Geoblog.pl    louis    Podróże    Gwinea - Conakry    Gwinea - Conakry-8
Zwiń mapę
2018
29
gru

Gwinea - Conakry-8

 
Gwinea
Gwinea, Conakry
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Odcinek ósmy…

Toteż taki właśnie cel przyświecał wówczas naszemu dowództwu – nie chcieli chłopaki dać się namówić na potajemną nocną wyprawę na ląd, to trzeba ich było do tego jakoś „przekonać”. Najpierw kosmiczną wręcz nudą w nieustannie zamkniętym „tally-roomie” (żadnych gazet, książek, itp.!), a potem – kiedy już mocno „wymiękli” i sami zaczęli się domagać spaceru po pokładzie – zatrudnieniem do wyjątkowo wrednej roboty. Jakiej? Otóż, podpuszczony przez Starego Bosman „wywiesił” ich o ósmej rano na stelingu (to taki prymitywny balkonik, zwykła szeroka zawieszona na linach decha) poza burtę dziobówki (dokładnie w tym miejscu, które akurat konserwowano po naszym zderzeniu z „Żeglarzem”), dał im w łapki odpowiednie pędzelki, puszkę z farbą i… jazda! Malować zewnętrzną część dziobu dokładnie w taki sam sposób, w jaki czynić to będą siedzący tuż obok nich na sąsiednim stelingu nasi Marynarze. Pojęli..? No to do dzieła..!
Kilka zdań wcześniej w odniesieniu do tegoż zajęcia użyłem określenia „wyjątkowo wredna robota”, czyż nie? Zapytacie zatem; skoro w istocie ona taka wredna, i do tego jeszcze „wyjątkowo”, to co w takim razie robili tam także i nasi Marynarze? Czyżby nasz Bosman również i na nich się wyżywał? Jak to więc jest..? Czy to w porządku..? Szybko więc odpowiadam; nic z tych rzeczy! Ona rzeczywiście okazała się robotą wredną i nieakceptowalną, ale tylko dla owych „blindziarzy” (ot, nieprzywykli, i tyle), bo dla naszych chłopaków było to absolutną normalką. Zwykłą, choć dość rzadką, to prawda, marynarską robotą. Natomiast dla tychże dwóch afrykańskich orłów okazała się ona być nieomal katorgą – żmudną, arcytrudną, brudną (sic..!), a przede wszystkim… jakżeż długą! Tak długą, że aż końca nie widać – narzekali.
Wielkie nieba! Malowali sobie od ósmej rano do zaledwie godziny piętnastej po południu – w dodatku z dwoma przerwami po drodze, czyli dokładnie tak samo jak nasi chłopacy – a poczuli się tak, jakby ich ktoś wsadził na galery. Biadolili, jęczeli, gderali, narzekali, przeklinali, aż w końcu zdecydowali o tym, że od jutra z powrotem wolą się ponudzić! Wolą już siedzieć w zamknięciu, aniżeli znowu wisieć na tym przeklętym stelingu!
No cóż, skoro tak, to ponownie zostali „zaatakowani” przez nasze dowództwo ową „propozycją nie do odrzucenia”; przywołamy wam jakąś tutejszą rybacką łódeczkę, damy im jakieś piwko i trochę prowiantu „w łapę”, a oni zawiozą was pod osłoną nocy na ląd, OK..? Bo jeśli nie, to posiedzicie sobie tu jeszcze dość długo, bo przecież Bóg jeden raczy wiedzieć, kiedy nas w końcu do tego portu wpuszczą – albo… jutro znowu do roboty! Tak, do roboty, wszakże nikt was tu za darmo karmić nie będzie, ot co.
Takoż więc, nie dało się ich jeszcze wziąć nudą, potem ciężką dla nich pracą (mój Boże, jakaż tam ona była ciężka?), to trzeba się będzie zabrać za łamanie ich ducha od strony drobniutkiego szantażyku. „Posmakowaliście nieco niewinnych pędzelków, to jutro dla odmiany – jako że już na robocie się znacie – będzie trochę trudniej; dostaniecie skrobaczki, ot co. A jeśli odmówcie, to „michy” nie będzie, i tyle. Bo na swoje żarcie zapracować trzeba. A będzie tak… aż do Abidżanu…” Zrozumiano..?
