Kiedyś załoga małego greckiego frachtowca odkryła w swoich ładowniach aż 9-10 „blindziarzy”, którzy wsiedli sobie niepostrzeżenie, a potem skutecznie się pośród ładunku zadekowali, w jednym z portów Afryki Wschodniej – było to bodajże w Dar es Salaam w Tanzanii lub w kenijskiej Mombasie, tego już niestety dokładnie nie pamiętam. I kiedy ich w morzu w końcu odkryto, to czym prędzej kolejno ich pozamykano – każdego z osobna i w innym pomieszczeniu. Dlaczego? Ano dlatego, iż byli oni wszyscy uzbrojeni (podobno rzecz jasna, bo tego to już nikt się z całą pewnością nie dowie) w noże i maczety, a zatem podejrzewano, że mogło im chodzić o najzwyklejszy bandycki lub piracki napad na załogę frachtowca.
Czy były to podejrzenia słuszne, to oczywiście trudno orzec, faktem natomiast jest to, iż w taki właśnie sposób bronili się później przed sądem Kapitan i Bosman rzeczonego statku. Tak, doczekali oni sądowego procesu, oskarżeni o wielokrotne morderstwo, gdyż wówczas owych „blindziarzy”, wszystkich, co do jednego, powyrzucali za burtę na pastwę losu – morskich fal i rekinów..! Nie, nie dokonywali oni bezpośredniego mordu na żadnym z tych ludzi, jednakże oczywistym było, że mieli ci „blindziarze” wtedy nieomal zerowe szanse na przeżycie, gdyż cała rzecz działa się z dala od lądu, na otwartym morzu i w rejonie, w którym aż roiło się od rekinów. Sprawa ta się jednakże wydała i właśnie dlatego sprawcy tej potwornej zbrodni stanęli przed sądem, ale… Czy nie można zatem przypuszczać, że podobnych wypadków w Światowej Żegludze mogło być znacznie więcej..? Bo co, bo niby jest to wykluczone..? Jak widać, jednak nie jest. A skoro jest to niewątpliwie niezwykle skuteczny sposób na pozbycie się raz na zawsze „blindziarskiego” kłopotu, to… Ufff, brrr..! Aż strach o tym myśleć, ale niestety wykluczyć istnienia takowych przypadków absolutnie nie można…
W tymże miejscu czym prędzej spieszę donieść, że ja – co przecież jest oczywistą oczywistością!!! – nigdy w życiu nie miałem okazji w czymś tak podłym i haniebnym uczestniczyć! Jak już wspomniałem, zdarzyło mi się wielokrotnie być w sytuacji, w której odkryliśmy nagle na naszym statku jakiegoś „ślepaka”, czy też kilku naraz, ale oczywiście przenigdy nikt z nas nawet przez krótki moment o takim zbrodniczym rozwiązaniu nie pomyślał! To przecież jasne jak słońce i, tak właściwie, to nawet w ogóle nie powinienem tutaj tego tematu poruszać, a już tym bardziej poczyniać jakichkolwiek zapewnień, iż KOMUKOLWIEK z naszych załóg W OGÓLE MOGŁO wpaść do głowy coś podobnego! Zamieszczam jednakże takowe wyjaśnienie, gdyż jestem zdania, iż skoro już posłużyłem się powyższą historią jako jednym z przykładów rozwiązania kwestii owego „blindziarstwa”, to jednocześnie koniecznym było jak najsilniejsze zaakcentowanie faktu, że jest to jedynie absolutny margines zachowań na morskich szlakach!
Tak, moi drodzy, właśnie tak należy ów ostatni przykład traktować i w żadnym razie nie wolno doszukiwać się w tym jakiegokolwiek drugiego dna! Nigdy, przenigdy, bowiem wspomniana historia jest jedynie skrajnością nad skrajnościami – owszem, rzutującą zapewne na ogólną opinię o naszej morskiej społeczności, ale tak po prawdzie; a w jakimż to innym środowisku nie zdarzają się „czarne owce”..? Znacie może takie? Bo ja nie…

Koniec odcinka szóstego… Zapraszam do lektury odcinka następnego, w którym dokładnie opiszę naszą ówczesną przygodę z dwoma „blindziarzami” właśnie na redzie gwinejskiego portu Conakry…
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020