Oj tak, zrozumiano. Tym razem już dobrze zrozumiano, bardzo dobrze. Jednakże… dopiero wieczorem następnego dnia. Bo rano było tak, że oczywiście do żadnej roboty wyciągnąć się nie dali (a skrobaczki czekały), po obiedzie zaś zgłosili kręcącemu się w pobliżu ich „tally-roomu” Marynarzowi, że koniecznie chcą rozmawiać z naszym Kapitanem. Chcą pogadać, bo zdecydowali się jednak prysnąć na ląd, ale sami sobie tego z oczywistych przyczyn załatwić nie mogą, dlatego też proszą nas o zorganizowanie takiej eskapady.
A więc jednak. OK., zatem „negocio”. Dostaniecie na drogę „parę grosików”, jakieś drobne fanty niezbędne do ewentualnego przekupienia kogo trzeba na lądzie, gdyby się taka konieczność zdarzyła (fajki, piwo, jakieś konserwy, itd.), a potem wsiadacie grzecznie na przygwizdaną pod naszą burtę łódeczkę jakiegoś rybaczka i na zawsze znikacie nam z oczu, zgoda..? Zgoda.
Czyli co, moi drodzy, kłopot z głowy..? Z chwilą ich zejścia na rybaka pozbywamy się wraz z nimi raz na zawsze niniejszego „blindziarskiego” problemu..? Otóż – i tak, i nie. Albowiem w istocie tego samego dnia wieczorem zniknęli oni z naszego pokładu, jednakże, około trzy tygodnie później, już po naszym zacumowaniu w Conakry, ponownie do nas zawitali, tym razem jednak… w towarzystwie Policji. Dlaczego..? Bo oczywiście ich w końcu złapano, a oni zeznali na tutejszym posterunku, że przybyli tu na pokładzie polskiego statku, dekując się na nim w Abidżanie.
No cóż, działo się to wprawdzie już dużo później od pamiętnego wieczora ich „zwodowania” z naszego statku, ale jednak pozwolę sobie uprzedzić fakty, złamać nieco chronologię mojej relacji i opisać już teraz do samego końca historię owych „blindziarzy”, ażeby całkowicie tenże wątek wyczerpać i już nigdy więcej nie musieć do niego powracać, zgoda?
A zatem cofnijmy się jeszcze na chwilę do owego wieczoru, kiedy to obaj nasi „blindziarze” zdecydowali się wreszcie opuścić nasz pokład i podążyć z przygodnie poznanymi rybakami na tutejszy ląd. Zgodnie więc z naszą obietnicą przygwizdaliśmy pod naszą burtę jakąś kręcącą się w pobliżu rybacką łódeczkę, złożyliśmy im odpowiednią ofertę dotyczącą transportu obu tych delikwentów, a że cała operacja była oczywiście nielegalna – bo to przecież jasne, prawda? – podparliśmy naszą propozycję odpowiednimi „argumentami”. Czyli zaproponowaliśmy tym rybakom jakieś kartony piwa, papierosy, puszeczki z wędlinami, trochę ryżu, cukru, itd., i nie napotkawszy z ich strony żadnych oporów w kwestii przyjęcia tych dobroci w zamian za wykonanie owej usługi, otrzymaliśmy niemalże natychmiast ich zgodę.
OK., no to fajnie, koledzy – ładujemy wam więc zaraz tych dwóch nieszczęśników, przewozicie ich na ląd, ciemno jest, więc nikt tego zobaczyć nie zdoła, a potem o całej sprawie zapominamy, dobrze..? No pewnie, że dobrze! Jakżeż nie mieli się na to zgodzić, skoro wszystkie wspomniane powyżej prezenty, które im naszykowaliśmy i na linkach opuściliśmy na ich pokładzik, jako zapłatę za wywiezienie tych łebków, były naprawdę wysokiej wartości w tych stronach? Dla nich ta gra naprawdę była warta świeczki, bez żadnych problemów więc wpakowaliśmy im na pokład tych naszych „blindziarzy”, ich również zaopatrując jeszcze w obiecane im uprzednio dobra. Czyli, o ile dobrze pamiętam, dostali dwa kartony piwa, jakieś fajki, kilka konserw i parę tajemnych groszy ze statkowej kasy. Wsiedli zatem na łódeczkę, odbili od naszej burty i już po krótkiej chwili w panujących wokół ciemnościach zniknęli nam z oczu. Ufff, nareszcie… Odetchnęliśmy my oraz rzecz jasna nasz Armator, którego niemalże natychmiast nasz Kapitan o sukcesie owej akcji poinformował. Krzyż na drogę chłopaki, byliście tu wprawdzie gośćmi niepożądanymi, ale niech już wam się poszczęści – życzyliśmy im tego wieczora na pożegnanie…
Jednakże nasze ówczesne życzenia zupełnie się nie spełniły. Cały bowiem ciąg późniejszych wydarzeń temu przeczył – ot, nie był on dla owych „blindziarzy” nazbyt szczęśliwy. Otóż, zostali oni nieomal natychmiast po odbiciu od burty naszego statku i zniknięciu z naszych oczu w mrokach nocy przez tychże samych rybaków, którzy ich na swą łódkę przyjęli… napadnięci i ze wszystkiego co mieli okradzeni! Zabrali im oni dokładnie wszystkie fanty, które od nas na drogę dostali, a w dodatku jeszcze ogołocili ich niemal do zera z ich własnych ciuchów – butów, koszulek i spodni! Potem przybili gdzieś do brzegu, pozostawili ich tak jak stali, czyli w samych majtkach (ciekawe dlaczego i tego im też nie zabrali, resztki sumienia..?) i odpłynęli sobie w nieznane. No cóż, Afryka niestety… Kto wie, czy nie powinniśmy się chociaż cieszyć z tego, że ich przy tej okazji nie pozabijali. A bo to myślicie, że w tych stronach naszego świata, to jakaś rzadkość..?
Tak więc nie pozostało im wówczas już nic innego, jak tylko albo zgłosić się dobrowolnie na Policję, albo próbować radzić jakoś sobie dalej w tym stanie w jakim się wtedy znaleźli, co zresztą z uwagi na wszelkie ówczesne okoliczności, do łatwych zadań z pewnością nie należało i raczej również prędzej czy później prowadziło wprost pod dach tutejszego Komisariatu, ani chybi. O tym fragmencie ich dalszych losów, który właśnie opisuję, zdołaliśmy się później dowiedzieć, dlatego też ówże dalszy ciąg wam mogę przedstawić, natomiast co do ich znalezienia się w końcu na Policji, to już szczegółów nie znam. Jednakże, czy to aż takie ważne jak do tego ostatecznie doszło? Czy zgłosili się tam sami, czy też w końcu zostali pojmani..?
Ważne jest bowiem to, co nastąpiło dalej. A było tak, że trafili w końcu jakoś w łapy tutejszej Policji, myliłby się jednakże ten z was, który by sądził, że dalszym ich losem będzie najpierw przetrzymanie ich w tutejszym areszcie, a potem odesłanie ich jakoś z powrotem do Abidżanu. O nie, co to, to nie. Bo niby w jaki sposób miano by tego dokonać? I kto by za to zapłacił? Lokalne władze? Ależ! Tego się przecież w tym rejonie świata nigdy nie praktykowało.
Zostali oni najpierw przez Policmajstrów przesłuchani, zeznając im, że przybyli nielegalnie do Gwinei… na pokładzie polskiego statku (tu podali jednakże Policji nazwę nie tamtego „Zeta”, ale naszą!), opowiadając im – zgodnie z prawdą zresztą – jak to potem dopłynęli do brzegu na rybackiej łódeczce, jak zostali przez jej załogę okradzeni, itd. No tak, Policja zapisała więc w swoich dokumencikach co trzeba, ale przecież nie mogli oni liczyć na to, że potem będzie się ktoś z nimi cackał, to jasne. Tutejsze władze nie były bowiem zainteresowane ich niańczeniem, więc otrzymawszy wiadomość o ich poprzednim losie oraz o naszym statku jako „winowajcy” ich nielegalnego przybycia do Gwinei zadecydowały, że wtrynią ich nam z powrotem na statek – i tyle. Bo przecież tak zazwyczaj w podobnych przypadkach się robi, więc nic dziwnego w owym postanowieniu nie było – ot, zabierzcie sobie na powrót tych „ślepaków” i martwcie się sami co z nimi dalej począć.
Cóż więc było dalej..? Otóż, do czasu naszego zacumowania w porcie obie „blindy” osadzone zostały w areszcie (napisałem „osadzone”, choć raczej powinienem użyć słowa „wtrącone” z uwagi na późniejszą prezencję tych chłopaków – wyglądali bowiem na „mocno sponiewieranych”), a potem – kiedy już na dobre stanęliśmy przy nabrzeżu – od razu ich do nas przyprowadzono. Przyszło z nimi również, co oczywiste, kilku policjantów, którzy oświadczyli naszemu Kapitanowi, że ma ich sobie z powrotem zabrać na pokład, skoro ich tutaj nielegalnie z Abidżanu przywiózł, ot co.
- „No tak, rozumiem, ale przecież my… wcale nie byliśmy w żadnym Abidżanie! – odpowiedział im Stary – My przyjechaliśmy tu prosto z Europy, zaś Conakry jest dopiero naszym pierwszym portem w Afryce!”
- „Jak to? – zdziwili się policjanci – przecież obaj podali nam nazwę waszego statku jako tego, na którego pokładzie tu przybyli, i z którego się potem nielegalnie dostali na ląd.”
- „Ależ, absolutnie nie! – wypierał się nasz Kapitan – pierwszy raz w ogóle widzę tych ludzi na oczy. Statek już od dość dawna w Abidżanie nie był, a przyjechaliśmy tu prosto z Bordeaux. Przecież to bardzo łatwo można sprawdzić.”
A zatem przyniosłem im osobiście z mostka nasz Dziennik Pokładowy, a potem asystowałem aż trzem policjantom w wertowaniu wszystkich jego kart – aż do trzech miesięcy wstecz! I co? No oczywiście, że nic. Wszak prawda była dokładnie taka, jaką podał im nasz Stary – to znaczy, co do ostatniej rotacji naszego statku, nie zaś w kwestii pobytu tych gości na naszym pokładzie, bo tu nadal wypierał się w żywe oczy ile wlezie – jak więc mogli uznać prawdziwość zeznań „blindziarzy” odnośnie naszego pobytu na Wybrzeżu Kości Słoniowej? Ot, dali się bidoki przyłapać na kręceniu, i tyle. Przynajmniej tak wypadli w oczach Policji (bo my przecież nadal „zabawa w kamienną twarz”, to jasne), zwłaszcza że…
O właśnie. A już zwłaszcza wtedy, gdy nagle… zmienili swoje zeznania – patrzcie tylko, dopiero teraz, już w naszej obecności! – co do ich wcześniejszych losów. Bo raptem przypomnieli sobie o tym, że przecież wsiedli nielegalnie na statek w Abidżanie – owszem, nadal to podtrzymują – jednakże był to statek inny! Także polski rzecz jasna, ale jednak inny… Zadekowali się na nim, ale jego nazwy niestety nie pamiętają, a dopiero potem ich przesadzono, przewożąc ich szalupą tutaj, czyli na pokład tego, na którym właśnie siedzimy. Ufff, ale teraz palnęli! No, oczywiście prawdę (z tym że my na takowe dictum robimy rzecz jasna wielkie oczy ze zdziwienia – tak wielkie, żeby policjanci wyraźnie to dostrzegli), ale przecież któż im teraz w tak zawiły scenariusz uwierzy?
Lecz, co my na to..? Czyli nasz Kapitan, Ochmistrz i ja, będący uczestnikami tejże rozmowy..? Otóż, my wszyscy trzej w jednym momencie, jak na zawołanie (bo przecież było to już wcześniej uzgodnione), zaśmialiśmy się bardzo głośno i wykrzyknęliśmy; „Co?!?!” (Ot, hipokryzja i obłuda jak się patrzy, ale czegóż to się nie robi dla ukochanego Armatora) „Co takiego?!?! Szanowny Panie Policjancie, MY mielibyśmy ich DOBROWOLNIE brać z jakiegoś innego statku? MY..? – zaśmiewaliśmy się aż do łez – Ależ ta historyjka grubymi nićmi szyta, nie ma co. Toż my ich w ogóle nie znamy.” I tyle…
No właśnie – i tyle, bo akurat wtedy owi policjanci najwyraźniej stracili cierpliwość. Wszak rzeczywiście powyższy scenariusz zabrzmiał wówczas wyjątkowo niewiarygodnie, jakby na poczekaniu wymyślony. Chłopaki wyglądali na zdrowo przestraszonych, sprawiali wrażenie krętaczy, więc w pewnym momencie szef tejże policyjnej ekipy najzwyczajniej w świecie się na nich wkurzył i… postanowił „odtrąbić odwrót” z naszego statku.
-„Dość tego!” – rzucił w kierunku „blindziarzy”, natomiast do Starego rzekł; „Sorry, Captain, zabieramy ich więc z powrotem do aresztu i gorąco przepraszamy za sprawienie kłopotu.”
- „Ależ absolutnie nic się nie stało, panowie – nasz Stary aż promieniał z radości, bo takie „pójście w zaparte” odniosło nadspodziewanie łatwy sukces – a może tak przy tej okazji mógłbym panom jakoś tę niepotrzebną fatygę i stratę czasu na naszym statku wynagrodzić?” – kusił, a nasz Steward już stał obok niego wyprężony na baczność, w oczekiwaniu na polecenia i gotowy do natychmiastowego działania.
Oczywiście z wielką ochotą przystali na propozycję otrzymania jakichś drobnych souvenirów z naszego bundu, ale czym dokładnie obdarował ich wówczas nasz Ochmistrz, tego już niestety podejrzeć nie zdążyłem, bo gnałem wtedy z Pokładowym Dziennikiem z powrotem na mostek. Ale były to zapewne jakieś flaszki i być może papierosy – standard.
I tak oto raz na zawsze pozbyliśmy się owego kłopotu z naszego statku. Policja wyprowadziła obu tych „blindziarzy” z powrotem na swój posterunek, a my odetchnęliśmy z prawdziwą i nieskrywana ulgą. Taktyka „rżnięcia głupa” w zupełności się więc powiodła, ale cóż… Cel przecież uświęca środki, czyż nie..? Równy gość ten Macchiavelli, wiedział co mówi…
W uzupełnieniu powyższego wątku dodam jeszcze, iż obaj ci „blindziarze” tak od razu nie zniknęli jeszcze z naszych oczu, o nie. Owszem, na naszym statku już więcej się nie pojawili, bo przecież i tak nikt by ich do nas nie wpuścił znając już ich twarze, ale widywaliśmy ich potem nieomal codziennie w samym porcie, kręcących się w pobliżu portowych robotników, polujących zapewne na swoją nową szansę, chcąc się jakoś niepostrzeżenie wślizgnąć na któryś ze statków stojących przy sąsiednich nabrzeżach. Jak się bowiem nieoficjalnie dowiedzieliśmy, dostali oni potem solidnego „kopa” od tutejszej Policji, wygnano ich z aresztu „na świeże powietrze” z poleceniem… radzenia sobie dalej tak, aby jak najszybciej z nie swojego przecież kraju znikali. Umożliwiono im więc wstęp na portowe nabrzeża i niechaj sobie dalej polują, bo tutaj nikt ich za darmochę karmić nie będzie, to jasne. Dlatego też co pewien czas pojawiali się jeszcze w zasięgu naszego wzroku pośród tłumu tutejszych stevedorów, aż któregoś dnia zniknęli nam z oczu na dobre. Czyżby więc wykorzystali oni jednak swoją szansę, dekując się gdzieś na innym statku..? Trudno powiedzieć…
Ufff, skończyłem wreszcie ów temat „ślepopasażerstwa”, przynajmniej na jakiś czas. Cóż, zgadzam się z opinią, iż być może nadmiernie się przy tej okazji rozpisałem, jednakże proszę łaskawie wziąć pod uwagę fakt, że była to przecież absolutna inauguracja tegoż tematu na kartach niniejszych „Wspominek”, tak więc na te nieco więcej tekstu niż zazwyczaj pozwolić sobie chyba mogłem, nieprawdaż..? Bo oczywiście obiecuję, że kiedy przy najbliższych sposobnościach do tematu „blind” będę powracał, to będą to jedynie suche relacje z konkretnych wydarzeń, nie zaś długotrwałe naświetlanie tego zjawiska wraz z jego naturą, „geografią”, przykładami, itd. – wszak mamy to już „odfajkowane”, no nie? A zatem, do następnego razu…

Ufff… koniec „blindziarstwa”, wracajmy na redę, a potem już do portu… Z tym że oczywiście dopiero od następnego odcinka…
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020